[Pogromca smoków] Rozdział 47

Nikt nie mógł się o niej dowiedzieć.

Wyskoczyła przez otwarte okno, wprost na ulicę, którą przemierzał tłum bawiących się ludzi, zresztą na kolejnym festiwalu. Wtopiła się w niego, nim z gildii wyskoczyła uzbrojona Erza.

Lucy schowała kawałki kryształu do kieszeni.

Nie wiedziała, gdzie uciec. Mieszkanie nie wchodziło w rachubę, za szybko ją tam znajdą, a tym samym skończyły jej się pomysły. W całym mieście nie było bezpiecznego miejsca. Ludzie bawili się wszędzie, trwał niekończący się zimowy festiwal, zabawa i tańce, które Maury uważał za wyznacznik szczęśliwego życia.

— Oprócz alejki — zdała sobie sprawę.

Odwróciła się na moment.

— ROZSUNĄĆ SIĘ! — ryknęła Erza na tłum.

Lucy przeprosiła przyjaciółkę w myślach i pognała w kierunku alejki, ślepej uliczki, w której poznała boga. Nie chciała natknąć się na niego znowu, ale wybór był oczywisty, jeśli chodziło o jedyną szansę na wydostanie się z tego "idealnego miejsca".

Odepchnęła jakąś kobietę na bok. Zbyt wiele osób stało na jej drodze — najpierw ta kobieta, potem dziecko, raz natrafiła na mężczyznę, który dosłownie zablokował jej drogę.

Maury śledził ją, ale nie wiedział, gdzie zmierza. Dlatego ją spowalniał, nie zatrzymał. Uśmiechnęła się na tę myśl i udała, że idzie w stronę domu. Oba miejsca znajdowały się po drodze. Na jednym skrzyżowaniu należało tylko zmienić trasę i wejść do alejki.

— Maury, nie utrudniaj mi zadania — poprosiła dziecko, dając mu ostatnią szansę.

Staruszka, ta sama którą zabiła, ta sama, którą miała nieść do Bard Town, zastawiła jej drogę. Uśmiechnęła się smutno, podając dwie ciepłe bułeczki. Jeszcze parowały. Lucy sięgnęła po jedną z nich, drugą zostawiła kobiecie. W jej oczach stanęły łzy, serce przyspieszyło w nierównych podskokach, ale nic nie mogło równać się poczuciu winy.

— Zginęłaś przeze mnie — wyznała przed sobą.

Babcia jej nie odpowiedziała.

Zagryzła bułeczkę między krzywymi zębami. Soki z mięsa wypłynęły jej z ust, cieknąć po brodzie i skapując wprost na kubrak kobiety.

— Kim jesteś? — zapytała ją w końcu staruszka.

Lucy przełknęła głośno ślinę i odpowiedziała:

— Nikim.

Ominęła kobietę i skręciła w alejkę, słysząc zanikający w oddali krzyk Maurego. Nastała cisza. Festiwal i zabawa się skończyły, a dotąd jasne niebo przykryły burzowe chmury.

Lucy wyciągnęła dłoń, łapiąc w nią pojedyncze płatki śniegu. Zbliżała się śnieżyca. Nie potrafiła powiedzieć dlaczego, ale przeczucia ją nie myliły.

Podniosła wzrok i ruszyła dalej, przemierzając alejkę powoli. Ostatnim razem nie przyjrzała się jej za dobrze przez boga, którego napotkała na swojej drodze.

Jednak nie było w niej nic wyjątkowego. Wyglądała tak samo jak każda inna — z tą różnicą, że tu panowała cisza. Śniegu nikt nie zebrał, drogi nie odświeżył. Kolejne kroki stawiało się ciężko. Lucy obawiała się, że za moment zagrzebie się w tych zaspach.

Tak się nie stało.

Trafiła do tego samego miejsca, gdzie wcześniej spotkała boga. Nie znalazła go tam. Odetchnęła z ulgą i z większą pewnością w siebie przeszła dalej. Usłyszała najpierw stukot dobiegający z jednego z domów.

Stanęła w miejscu i się rozejrzała. Niczego nie dostrzega, ale nie straciła czujności. Pochyliła się i przysunęła bliżej okolicy, z której pobiegał dźwięk. Schowała się pod oknem.

