Nikt nie mógł się o niej dowiedzieć.
Wyskoczyła przez otwarte okno, wprost na ulicę, którą przemierzał tłum bawiących się ludzi, zresztą na kolejnym festiwalu. Wtopiła się w niego, nim z gildii wyskoczyła uzbrojona Erza.
Lucy schowała kawałki kryształu do kieszeni.
Nie wiedziała, gdzie uciec. Mieszkanie nie
wchodziło w rachubę, za szybko ją tam znajdą, a tym samym skończyły jej się
pomysły. W całym mieście nie było bezpiecznego miejsca. Ludzie bawili się
wszędzie, trwał niekończący się zimowy festiwal, zabawa i tańce, które Maury
uważał za wyznacznik szczęśliwego życia.
— Oprócz alejki — zdała sobie sprawę.
Odwróciła się na moment.
— ROZSUNĄĆ SIĘ! — ryknęła Erza na tłum.
Lucy przeprosiła przyjaciółkę w myślach i
pognała w kierunku alejki, ślepej uliczki, w której poznała boga. Nie chciała
natknąć się na niego znowu, ale wybór był oczywisty, jeśli chodziło o jedyną
szansę na wydostanie się z tego "idealnego miejsca".
Odepchnęła jakąś kobietę na bok. Zbyt wiele osób
stało na jej drodze — najpierw ta kobieta, potem dziecko, raz natrafiła na
mężczyznę, który dosłownie zablokował jej drogę.
Maury śledził ją, ale nie wiedział, gdzie
zmierza. Dlatego ją spowalniał, nie zatrzymał. Uśmiechnęła się na tę myśl i
udała, że idzie w stronę domu. Oba miejsca znajdowały się po drodze. Na jednym
skrzyżowaniu należało tylko zmienić trasę i wejść do alejki.
— Maury, nie utrudniaj mi zadania — poprosiła
dziecko, dając mu ostatnią szansę.
Staruszka, ta sama którą zabiła, ta sama, którą
miała nieść do Bard Town, zastawiła jej drogę. Uśmiechnęła się smutno, podając
dwie ciepłe bułeczki. Jeszcze parowały. Lucy sięgnęła po jedną z nich, drugą
zostawiła kobiecie. W jej oczach stanęły łzy, serce przyspieszyło w nierównych
podskokach, ale nic nie mogło równać się poczuciu winy.
— Zginęłaś przeze mnie — wyznała przed sobą.
Babcia jej nie odpowiedziała.
Zagryzła bułeczkę między krzywymi zębami. Soki z
mięsa wypłynęły jej z ust, cieknąć po brodzie i skapując wprost na kubrak
kobiety.
— Kim jesteś? — zapytała ją w końcu staruszka.
Lucy przełknęła głośno ślinę i odpowiedziała:
— Nikim.
Ominęła kobietę i skręciła w alejkę, słysząc
zanikający w oddali krzyk Maurego. Nastała cisza. Festiwal i zabawa się
skończyły, a dotąd jasne niebo przykryły burzowe chmury.
Lucy wyciągnęła dłoń, łapiąc w nią pojedyncze
płatki śniegu. Zbliżała się śnieżyca. Nie potrafiła powiedzieć dlaczego, ale
przeczucia ją nie myliły.
Podniosła wzrok i ruszyła dalej, przemierzając
alejkę powoli. Ostatnim razem nie przyjrzała się jej za dobrze przez boga,
którego napotkała na swojej drodze.
Jednak nie było w niej nic wyjątkowego.
Wyglądała tak samo jak każda inna — z tą różnicą, że tu panowała cisza. Śniegu
nikt nie zebrał, drogi nie odświeżył. Kolejne kroki stawiało się ciężko. Lucy
obawiała się, że za moment zagrzebie się w tych zaspach.
Tak się nie stało.
Trafiła do tego samego miejsca, gdzie wcześniej
spotkała boga. Nie znalazła go tam. Odetchnęła z ulgą i z większą pewnością w
siebie przeszła dalej. Usłyszała najpierw stukot dobiegający z jednego z domów.
Stanęła w miejscu i się rozejrzała. Niczego nie
dostrzega, ale nie straciła czujności. Pochyliła się i przysunęła bliżej
okolicy, z której pobiegał dźwięk. Schowała się pod oknem.
Nagle coś uderzyło w szybę. Ta pękła, a szkło
rozkruszyło się nad Lucy, opadając prosto na jej włosy.
