[Opowiadanie na dzień babci i dziadka] Dziękuję za każdy uśmiech!

 

Dziękuję za każdy uśmiech - od babci i od dziadka! Za każdy wspólny spacer, za wspólnie lepione pierogi, za zabawę śnieżkami i wspólne wyprawy na łąkę czy do zoo! Oby mieli tyle sił, ile my mieliśmy jako dzieci, kiedy ciągaliśmy naszych kochanych dziadków z pokoju do pokoju, kiedy płakaliśmy i kiedy nie chcieliśmy ich spać! Dziękuję dziadkom za wszystko i w sumie na dzień dziadka i babci wyszło takie oto opowiadanie - eksperyment! Miłego czytania!

W Warasławicach dzień mijał inaczej.

Miejscowość położona pięćdziesiąt pięć kilometrów od Bochniacowa słynęła ze święta chleba, na które corocznie zbierały się okoliczne wsie, na parkingu przy kościele pod wezwaniem świętego Andrzeja Boboli. Uroczysta msza rozpoczynała wydarzenie, które kontynuował wójt gminy, poświęcając tegoroczne wypieki wraz z księdzem. Połowa gospodyń domowych z miejscowości gromadziła się na ciągnących wzdłuż drogi straganach, wypełnionych po brzegi chlebami i ciastami. Dzień wieńczyło ogłoszenie wyników konkursi na najlepiej sprzedający się wypiek i kolacja, na której wszyscy uczestnicy popijali gorzałę i zajadali się resztkami chleba.

Konkurs na najlepszy chleb wygrała pani Genowefa Strzerzewska, spod czwartego domu od zakrętu, zakłady w piciu przegrał jej mąż, Wiesław Strzerzewski, jak zresztą zawsze, o czym wieś mówiła jeszcze przez dwa tygodnie. Jednak trzeciego tygodnia wszystko ucichło, życie wróciło do normy, a pani Genowefa do swoich wypieków, a pan Wiesław do swojego picia.

Tego dnia siedział z otrzymaną od żony małpką, przyglądając się przejeżdżającym przez główna drogę samochodom, które robiły sobie z ich miejscowości skrót do miasta. Jeszcze pięć lat temu trwała tu idealna dla mężczyzny cisza, którą się napawał każdego wieczoru po ciężkiej pracy w polu. Ale od dwóch lat nie pamiętał dnia, aby usiadł na tym wyrobionym pniaczku i na spokojnie pił małpkę w towarzystwie śpiewów ptaków i rżenia ukochanych koni sąsiada.

Pięć.

Sześć.

Siedem.

Liczył przejeżdżające samochody, przeklinając każdego z kierowców z osobna. Droga na skróty, myślał, biorąc kolejny łyk gorzałki. A córka to wybiera inne skróty do domu i nie wstąpi?

Niechętnie wspominał córkę, trzydziestopięcioletnią samotną kobietę z dzieckiem, która uznała, że potrzebuje miasta i sama chce wychowywać dziecko, a nie z tym całym Maćkiem, który czekał tylko, żeby się dobrać do jej koleżanki modelki.

Stracili z córką kontakt po długiej kłótni. Wieś wspominała ją długo, aż Berejowa po czterdziestu latach małżeństwa rozwiodła się ze swoim zapijaczonym mężem i wyjechała do kochanka z Lublina. Wtedy to była sensacja!

Wiesław zaśmiał się pod nosem, a potem pochylił małpkę, szukając ostatnich kropel. Nic nie zostało. Skrzywił się, a na widok jego grymasu aż rozpłakało się dziecko Michalińskich, które bawiło się na podwórku. Z krzykiem pobiegło do rodziców.

— No, stare kości, czas się zbierać — powiedział ciężkim, zmęczonym głosem po ostatniej chrypie. Dalej się nie wyleczył. Lato przyniosło za dużo deszczy, wilgoć osiadła się mu w płucach i do tej pory nie oddychał normalnie. Tylko sapał, z każdym postawionym krokiem oddychał głośno i niemiarowo. Jakby maszerował przez bagniste tereny.

Tęsknił za młodością. Za krzepkimi latami, kiedy to uganiał się za pięknymi dziewczętami ze wsi. Miał zawsze powodzenie, ale koniec końców poślubił największego brzydala z całej gminy.

— Oj, Gienia, Gienia. — Pokręcił głową. — Byłabyś idealna, gdybyś tylko syna mi dała.