Nagle coś uderzyło w szybę. Ta pękła, a szkło rozkruszyło się nad Lucy, opadając prosto na jej włosy.

Odskoczyła na bok wystarczająco szybko, aby grubsze kawałki nie poraniły jej skóry, a potem czekała.

— Po... Pomocy — z domu dobiegł słaby głos.

Lucy się zatrzymała. Obejrzała się przez ramię, a kolejne wątpliwości zaczęły w niej narastać, kiedy nie usłyszała kolejnego wołania o pomoc.

Niezależnie od tego, co podpowiadał jej rozum, serce jakoś nie pozwalało jej uciec. Nie wiedziała, czy to przez Nashi czy przez ponowne pojawienie się Natsu, ale przestała być jednostką. Obudziła się na świat, a ten ją zawołał raz, więc pobiegła w stronę okna. Kopnęła w resztki framugi, wyginając je w pół. Pojawił się wystarczający otwór, aby zmieściła głowę.

Wepchnęła ją. W pokoju panowała ciemność. Zwierzęcy smród roznosił się po całym pomieszczeniu, w szczególności dochodził zza krat, które znajdowały się w samym kącie.

— Pomocy — znów usłyszała.

Wyszła na zewnątrz i wzięła głęboki wdech świeżego powietrza. Na moment odzyskała siły. Oczyściło Lucy.

Zamrugała kilka razy i, błagając żołądek, by jakoś wszystko przetrzymał, zniszczyła do końca okno. Wskoczyła do środka.

Pochwycił ją nagły ból z boku. Przyklęknęła, łapiąc się w talii. Między jej palcami przeciekła krew. Odwróciła się i zobaczyła wystający fragment szyby, o który zahaczyła. Przeklęła swoją głupotę w myślach. Raz nie sprawdziła, czy nic jej nie zagraża, i taki tego efekt. Nauczyła się te beztroski od Natsu?

Nie wzięła ze sobą bandaża, nosiła dawne ubrania, odsłaniające jej pępek kurtki, bluzki i krótkie spódniczki. Na szczęście wzięła grube skarpety. Jednak zanim zdjęła pierwszą z nich, przetarła ranę i odkryła, że ta zniknęła.

Nie pierwszy raz coś podobnego się wydarzyło. Krew wsiąknęła w jej ubiór, rozmazała się między jej palcami, ale rana się zasklepiła. Na skórze nie pozostał choćby najmniejszy ślad.

To nie była sprawka Maurego. Nie tym razem.

— Pomocy — dotarło do niej kolejne wołanie o pomoc.

Lucy pogładziła ścianę, nie znalazła włącznika do lakrymy. Zamiast tego na stole leżała wpół stopiona świeca i zapałki. Zapaliła kwot i podążyła w ciemność, odkrywając, skąd dochodził ten zwierzęcy smród.

O mało nie opuściła świecy. Wosk stopił się, skapnął na jej skórę, ale nie zareagowała. Poszła dalej, w kierunku stosu pełnego brudnej słomy, martwych ptaków i dwóch łańcuchów prowadzących dalej za kraty. Wejście było otwarte. Więc weszła tam.

Łańcuchy zaklekotały.

Lucy złapała się za usta, zasłaniając je przed krzykiem. Znajdowała coraz więcej martwych ptaków — powyjadanych przez robactwo, ze śladami zębów na ciele, z liniami krwi, jakby ktoś przedzielił je pazurami, a końcu zobaczyła dwójkę ludzi — kobietę i mężczyznę. Trzymali się siebie kurczowo, w mocnym uścisku, ze łzami w oczach na widok kogoś innego, nie swojego oprawcy.

Ogień na świecy zaszalał.

Lucy otworzyła usta z nadzieją, że zapyta, kim są, ale żadne pytanie nie wydobyło się z niej. Milczała, tak samo jak ci skuci łańcuchami ludzie.

— Pomocy — poprosiła jeszcze raz kobieta.

Odsunęła się od mężczyzny i pochyliła przed Lucy, uderzając czołem o podłogę. Nie miała sił, jej ruchy były za powolne, bez ludzkiej mocy — dlatego Lucy ją zatrzymała.

Chwyciła kobietę za ramiona i potrząsnęła głową.

Zdjęła z wieszaka klucze. Ktoś zostawił je na widoku, aby byli świadomi, że mogą się stąd wydostać, że szansa na wolność jest przed ich oczami, ale w tym całym okrucieństwie nie potrafili sięgnąć po tę wolność. Za daleko. Albo zabrakło im sił.