Odskoczyła na bok wystarczająco szybko, aby
grubsze kawałki nie poraniły jej skóry, a potem czekała.
— Po... Pomocy — z domu dobiegł słaby głos.
Lucy się zatrzymała. Obejrzała się przez ramię,
a kolejne wątpliwości zaczęły w niej narastać, kiedy nie usłyszała kolejnego
wołania o pomoc.
Niezależnie od tego, co podpowiadał jej rozum,
serce jakoś nie pozwalało jej uciec. Nie wiedziała, czy to przez Nashi czy
przez ponowne pojawienie się Natsu, ale przestała być jednostką. Obudziła się
na świat, a ten ją zawołał raz, więc pobiegła w stronę okna. Kopnęła w resztki
framugi, wyginając je w pół. Pojawił się wystarczający otwór, aby zmieściła
głowę.
Wepchnęła ją. W pokoju panowała ciemność.
Zwierzęcy smród roznosił się po całym pomieszczeniu, w szczególności dochodził
zza krat, które znajdowały się w samym kącie.
— Pomocy — znów usłyszała.
Wyszła na zewnątrz i wzięła głęboki wdech
świeżego powietrza. Na moment odzyskała siły. Oczyściło Lucy.
Zamrugała kilka razy i, błagając żołądek, by
jakoś wszystko przetrzymał, zniszczyła do końca okno. Wskoczyła do środka.
Pochwycił ją nagły ból z boku. Przyklęknęła,
łapiąc się w talii. Między jej palcami przeciekła krew. Odwróciła się i zobaczyła
wystający fragment szyby, o który zahaczyła. Przeklęła swoją głupotę w myślach.
Raz nie sprawdziła, czy nic jej nie zagraża, i taki tego efekt. Nauczyła się te
beztroski od Natsu?
Nie wzięła ze sobą bandaża, nosiła dawne
ubrania, odsłaniające jej pępek kurtki, bluzki i krótkie spódniczki. Na
szczęście wzięła grube skarpety. Jednak zanim zdjęła pierwszą z nich, przetarła
ranę i odkryła, że ta zniknęła.
Nie pierwszy raz coś podobnego się wydarzyło.
Krew wsiąknęła w jej ubiór, rozmazała się między jej palcami, ale rana się
zasklepiła. Na skórze nie pozostał choćby najmniejszy ślad.
To nie była sprawka Maurego. Nie tym razem.
— Pomocy — dotarło do niej kolejne wołanie o
pomoc.
Lucy pogładziła ścianę, nie znalazła włącznika
do lakrymy. Zamiast tego na stole leżała wpół stopiona świeca i zapałki.
Zapaliła kwot i podążyła w ciemność, odkrywając, skąd dochodził ten zwierzęcy
smród.
O mało nie opuściła świecy. Wosk stopił się,
skapnął na jej skórę, ale nie zareagowała. Poszła dalej, w kierunku stosu
pełnego brudnej słomy, martwych ptaków i dwóch łańcuchów prowadzących dalej za
kraty. Wejście było otwarte. Więc weszła tam.
Łańcuchy zaklekotały.
Lucy złapała się za usta, zasłaniając je przed
krzykiem. Znajdowała coraz więcej martwych ptaków — powyjadanych przez robactwo,
ze śladami zębów na ciele, z liniami krwi, jakby ktoś przedzielił je pazurami,
a końcu zobaczyła dwójkę ludzi — kobietę i mężczyznę. Trzymali się siebie
kurczowo, w mocnym uścisku, ze łzami w oczach na widok kogoś innego, nie
swojego oprawcy.
Ogień na świecy zaszalał.
Lucy otworzyła usta z nadzieją, że zapyta, kim
są, ale żadne pytanie nie wydobyło się z niej. Milczała, tak samo jak ci skuci
łańcuchami ludzie.
— Pomocy — poprosiła jeszcze raz kobieta.
Odsunęła się od mężczyzny i pochyliła przed Lucy,
uderzając czołem o podłogę. Nie miała sił, jej ruchy były za powolne, bez
ludzkiej mocy — dlatego Lucy ją zatrzymała.
Chwyciła kobietę za ramiona i potrząsnęła głową.
Zdjęła z wieszaka klucze. Ktoś zostawił je na
widoku, aby byli świadomi, że mogą się stąd wydostać, że szansa na wolność jest
przed ich oczami, ale w tym całym okrucieństwie nie potrafili sięgnąć po tę
wolność. Za daleko. Albo zabrakło im sił.
