W Bard Town ludzie wybudzali się z długiego, trwającego prawie rok snu. Jedni płakali z radości na wieść o tym, że niekończący się koszmar właśnie dobiegł końca, drudzy wylewali łzy żałoby, patrząc na ciała tych, którzy nigdy więcej nie wstaną.
Erzy podała idącej ku niej dziewczynce miskę z
gorącą zupą, którą dziewczynka wychłeptała na jednym wdechu. Podstawiła ją
Erzie i poprosiła o dokładkę. Kobieta odwróciła wzrok ze wstydu, po czym
poprosiła, by podeszła kolejna osoba.
Dziewczynka opuściła miskę z rozczarowaniem w
oczach. Jej posiniałą twarzyczkę ogarnął smutek, który nie w sposób było
opisać. Jednak nikt jej nie współczuł. Kolejka po miskę gorącej zupy ciągnęła
się przez całe miasto, a i tak nie mieli pewności, czy starczy dla wszystkich
posiłku.
— Przepraszam — odburknęła Erza, przesuwając
dziewczynkę na bok.
Opuściła miskę i ruszyła wolnym krokiem w stronę
domu, gdzie czekali na nią martwi rodzice. Zatrzasnęła za sobą drzwi. I jak tam
weszła, tak dłużej już nie wyszła.
Gray podszedł do Erzy, położył dłoń na jej
ramieniu i rzekł pokrzepiającym głosem:
— Robimy, co tylko możemy.
Zacisnęła mocno szczękę.
— Nie — wydusiła z siebie. — Musimy wziąć
odpowiedzialność. Musimy...
Opuściła metalową łyżkę do zupy. Jej ręka nagle
zadrżała, jak nigdy wcześniej. W oczach zebrały się niezrozumiałe dla niej łzy.
Wychyliła się kawałek, tak aby objąć wzrokiem choćby fragment miasta. Widziała
ciągnącą się kolejkę wygłodniałych ludzi, z których nikt nie rzucał się na
jedzenie, bo nie mieli dłużej sił.
Przykucnęła, Gray uczynił podobnie obejmując ją
i wspierając, jak tylko potrafił, ale i on cierpiał, patrząc na tych ludzi. To
wszystko była sprawka Maurego. Nie umieli wyrzucić z siebie tych okrutnych
myśli, bo każda była prawdziwa.
Niezależnie od tego, czym kierował się chłopiec,
podjął najgorszą z możliwych decyzji i sprowadził na to miasto katastrofę,
której konsekwencje nie w sposób opisać.
— Lucy miała rację — wydukała Erza. — To nie
jest przygoda, o bogowie, dlaczego?
Lucy schowała się za ścianą jednego z budynków i
przysłuchała się wywodom Erzy, wstrzymując się od wyjścia. Nie w takim
momencie. Bo nawet jeśli miała rację, to w takich chwilach wolała się mylić.
— Przepraszam — jęknęła, odwróciła się i ruszyła
w kierunku obozowiska, w którym został Natsu z Happy.
Miasto zostawiła kawałek za sobą. Wciąż skryte
za gęstą mgłą, przez którą trudno było dotrzeć do Bard Town. Budynki
postanowiono nisko, na jedno piętro, czasem tylko na parter. Jedna rodzina
zamieszkiwała jeden dom, tak że w przestrzeni między nimi mieścił się powóz.
Największy z domów należał do rodziny Maurego.
Własność jego rodziny rozciągała się na tereny
przekraczającego nawet te, które dawniej należały do rodu Heartfilia. A
pośrodku tego miejsca stał dom na cztery piętra, powierzchniowo zajmujący
obszar, na którym zmieściłyby się przynajmniej trzy rezydencje.
Zaskoczyło to Lucy. W jej śnie albo wspomnieniu
Maurego, gdziekolwiek się znalazła, wnętrze wyglądało inaczej. Było ciasne,
znajdowało się na piętrze, może strych? To tam zamknęli Maurego....
Chłopiec zamlaskał przez sen. Obejrzała się
przez ramię i uśmiechnęła na widok delikatnej twarzyczki dziecka, które w końcu
mogło usnąć. Poczuł się na tyle bezpiecznie, że zaufał Lucy i pozwolił sobie na
sen, choć wcześniej obawiał się każdego zamknięcia oczu.