— Pomogę wam — obiecała.

Kobieta odetchnęła z ulgą i opadła ze zmęczenia. Lucy odpięła jej łańcuch, a potem ruszyła po mężczyznę. Złapał ją za ramię. Zacisnął wargi w wąską linijkę, łzy pływały po jego twarzy z wdzięczności i ulgi, że w końcu ktoś przyszedł im na ratunek.

Lucy obawiała się tylko, że to dopiero początek. Nie udźwignie tej dwójki razem, ale jednocześnie był to sen wykreowany przez Maurego. Jeśli istniały w nim prawa, które mogły wyleczyć tę dwójkę, to skorzystałaby z tej możliwości od razu.

— Za alejką — szepnęła. — Dasz radę przejść kawałek? — zapytała mężczyznę.

Skinął stanowczo głową.

Nie uwierzyła mu, ale mimo to spróbowała. Wzięła mężczyznę pod ramię i pomogła mu wstać. Przeszli kawałek na próbę, choć trudno było nazwać chodem kilka kroków, które z trudem postawił. Prędzej ciągnęła mężczyznę. Stopy mu się plątały, zmęczył się po krótkim odcinku.

Położyła go z powrotem przy ścianie. Nie da rady. Myślała, że może po udaniu się do utopii stworzonej przez Maurego wszelkie rany mężczyzny zniknął, choć i w obliczu tego pomysłu powinna mieć wątpliwości. Przecież to Maury ich tu zamknął. Nikt inny.

— Kim jesteś? — spytała mężczyzny.

Sądząc po wieku, mógł być ojcem Maurego albo jego opiekunem, albo równie dobrze oprawcą, który porwał dziecko, zanim Erza i Gray je odnaleźli. Lucy nic nie wykluczała. Ale taka potworność?

Mężczyzna rozchylił usta.

Lucy przybliżyła do niego świecę. Zobaczyła, że brakuje mu języka.

— Zamknij — poprosiła, a potem odwróciła twarz z obrzydzenia. — W takim razie kiwnij głową. — Wzięła głęboki wdech, choć powietrze było stęchlizny. Unoszący się zapach padliny przyprawiał ją o mdłości. — To Maury?

Oczy mężczyzny zapłonęły z wściekłości, a potem skinął, jak go prosiła.

— Dlaczego?

Tym razem pokręcił głową.

— Jak on mógł to zrobić? — fuknęła.

Niezależnie od motywów, jakie nim kierowały, to była potworność. Tak potraktować drugiego człowieka, a tym bardziej kogoś bliskiego.

— To twój syn?

Znów kiwnął.

Zamknęła na moment oczy. Rozbolała ją od tego wszystkiego głowa. Gdyby tylko wydostała tę dwójkę z alejki i skonfrontowała ich z Maurym, Erzą i Grayem. Może wtedy coś by się zmieniło w zachowaniu dziecka. A tak? Nikt jej nie uwierzy.

Podniosła się i kopnęła martwego ptaka na bok. Coś zaszeleściło jej w kieszenie. Lumen Etoile. Przypomniała sobie o noszonych w kieszeni fragmentach kryształu. Nie znała właściwości tego rodzaju magii, ale mogła uzdrawiać. Czysta magia zawsze posiadała te właściwości, dopóki świat się nie zmienił.

Wyjęła drobne okruszki, otworzyła usta mężczyźnie i po prosiła go:

— Przełknij.

Tak uczynił.

Z początku nic się nie wydarzyło. Czekała na reakcje organizmu na czystą magię, ale ten zachował spokój. Wręcz się uspokoił, więc czekała dalej.

Nagle mężczyzna otworzył oczy.

— Dziękuję — wyszeptał własnym głosem. Wysunął z ust język i dotknął go palcami, zalewając się przy tym łzami szczęścia.

Podniósł się, drżąc ze strachu, ekscytacji i nadziei, która przygnała go do kobiety. Podniósł ją i rzucił Lucy błagalne spojrzenie.

Podała kobiecie okruszek kryształu, podobny do tego, którym poczęstowała mężczyznę.

Odczekali chwilę w ciszy.

Kobieta nabrała powietrza. Zakrztusiła się nim w pierwszej chwili, ale potem rozchyliła powoli wargi i wstała, o własnych siłach.