— Pomogę wam — obiecała.
Kobieta odetchnęła z ulgą i opadła ze zmęczenia.
Lucy odpięła jej łańcuch, a potem ruszyła po mężczyznę. Złapał ją za ramię.
Zacisnął wargi w wąską linijkę, łzy pływały po jego twarzy z wdzięczności i
ulgi, że w końcu ktoś przyszedł im na ratunek.
Lucy obawiała się tylko, że to dopiero początek.
Nie udźwignie tej dwójki razem, ale jednocześnie był to sen wykreowany przez
Maurego. Jeśli istniały w nim prawa, które mogły wyleczyć tę dwójkę, to
skorzystałaby z tej możliwości od razu.
— Za alejką — szepnęła. — Dasz radę przejść
kawałek? — zapytała mężczyznę.
Skinął stanowczo głową.
Nie uwierzyła mu, ale mimo to spróbowała. Wzięła
mężczyznę pod ramię i pomogła mu wstać. Przeszli kawałek na próbę, choć trudno
było nazwać chodem kilka kroków, które z trudem postawił. Prędzej ciągnęła
mężczyznę. Stopy mu się plątały, zmęczył się po krótkim odcinku.
Położyła go z powrotem przy ścianie. Nie da
rady. Myślała, że może po udaniu się do utopii stworzonej przez Maurego
wszelkie rany mężczyzny zniknął, choć i w obliczu tego pomysłu powinna mieć
wątpliwości. Przecież to Maury ich tu zamknął. Nikt inny.
— Kim jesteś? — spytała mężczyzny.
Sądząc po wieku, mógł być ojcem Maurego albo
jego opiekunem, albo równie dobrze oprawcą, który porwał dziecko, zanim Erza i
Gray je odnaleźli. Lucy nic nie wykluczała. Ale taka potworność?
Mężczyzna rozchylił usta.
Lucy przybliżyła do niego świecę. Zobaczyła, że
brakuje mu języka.
— Zamknij — poprosiła, a potem odwróciła twarz z
obrzydzenia. — W takim razie kiwnij głową. — Wzięła głęboki wdech, choć
powietrze było stęchlizny. Unoszący się zapach padliny przyprawiał ją o
mdłości. — To Maury?
Oczy mężczyzny zapłonęły z wściekłości, a potem
skinął, jak go prosiła.
— Dlaczego?
Tym razem pokręcił głową.
— Jak on mógł to zrobić? — fuknęła.
Niezależnie od motywów, jakie nim kierowały, to
była potworność. Tak potraktować drugiego człowieka, a tym bardziej kogoś
bliskiego.
— To twój syn?
Znów kiwnął.
Zamknęła na moment oczy. Rozbolała ją od tego
wszystkiego głowa. Gdyby tylko wydostała tę dwójkę z alejki i skonfrontowała
ich z Maurym, Erzą i Grayem. Może wtedy coś by się zmieniło w zachowaniu
dziecka. A tak? Nikt jej nie uwierzy.
Podniosła się i kopnęła martwego ptaka na bok.
Coś zaszeleściło jej w kieszenie. Lumen Etoile. Przypomniała sobie o noszonych
w kieszeni fragmentach kryształu. Nie znała właściwości tego rodzaju magii, ale
mogła uzdrawiać. Czysta magia zawsze posiadała te właściwości, dopóki świat się
nie zmienił.
Wyjęła drobne okruszki, otworzyła usta
mężczyźnie i po prosiła go:
— Przełknij.
Tak uczynił.
Z początku nic się nie wydarzyło. Czekała na
reakcje organizmu na czystą magię, ale ten zachował spokój. Wręcz się uspokoił,
więc czekała dalej.
Nagle mężczyzna otworzył oczy.
— Dziękuję — wyszeptał własnym głosem. Wysunął z
ust język i dotknął go palcami, zalewając się przy tym łzami szczęścia.
Podniósł się, drżąc ze strachu, ekscytacji i
nadziei, która przygnała go do kobiety. Podniósł ją i rzucił Lucy błagalne
spojrzenie.
Podała kobiecie okruszek kryształu, podobny do
tego, którym poczęstowała mężczyznę.
Odczekali chwilę w ciszy.
Kobieta nabrała powietrza. Zakrztusiła się nim w
pierwszej chwili, ale potem rozchyliła powoli wargi i wstała, o własnych
siłach.