Lucy nie chciała przerywać mu odpoczynku, ale
nadal zostawiła za sobą sprawy do załatwienia.
Nie tylko z jej winy znów płakał, jego rodzice
chodzili wolno, ciesząc się pierwszym słońcem od wielu miesięcy, zamknięci w
dobrze wyposażonym miejscu, pełnym żywności, której brakowało ludziom z miasta.
Niedoczekanie, by tacy ludzie chodzili wolno bez
kary.
Na sprawiedliwość nie liczyła.
Na rachunek sumienia tych ludzi tym bardziej.
Jej ręce noszące Maurego były jedynym
rozwiązaniem, które znalazła.
Oj, głupia, głupia, dziewczyno, pomyślała,
widząc z oddali Natsu. Rozpalił właśnie ognisko i włożył do środka trzy króliki
pozbawione skóry, obok Happy zajadał się rybką i pilnował piekących się na
kamieniu chlebków.
— Lucy! — krzyknął chłopak, gdy ją dostrzegł.
Pomachał jej, szczerząc się od ucha do ucha.
Przymknęła na moment oczy i posłała
przyjacielowi ciepły, pełen ulgi uśmiech. Natsu nic się nie zmieni i to właśnie
dzięki temu miała gdzie wracać. Do domu. Do ciepła. Do czegoś stałego. Żałowała
jedynie tego, że nie znał prawdy o Lucy. Czy gdyby wiedział, to powitałby ją
tym samym uśmiechem? Czy zgorszenie pokonałoby dotychczas żywione uczucia?
Wolała się nie przekonać.
— Hej! — odkrzyknęła po chwili.
Położyła Maurego przy stercie ubrań, jego głowę
oparła o jej wór z rzeczami. Księgę E.N.D. dała na sam spód, aby nie uwierała
chłopca. Przykryła go również kocem i zrozumiała, że w tym stanie może go tutaj
zostawić. Nie przysiadłą się do Natsu. Podziękowała mu skinieniem za
przygotowane jedzenie i przeprowadziła, bo nie mogła zostać.
— Dokąd idziesz? — zapytał z lekka
zaniepokojony.
— Nigdzie nie uciekam, jeśli o to ci chodzi. Po
prostu muszę coś jeszcze załatwić w mieście. Erza i Gray rozdają tam jedzenie,
więc im jeszcze troszkę zejdzie, a ja tylko zrobię, co mam zrobić i wracam.
Odwróciła się, lecz zanim zdążyła odejść, Natsu
złapał ją w nadgarstku.
Westchnęła ciężko. Bała się go, jego reakcji,
kiedy domyśliłby się powodu, dla którego na moment odchodzi. Nie wybaczyłaby
sobie, gdyby ktokolwiek poznał prawdę. Nie znają jej. Nie poznali jej jeszcze.
A coraz mocniej ta nowa Lucy przedzierała się przez starą, nieudolną
dziewczynę, którą ktoś zostawił prawie trzy lata temu.
— Proszę, nie rób nic głupiego.
Puścił ją i odszedł w kierunku ogniska.
Lucy podziękowała mu w myślach i ruszyła w
kierunku rezydencji rodziców Maurego. Serce biło jej jak szalone, a kolejne
wątpliwości narastały w jej słabym sercu. Gdyby Natsu jej nie zatrzymał, to
nigdy by się nie wydarzyło. Dlaczego musiał? Czy przez to zrezygnuje?
— Nie — odpowiedział jej głos z boku.
Obróciła głowę.
Zeref podał jej kufel wypełniony dobrym,
fiorskim piwem, którego zapach potrafił upić. Przyjęła zaproszenie. Usiadła
przy jednej ze skał, nieopodal bramy do domostwa. Wypiła kilka łyków, Zeref
zrobił to samo po niej. Oboje skrzywili się w tym samym momencie, kiedy dotarł
do nich gorzki smak alkoholu.
— Obrzydliwe — skomentował Zeref, po czym wylał
resztę na trawę.
— To prawda.
Parsknęła śmiechem, a potem wzięła kolejny łyk.
Zeref wyrzucił kufel w trawę z postanowieniem, że nigdy więcej nie skosztuje
czegoś podobnego.
— Obiecałaś napić się z Iggisem — przypomniał
dziewczynie.