— Jak.. Jak? — jej głos zadrżał. Z zaskoczenia zamilkła. Sięgnęła do własnego gardła i zacisnęła nim ręce. Zaśmiała się, kilka razy, głęboko, jakby sprawdzała, jak mocno może się śmiać.

— Dziękuję! — wykrzyczała, rzucając się na szyję Lucy. — Jjak?

— Dziękujemy za ratunek. Taka magia... Kim jesteś?

Lucy zaniepokoiło pytanie. Nie brzmiało jak zadane z czystej ciekawości, w jego głosie dostrzegła dziwną nutkę, która sprawiła, że poważnie zastanowiła się nad odpowiedzią.

— To reakcja na to miejsce. To magia Maurego. Sama nie wiem, na czym dokładnie polega, ale działa na umysł. To, co wam dałam, to cukierki, które Maury uważa za ważne. Mieliście nadzieję, że to uzdrowi, więc zostaliście uzdrowieni.

Małżeństwo popatrzyło na siebie przez moment.

— To możliwe — wysyczał przez żeby mężczyzna. Nagle obejrzał się w stronę Lucy. — To możliwe, ale w jednym się mylisz. To nie jest żaden wymyślony świat czy sen, to inny wymiar, rzeczywistość, którą stworzył Maury. Przez niego się w niej znaleźliśmy. Ten potwór, on...

— Wystarczy — przerwała mu Lucy. Ich przemyślenia nie były tutaj do niczego potrzebne. — Zbierzcie siły i stąd uciekamy. Nie wiem, jak długo uciekniemy Mauremu.

— Uciekniemy? — Parsknęła śmiechem kobieta. — Czy mój mąż nie powiedział ci o tym potworze, którego urodziłam? To jego świat. ON jest tu bogiem. Nigdzie mu nie uciekniemy. Nikomu nie uda się na niego wpłynąć.

Lucy pomyślała o Erzie i Grayu. Niezależnie od wszystkiego, co się wydarzyło, Maury darzył szacunkiem tę dwójkę. Co więcej, nazwał ich swoimi rodzicami. Przecież to coś znaczyło. "Mamo", "tato" nie były pustymi słowami wypowiedzianymi przez chłopca, ale skoro jego prawdziwi rodzice żyli, to dlaczego Maury wybrał Graya i Erzę?

— Ktoś jest w stanie go powstrzymać — odpowiedziała pewnym, zdecydowanym głosem. — A wy mi w tym pomożecie.

Zaśmiali się w tym samym czasie.

— Nie — odpowiedzieli również razem.

Lucy wybuchnęła sztucznym śmiechem razem z nimi, a potem zamarła na moment. Jej twarz przybrała gorzki wyraz. Kącik jej ust podniósł się nieznacznie, lecz nie w uśmiechu a w szyderczej reakcji na ich odpowiedź.

— Uratowałam was, uzdrowiłam, a gdzie wdzięczność? — Uniosła brew ze zdziwienia. — Nie myślcie, że uda się wam mnie przechytrzyć.

— Nigdzie nie pójdziemy! — oburzył się mężczyzna. — Nie wyobrażaj sobie, że...

Przyłożyła mu palec do ust, aby zamilknął. Dopiero teraz zauważyła na jego twarzy głębokie zmarszczki. Szybko się pocił. Ciągle gdzieś szmerał palcami.

Kobieta z kolei dygotała nieustannie nogą. Nerwowo patrzyła — tu w lewo, tu w prawo, ale wydawało się, że to ona rządzi z tym małżeństwie. Rękę miała ciężką, ciągle zaciśniętą w pięść. Do tego byłaby wyższa od męża, gdyby się wyprostowała.

Jednak w tej dwójkę najbardziej zaskakujące było znamię na nadgarstku. Przypominało rozłożone złote skrzydła, a po między nimi znajdowała się włócznia.

Lucy chwyciła za nadgarstek mężczyzny.

— Co to? — spytała.

Zaciągnął głęboki wdech powietrza.

— Nie wiesz? — powiedział z głębokim oburzeniem w głosie. — To nasza wiara. Podstawa naszych fundamentów! Pokoleń. Przeznaczenia! — Splunął na bok. — Smok zawsze znajdzie partnera na całe swoje życie. Jak jeden z nich zginie, drugi spędza życie w samotności. Na moc i na przekonanie.