Starsza kobieta wyszła właśnie na ganek. Policzki zaczerwieniały jej z wysiłku, ale i ze wstydu, gdy usłyszała komentarz męża. Wzięła więc szmatę z krzesła i trzepnęła nią o ścianę.

Wiesław dygnął w miejscu.

— Kobieto, nie strasz mnie! — oburzył się.

— Nie strasz? Nie strasz? Ja ci dam stary dziadzie, tylko mi tu narzeka. A może ty się nie postarałeś? He?

— Oj, daj mi już spokój, kobieto.

— Jaki spokój, jaki spokój? — Splunęła w trawię. — Mariolka dzwoniła.

— Jaka znowu „Mariolka”? Nie znam twoich przyjaciółek…

— Oj, ty… — Zamierzyła się ze szmatą na męża. — Zaraz zdzielę ci ten głupi łeb. Nasz córka. Wnuczka przywiezie.

— Mateuszka? — Oczy starego mężczyzny rozpromieniały blaskiem. — Naszego Mateuszka?

— Tak, naszego Mateuszka. — Niezależnie od tego, jak zła była na męża, uśmiechnęła się szeroko na wspomnienie o wnuku. Aż musiała usiąść na stołek, jej serce za szybko biło, a nie wzięła jeszcze lekarstw.

Wiesiek oparł się o chałupę i pogrzebał w kieszeniach. Znalazł w nich kilka groszówek, wypitą małpkę i dwa cukierki kopiko, które dostał w gratis od pani Władzi ze sklepu.

— E… Kupimy mu coś? — zaproponował entuzjastycznie, nawet głos się mu jakoś poprawił. Jednak po chwili zmarkotniał. Kiedy tak patrzył na te kilka groszówek, powoli docierało do niego, że więcej oszczędności nie ma.

Zapłacili za mszę w intencji rodziny, chleba Genowefy ludzie tak nie kupowali po święcie chleba, a na emeryturę jeszcze poczekają.

— A co ty chcesz mu kupić? — Kobieta rzuciła przed siebie parę złotych. — Tyle…

Wiesław aż zbladł na widok walających się po podwórku pieniędzy.

— I co ty robisz, stara babo?! — krzyknął. Złapał się za głowę, kiedy kobieta parsknęła słabym śmiechem.

Przyklęknął na jedno kolano, na to zdrowe, bo drugie to odmówiło posłuszeństwa jeszcze za czasów komuny, a potem to już lekarz niewiele mógł zdziałać. Genowefa przykucnęła przed Wiesławem i pomogła mu zebrać pieniądze. Siły miała więcej od niego i pomimo drobnej, dziewczęcej postury w tych rękach drzemała moc, której zazdrościły jej wszystkie sąsiadki ze wsi. Nikt nie umiał tak dobrze wyrobić chleba jak ona. Ale co z tego, kiedy narzekały na to, że za twardy, że sklepowy miększy, na ich zęby.

Ech, nie znały się. Tylko żałowała, że dobry chlebek się nie sprzedaje. Piekłaby go dużo, nawet codziennie, bo kochała swoje wypieki. A tak, żeby się nie marnował, raz w tygodniu przed niedzielą zajmowała kuchnię, piec i piekła, by zarobić tę parę złotych, które zebrała z mężem.

Dla wnuczka nic nie mieli.

Ani pieniędzy, ani prezentu…

— Chleba… Chlebka nie zje? — upewniła się Genowefa.

Podparła się o ścianę domu, złapała Wiesława za ramię i podniosła go, choć ważył na tyle, na ile wyglądało. A brzuch mu porządnie odstawał.

— Dzieci mają słabe zęby, nie zgryzie — wysapał Wiesław. — Może jakieś inne ciastko upieczesz? Masło mamy, dobrą śmietanę też, kakao i czekoladę dostaliśmy, a mąki możemy pożyczyć.

— Mąka i cukier są! — Machnęła od niechcenia. — Po proszek do pieczenia mógłbyś ewentualnie pójść.

— No właśnie, prodiż jeszcze stoi w ganku.

— I mamy dobry kompot!

— Ee,tam! — Prychnął. — Piją tera orynżadę — wymówił niepoprawnie.

Kobieta zdzieliła męża w ramię.

— Mówi się „oranżadę” — poprawiła go. — W radiu mówili. Mówili też, że dzieci lubią grać… No… W tę… piłkę. Kiedyś jak Mariolka dzwoniła, to mówiła, że Mateuszek lubi grę… Tłumaczyła mi, że coś czarne i białe… Pewnie ta piłka nożna.