— Teraz już się to nie uda. — Zamlaskała. — Ale
piję z Czarnym Magiem. To już jest wystarczająco szalone.
— TY jesteś szalona — przypomniał jej, patrząc w
kierunku domu. — Są na poddaszu, we wschodniej części domu.
— Wiesz, co zamierzam zrobić? — W jej słowach
nie rozbrzmiało zdziwienia. Zaakceptowała, że Zeref pojawił się znikąd, bo od
początku podążał jej tropem, obserwował każdy jej ruch. W tym nie było żadnej
anomalii, a czyste fakty.
Dopiła resztę piwa i sama odrzuciła kufel w
trawę. Przykryła go, jakby i natura próbowała jej pomóc zataić jej obecność w
tym miejscu.
— Ludzka natura jest intrygująca — skomentował
Zeref w ramach odpowiedzi na jej wcześniejsze pytanie.
— Oczywiście, że tak, przecież sam kiedyś byłeś
człowiekiem — uderzyła w jego czuły punktu.
Cień przemknął przez Zerefa, sprawiając, że
skóra stała się bladsza, groźniejsza. Zadrżała na widok wściekłego Czarnego
Maga, który nadal wstrzymywał ten gniew. Mimo to chmury przysłoniły słońce.
Dawny piękny poranek stał się mrocznym, burzowym dniem, od którego od wielu dni
bolała głowa.
Jeszcze brakowało deszczu, ale i na niego się
zbierało.
Może to był znak, że należy zacząć?
Kiwnęła głową, że tak.
Zeref zniknął już z jej oczu. Odetchnęła ze
spokojem, ciesząc się, że nie będzie bezpośrednim świadkiem. Ale nie opuścił
jej. Nie on.
Przeszła przez bramę i ruszyła wzdłuż ścieżki,
która prowadziła pod główne drzwi budynku. Były otwarte, klucz wisiał w zamku,
a obok leżała śpiąca kobieta. Wyglądała na pokojówkę, ubrana była w biało—czarny
kombinezon, nosiła chustę na czole.
Lucy przykucnęła przed nią i przyłożyła palec
pod jej nosem. Nie wyczuła oddechu. Sprawdziła jego puls na szyi. Nic. Nie
żyła, nie spała. Strój zwisał na jej wychudzonym ciele. Skóra oplatała same
kości, policzki miała zapadnięte, wargi sine, oczy zamknięte.
Ujęła ją pod głowę i przesunęła ją do środka,
pod ścianę. Oparła plecami o jedna z okiennic pustego, cichego budynku, w
którym odbijało się dziwne echo. Dom opuszczono. Farba na ścianie złuszczała,
odpadała grubymi warstwami, piętrząc się na porwanych zasłonach.
Lucy podwinęła spódnicę do góry, nie chcąc, aby
ubrudziła się, idąc przez ten brud i kurz walający się na podłodze. Nikt tu nie
sprzątał od lat, nawet przed zapadnięciem w sen ten dom opustoszał. Brakowało w
nim życia, nawet jak na domostwo, które od kilku lat zaniedbano.
Weszła wyżej, po stromych, cienkich schodach,
zrobionych z dobrego drewna. Solidnego. Jednak nie czuła się pewnie, krocząc po
nich. Im wyżej się znajdowała, tym większych zawrotów głowy dostawała. Jej
ciało wydawało się kręcić, w każdej chwili mogło upaść, ale trzymała się mocno
barierki. Aż natrafiła na ścianę. Żadnego skrętu, drzwi czy tajemnego
przejścia.
Znalazła się przed gołą ścianą. Dotknęła
powierzchni. Wyczuła ciąg powietrza, który przechodził pod dziwnymi, niewidocznymi
wypustkami w ścianie. Wychwyciła ich źródło — zaczynały się pod jej stopami,
gdzie znajdowała się wolna przestrzeń między ścianą a podłogą.Włożyła tam
palce. Zahaczyły o drążek, który chwyciła między opuszkami. Opuściła mechanizm
i wtedy coś zaklekotało. Lucy podniosłą się prędko i odeszła. Stare zawiasy
zaskrzypiały, uruchamiając sieć powiązań, które zaczęły rozsuwać ścianę.
Tuman kurzu uderzył prosto w jej twarz.
Zakaszlała kilka razy, odganiając dłonią kurz, po czym odwróciła się,
zasłaniając twarz. Na niewiele się to zdało. Zapiekły ją od tego wszystkiego
oczy.