— Jak.. Jak? — jej głos zadrżał. Z zaskoczenia
zamilkła. Sięgnęła do własnego gardła i zacisnęła nim ręce. Zaśmiała się, kilka
razy, głęboko, jakby sprawdzała, jak mocno może się śmiać.
— Dziękuję! — wykrzyczała, rzucając się na szyję
Lucy. — Jjak?
— Dziękujemy za ratunek. Taka magia... Kim
jesteś?
Lucy zaniepokoiło pytanie. Nie brzmiało jak
zadane z czystej ciekawości, w jego głosie dostrzegła dziwną nutkę, która sprawiła,
że poważnie zastanowiła się nad odpowiedzią.
— To reakcja na to miejsce. To magia Maurego.
Sama nie wiem, na czym dokładnie polega, ale działa na umysł. To, co wam dałam,
to cukierki, które Maury uważa za ważne. Mieliście nadzieję, że to uzdrowi,
więc zostaliście uzdrowieni.
Małżeństwo popatrzyło na siebie przez moment.
— To możliwe — wysyczał przez żeby mężczyzna.
Nagle obejrzał się w stronę Lucy. — To możliwe, ale w jednym się mylisz. To nie
jest żaden wymyślony świat czy sen, to inny wymiar, rzeczywistość, którą
stworzył Maury. Przez niego się w niej znaleźliśmy. Ten potwór, on...
— Wystarczy — przerwała mu Lucy. Ich
przemyślenia nie były tutaj do niczego potrzebne. — Zbierzcie siły i stąd
uciekamy. Nie wiem, jak długo uciekniemy Mauremu.
— Uciekniemy? — Parsknęła śmiechem kobieta. —
Czy mój mąż nie powiedział ci o tym potworze, którego urodziłam? To jego świat.
ON jest tu bogiem. Nigdzie mu nie uciekniemy. Nikomu nie uda się na niego
wpłynąć.
Lucy pomyślała o Erzie i Grayu. Niezależnie od
wszystkiego, co się wydarzyło, Maury darzył szacunkiem tę dwójkę. Co więcej,
nazwał ich swoimi rodzicami. Przecież to coś znaczyło. "Mamo",
"tato" nie były pustymi słowami wypowiedzianymi przez chłopca, ale
skoro jego prawdziwi rodzice żyli, to dlaczego Maury wybrał Graya i Erzę?
— Ktoś jest w stanie go powstrzymać —
odpowiedziała pewnym, zdecydowanym głosem. — A wy mi w tym pomożecie.
Zaśmiali się w tym samym czasie.
— Nie — odpowiedzieli również razem.
Lucy wybuchnęła sztucznym śmiechem razem z nimi,
a potem zamarła na moment. Jej twarz przybrała gorzki wyraz. Kącik jej ust
podniósł się nieznacznie, lecz nie w uśmiechu a w szyderczej reakcji na ich
odpowiedź.
— Uratowałam was, uzdrowiłam, a gdzie
wdzięczność? — Uniosła brew ze zdziwienia. — Nie myślcie, że uda się wam mnie
przechytrzyć.
— Nigdzie nie pójdziemy! — oburzył się
mężczyzna. — Nie wyobrażaj sobie, że...
Przyłożyła mu palec do ust, aby zamilknął.
Dopiero teraz zauważyła na jego twarzy głębokie zmarszczki. Szybko się pocił.
Ciągle gdzieś szmerał palcami.
Kobieta z kolei dygotała nieustannie nogą.
Nerwowo patrzyła — tu w lewo, tu w prawo, ale wydawało się, że to ona rządzi z
tym małżeństwie. Rękę miała ciężką, ciągle zaciśniętą w pięść. Do tego byłaby
wyższa od męża, gdyby się wyprostowała.
Jednak w tej dwójkę najbardziej zaskakujące było
znamię na nadgarstku. Przypominało rozłożone złote skrzydła, a po między nimi
znajdowała się włócznia.
Lucy chwyciła za nadgarstek mężczyzny.
— Co to? — spytała.
Zaciągnął głęboki wdech powietrza.
— Nie wiesz? — powiedział z głębokim oburzeniem
w głosie. — To nasza wiara. Podstawa naszych fundamentów! Pokoleń.