Wiesław zastanowił się przez chwilę, szukając w pamięci dawnej rozmowy, która odbyła się jeszcze przed świętami. Kiedy Mariolka wyjątkowo zadzwoniła złożyć życzenia. Mateuszka nie dała do słuchawki, ale przynajmniej opowiedziała o dziecku. Genowefa była przekonana, że mówiła o czymś czarno—białym, a Wiesław? Nie kojarzył. Coś o grze.

— Ej, a ona nie wspominała coś o grze — napomknął. — Stasiek, no wiesz, ten łysy, co ma taką dziwną krowę…

— No…

— To on mi mówił kiedyś… o… o…. grze komputerowej. Że jego wnuk to często w to gra.

—Na komputerze? Nie… — Pokręciła energicznie głową. — Nie, nie, Wiesiek, Mariolka na pewno coś wspominała o czymś czarno—białym.

— A może te całe gry komputerowe są i czarno—białe? Ja tam nie wiem. — Machnął ręką od niechcenia. Nie myślał od wielu lat i te kilka minut zastanawiania się nad rozmową sprzed dłuższego czasu doprowadziła go do bólu głowy.

Genowefa odczuła to inaczej. Stara blizna na łydce po wypadku z krową dała o sobie znać, jakby próbowała ostrzec przed czymś właścicielkę. A zawsze bolała w najgorszych chwilach, może właśnie w takich jak te.

Znaków nie należało ignorować. Nie w tym domu i tej rodzinie.

Małżonkowie raz od kilku lat popatrzyli na siebie zgodnie, wiedząc już, że nie zostało im wiele opcji do wyboru.

— Wykorzystam kakao i zrobię takie „kratki” na cieście! — wykrzyczała Genowefa, zakasając rękawy. Palce aż ją świerzbiły na myśl, że w końcu pochwali się wypiekami przed wnukiem. Zrobi coś mu słodkiego, delikatnego. Nie tak jak twarde chleby na mocne zęby. Mateuszek jeszcze nie umiał dobrze gryźć.

— Pójdę po drewno na opał — włączył się do pracy mężczyzna. — Miałem oszczędzać na zimę, ale parę kłód nie zrobi różnicy.

—Dla Mateuszka możemy się postarać. Mam nawet jakieś karty. Schowane pod stołem!

— Te z wysiedlenia? Pamiętam jak ruscy zostawili je w tym domu. Nic więcej, tylko karty. Resztę zabrali, a kiedy wróciliśmy tu z mamusią i dziadkiem, tylko karty zastaliśmy. I graliśmy. Twarde i mocne. Mateuszek polubi.

— A jeśli… A jeśli nie umie gra? — martwiła się dalej.

— To nauczy się. Oj, nie gderaj, kobieto! Przeżyli my wojnę, to przeżyjemy i wizytę wnuczka. — Tupnął na znak, że tu kończy rozmowę. I choć pewnie wypowiedział każde słowo, pot zalewał mężczyznę na myśl o wizycie wnuczka. Nie golił się od miesięcy, do kąpieli na szczęście zmusiła go żona, ale nie wyglądał w oczach dzieci najlepiej.

Garbił się. W jego oczach pozostał tylko smutek i zgorszenie, cała nienawiść do świata kumulowała się w tym spojrzeniu, by obdarowywać nią każdego, kto przejdzie obok. Wiesław zawsze wiódł dobre życie i czekał już tylko na śmierć. Jednak do jego drzwi pukał jedynie listonosz bądź ksiądz.

Genowefa także nie potrafiła się pochwalić wyglądem godnym babci, którą czasem widziała w telewizji sąsiadki. Wyglądające jak siano włosy trzymała w luźno związanym warkoczu, który opadał jej na skrzywione plecy. Ręce miała pokryte w bruzdach — od wyrabiania ciasta, od pracy polu. Ubierała się w stare szmaty po mamusi, które załatała nie raz w swoim życiu i nie raz trzepała je na mrozie, aby pozbyć się moli.

Ale dla Mateuszka? Oboje zamierzali coś zrobić.

Wiesław nabrał ze studni wody, zebrał wcześniej obiecane drewno i rzucił je na kuchnię dla żony. Potem usiadł przed lustrem i wyjął brzytwę. Stępiła się przez te wszystkie lata, ale skórzany pas, którym kochał przepędzać młokosy straszące mu kury, wciąż wisiał w szafie. Wyciągnął go i zaczepił o wystający hak przy oknie.