— Na moc i na przekonanie — powtórzyła za nim kobieta. — Wielka wiara mówi o Pogromcy Smoków, który narodzi się w najgorszych dla nas czasach. Spali wrogów. Ocali świat przed zniszczeniem. Wyniesie nowego boga za zachodzące słońce.

— Włócznia między skrzydłami smoka, to nasza wiara, a Maury... — w oczach mężczyzny stanęły łzy — jej nie uszanował!

Lucy przez moment mocno się zastanowiła nad przekonaniami, z jakimi żyli ci ludzie. Wielki "pogromca smoków"? W Fiore znajdowało się obecnie siedmiu pogromców, kolejny był niepotrzebny. Smoki dawno wyginęły. Ostatnie smocze serca przepadły, a jedyne zagrożenie płynęło od strony Acnologii, którego przecież potrafiliby pokonać.

— Po co nam "Pogromca Smoków"? — zapytała ostrożnie, nie chcąc niepotrzebnie przedłużać tematu.

— Żeby zamordował i zniszczył E.N.D. i Zerefa — wyrecytowali jednocześnie.

Lucy nie śmiała zadać kolejnych pytań. Puściła mężczyznę i odeszła od niego kawałek, w stronę okna, skąd nabrała do płuc zimnego powietrza. Kobieta wstała. Podążyła za Lucy. Położyła na jej ramieniu rękę i zacisnęła ją, tłumacząc:

— Jesteśmy gotowi na poświęcenie. Cała nasza wioska czci Wielką wiarę. Narodziliśmy się dla niej. Ty nie. Wydostań się stąd, zabierz kogo potrzeba, a Maurego zamknij tu. Jeśli jest szczęśliwy, niech będzie. Może dzięki temu...

— Kochanie! — przerwał jej gwałtownie mężczyzna.

Kobieta zamarła na dźwięk ostrzeżenia. Dla Lucy był to znak, że wystarczy. Nie ucieknie z nikim przed Maury, bo najważniejsze dla niej osoby tkwiły w jego wyobrażeniu o prawdziwym szczęściu.

— Dziękuję — zwróciła się do małżeństwa, a potem krzyknęła: — NATSU! ERZA! GRAY. POMOCY!

Nie odczekała długo, zanim usłyszała pierwsze uderzenie dobiegające z alejki, którą wcześniej podążyła. Ściana wybuchła. Cegły rozsypały się wokoło, uderzając w ściany stojacych naprzeciw budynku.

Fala zimna zalała plac, potem nastała fala przerażającego gorąca, które roztopiło śnieg, a na końcu pojawiła się Erza. Ubrana była w cienką stronę, przy boku niosła cienki miecz, który skierowała na Lucy.

Pomachała przyjaciółce, dając jej znać, że wszystko w porządku.

— Lucy, co ty... — Erza opuściła broń. — Gdzie zagrożenie? Ktoś wysadził część gildii, musimy...

— To ja — przyznała się. Podniosła rękę do góry, aby dodatkowo potwierdzić swoje słowa. — Erza, gdzie Maury?

Oparła ręce o parapet i powoli wysunęła głowę kawałek zza rozwalone okno. Śnieg opadła na jej twarz.

Erza westchnęła ciężko.

— No, Lucy, Lucy. — Założyła ręce na piersi. — Jestem z ciebie dumna. Kto by się spodziewał, że i ty w końcu kiedyś rozwalisz naszą gildię. Jestem z ciebie... — Pojedyncza łezka spłynęła po jej policzku. — Jestem z ciebie taka dumna.

— Co? — zapytali w tym samym czasie Lucy, Natsu i Gray.

Lucy rozmasowała skroń. Nie tak miała wyglądać konfrontacja. I jeszcze ją chwali?

— Erza, gdzie Maury? — wróciła do właściwego tematu.

— Nie wiem, uciekł przecież z obozu... On... — urwała. Odwróciła się w stronę Graya i Natsu.

Oboje uwięzili swoje moce w pięści, zamykając cyrkulację magii w ciele. W końcu uświadomili sobie prawdę, albo przynajmniej dostali wskazówkę, że nie należą w pełni do tej rzeczywistości.

Możesz mnie wesprzeć tutaj:

Znajdziesz mnie tutaj:

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!