Co tu w ogóle robiła? Powinna zająć się
rodzicami...
Nie dokończyła myśli. Jej uwagę przykuły
siedzące w oddali dwie wątłe sylwetki, pokryte pajęczynami, otoczone martwymi
gołębiami, z których wszystkie miały nadgryzione brzuchy.
— No, bogowie, bogowie... — wyszeptała, wchodząc
w głąb pokoju.
Był jasny. Słońce wpadało z trzech strony, z szerokich
okiem pokrywających ściany czegoś w rodzaju poddasza. Ogromne łoże pokrywała
cienka, ale ciepła narzuta, na której ktoś ułożył te same figurki Wielkie
Wiary, które widziała w wizji ze snu.
Nagle zagrzechotał łańcuch.
Odskoczyła do tyłu, równocześnie sięgając do
bicza ukrytego za basem. Trzasnęła nim w miejscu obok łóżka. Usłyszała słaby
jęk, który wprowadził ją w zakłopotanie. Odchyliła głowę i sprawdziła, czy się
nie myli.
Dwie drobne sylwetki zadrżały na jej widok. Na
twarzy kobiety pojawiła się obrzydliwa rana od bicza. Krew ubrudziła jej
stanowcze, kobiece rysy. Włosy jej wypadły, zostały pojedyncze kłaki wystające
znad łysiny.
Mężczyzna spał.
Lucy przykucnęła przed nimi. Najpierw spojrzała
na kobietę, potem przeniosła wzrok na nieprzytomnego mężczyznę, trzymanego w
objęciach żony. Zaśmiała się słabo i pomyślała, jak to to los czasami okazuje
się zwracać ludziom, co im się należy.
— Pamiętacie mnie? — spytała kobietę.
Otworzyła szeroko oczy. Nie dała rady wykrzesać
z siebie choćby słowa. Zbyt długi czas nie piła i nie jadła, by teraz
poprowadzić z Lucy rozmowę. Ale dziewczynie to nie przeszkadzało.
— Pamiętasz — potwierdziła za matkę Maurego. —
Wiesz o tym, że to wszystko wydarzyło się przez was? Hm? Wielka Wiara —
wypowiedział nazwę ich wierzenia ironicznym tonem. — To tu go trzymaliście?
Dobrze wiedzieliście, z czym igracie. Dobrze też wiedzieliście, że Wielka Wiara
wcale nie sprowadzi na świat zbawienia, ale zniszczenie. Dlatego też
trzymaliście się z nimi. Taka jest natura tych, którzy chcą zbyt dużo. No
cóż...
Otrzepała ręce i się podniosła. Dusiła się od
przebywania w tym zakurzonym, śmierdzącym śmiercią i rozkładającymi się
zwłokami miejscu. Jednak zanim zdążyła odejść, ktoś pochwycił ją kostce.
Spojrzała w dół.
Kobieta odrzuciła swojego męża na bok i złapała
Lucy obiema rękoma, nie mając wiary w siłę tylko jednej. Lucy mimo to wyrwała
się jej bez najmniejszych problemów.
Upadła, uderzając czołem o podłogę.
— Litości? — powiedziała za nią Lucy. — A ile
razy Maury patrzył na was i błagał własnych rodziców o litość? Ile razy
zostawiliście go bez jedzenia, wody, tylko z tymi ptakami, które później
zabijaliście na jego oczach. Jedyne, czego nie rozumiem, to jak wychowany w
takich warunkach, przez takie potwory chłopiec, jest tak normalny? I oby Erza i
Gray dobrze się nim zajęli. Nie wy...
Ujęła podbródek kobiety i podniosła jej głowę.
Popatrzyły na siebie, prosto w oczy. Jedne były wypełnione pragnieniem zemsty,
drugie łaknęły pomocy i ukojenia w cierpieniu.
Lucy puściła kobietę, odwróciła się i posłała
jej ostatni uśmiech, jaki miała zobaczyć w swoim życiu. Lucy nie uważała się za
potwora, co najwyżej przestała być do końca człowiekiem. Choć czasem miała
wrażenie, że takie sytuacje sprawiają, że staje się bardziej ludzka niż ci,
którym zapowiada ich koniec.
0 Comments:
Prześlij komentarz