Przeznaczenia! — Splunął na bok. — Smok zawsze znajdzie partnera na całe swoje
życie. Jak jeden z nich zginie, drugi spędza życie w samotności. Na moc i na
przekonanie.
— Na moc i na przekonanie — powtórzyła za nim
kobieta. — Wielka wiara mówi o Pogromcy Smoków, który narodzi się w najgorszych
dla nas czasach. Spali wrogów. Ocali świat przed zniszczeniem. Wyniesie nowego
boga za zachodzące słońce.
— Włócznia między skrzydłami smoka, to nasza
wiara, a Maury... — w oczach mężczyzny stanęły łzy — jej nie uszanował!
Lucy przez moment mocno się zastanowiła nad
przekonaniami, z jakimi żyli ci ludzie. Wielki "pogromca smoków"? W
Fiore znajdowało się obecnie siedmiu pogromców, kolejny był niepotrzebny. Smoki
dawno wyginęły. Ostatnie smocze serca przepadły, a jedyne zagrożenie płynęło od
strony Acnologii, którego przecież potrafiliby pokonać.
— Po co nam "Pogromca Smoków"? —
zapytała ostrożnie, nie chcąc niepotrzebnie przedłużać tematu.
— Żeby zamordował i zniszczył E.N.D. i Zerefa —
wyrecytowali jednocześnie.
Lucy nie śmiała zadać kolejnych pytań. Puściła
mężczyznę i odeszła od niego kawałek, w stronę okna, skąd nabrała do płuc
zimnego powietrza. Kobieta wstała. Podążyła za Lucy. Położyła na jej ramieniu
rękę i zacisnęła ją, tłumacząc:
— Jesteśmy gotowi na poświęcenie. Cała nasza
wioska czci Wielką wiarę. Narodziliśmy się dla niej. Ty nie. Wydostań się stąd,
zabierz kogo potrzeba, a Maurego zamknij tu. Jeśli jest szczęśliwy, niech
będzie. Może dzięki temu...
— Kochanie! — przerwał jej gwałtownie mężczyzna.
Kobieta zamarła na dźwięk ostrzeżenia. Dla Lucy
był to znak, że wystarczy. Nie ucieknie z nikim przed Maury, bo najważniejsze
dla niej osoby tkwiły w jego wyobrażeniu o prawdziwym szczęściu.
— Dziękuję — zwróciła się do małżeństwa, a potem
krzyknęła: — NATSU! ERZA! GRAY. POMOCY!
Nie odczekała długo, zanim usłyszała pierwsze
uderzenie dobiegające z alejki, którą wcześniej podążyła. Ściana wybuchła.
Cegły rozsypały się wokoło, uderzając w ściany stojacych naprzeciw budynku.
Fala zimna zalała plac, potem nastała fala
przerażającego gorąca, które roztopiło śnieg, a na końcu pojawiła się Erza.
Ubrana była w cienką stronę, przy boku niosła cienki miecz, który skierowała na
Lucy.
Pomachała przyjaciółce, dając jej znać, że
wszystko w porządku.
— Lucy, co ty... — Erza opuściła broń. — Gdzie
zagrożenie? Ktoś wysadził część gildii, musimy...
— To ja — przyznała się. Podniosła rękę do góry,
aby dodatkowo potwierdzić swoje słowa. — Erza, gdzie Maury?
Oparła ręce o parapet i powoli wysunęła głowę
kawałek zza rozwalone okno. Śnieg opadła na jej twarz.
Erza westchnęła ciężko.
— No, Lucy, Lucy. — Założyła ręce na piersi. —
Jestem z ciebie dumna. Kto by się spodziewał, że i ty w końcu kiedyś rozwalisz
naszą gildię. Jestem z ciebie... — Pojedyncza łezka spłynęła po jej policzku. —
Jestem z ciebie taka dumna.
— Co? — zapytali w tym samym czasie Lucy, Natsu
i Gray.
Lucy rozmasowała skroń. Nie tak miała wyglądać
konfrontacja. I jeszcze ją chwali?
— Erza, gdzie Maury? — wróciła do właściwego
tematu.
— Nie wiem, uciekł przecież z obozu... On... —
urwała. Odwróciła się w stronę Graya i Natsu.
Oboje uwięzili swoje moce w pięści, zamykając
cyrkulację magii w ciele. W końcu uświadomili sobie prawdę, albo przynajmniej
dostali wskazówkę, że nie należą w pełni do tej rzeczywistości.
0 Comments:
Prześlij komentarz