Biodrem uderzył w stół. Jęknął z bólu i aż zgiął się w pół. Nie bolało tak samo jak kiedyś. Kiedyś miał więcej sił, sprawniejsze ręce, a teraz? Godne pożałowania ciało, które nadawało się już tylko go grobu…

Jego wzrok padł na zdjęcie — czarno białą fotografię, którą zrobili mu znajomi fotografowie w dniu ślubu. Genowefa założyła suknię jego mamusi, która stwierdziła, że nawet taka szkarada musi dobrze wyglądać w jej sukni. Śmiali się z niej wszyscy, jak o tym opowiadała, a stało się to po kilku flaszkach. Mamusia nie umiała pić, tak samo jak Wiesław. Za to kochał swoją córkę, maleńki cud, który przyszedł na świat późno, po śmierci pierwszego i drugiego syna.  Późno nauczyła się chodzić, miała dużo problemów w szkole i ciągnęło ją do świata, nie na wieś — do łona natury, ziemi dziadków i pradziadków, tylko na obce tereny, których do tej pory ani Wiesław, ani Genowefa nie pojmowali. Dla nich to nie były ziemie, które znali i kochali, tylko ciepły bruk i hałas. Nie umieli się tam odnaleźć…

— Gienia? — zagadnął Wiesław, zmierzając do kuchni ze zdjęciem w dłoni. Trzymał je mocno, palce zaciskał na delikatnej ramce.

Genowefa odeszła od pieca, z którego unosiło się ciepło i zapach palącego się drewna. Przewiesiła szmatkę przez ramię, po czym przelała do prodiża ciasto, zalewając je następnie kakaową masą. Kilka razy potrząsnęła nim, by surowa masa rozprowadziła się po całym urządzeniu.

— Znowu patrzysz na to zdjęcie? — burknęła. Odwróciła się plecami do męża. — Zawsze, gdy na nie patrzysz, dzieje się coś złego. Odłóż je lepiej.

— Gienia… — powtarzał jej imię dalej, ignorując całkowicie to, co do niego powiedziała.

— „Gienia, Gienia” — przedrzeźniła męża. — No co? Sam sobie nie możesz poradzić z goleniem czy co?!

— Może następnym razem my pojedziemy do miasta?

— Do miasta? — Parsknęła śmiechem. — Oj, ty stary głupcze, skąd ci się takie pomysły biorą?

— No… żeby Mateuszka odwiedzić.

— I co? Pokazałby się taki dziad przy Mateuszku, od razu dzieci zaczęły by się z niego śmiać.

— Tak, od razu śmiać. Ty już nie wymyślaj. Ubiorę się dobrze…

— A czym pojedziesz? — przerwała mu żona.

— No… autobusem, a jak nie, Nowaki odwiedzają w szpitalu swoją jeszcze żyjącą ciotkę. Pojadę z nimi! — próbował dalej, ale nawet on sam nie wierzył w pomysły, które podrzucał swojej żonie.

Rośliny już dawno przekwitły. Sad obrósł dojrzejącymi owocami, a na polu chwasty zarastały warzywa. Brakowało w domostwie kwiatów, choć Genia hodowała kilka roślinek, o które nie trzeba było zbyt mocno dbać. Jednak nie mieli co dać Mateuszkowi, z czym pojechać z wizytą.

Małżonkowie popatrzyli się na siebie. Na swoje starcze, zmęczone oblicza, które od dawna kroczyły w kierunku cmentarza — na razie, by czyścić rodzinne groby, z czasem, by pielęgnować swoje własne. Daleko im było do Mateuszka, do świata, w którym żył z matką.

— Babka mu pewnie nie posmakuje — zmartwiła się Genowefa.

— Wystraszy się takiego dziada… — dodał Wiesław.

Oboje usiedli na ławie, z postawioną między nimi fotografią, i westchnęli ciężko, jakby z tym westchnięciem miał ulecieć i ich duch.

Nagle rozległo się pukanie do ganka. Poskoczyli w miejscu, Genowefa aż złapała się za pierś. Jej serce dudniło w środku, jakby przed samym zawałem, Wiesław spokojniej zareagował. Wstał i przeszedł pod drzwi, ciągnąc za sobą zdrętwiałą nogę.

Otworzył wejście.

Powitała go smętna, młoda twarzyczka, z nierówno ściętymi włosami, na których z boku zwisał mały kapelusik. Mlaskała, zajadając się miętową gumą do żucia. Obok trzymała torbę podróżną z kilkoma drobiazgami. Jej długiej sukienki trzymała się bardziej rozradowana twarzyczka, choć trochę nieśmiała. Chłopczyk o przejrzystych oczach, ciepłym spojrzeniu i pięknie zarysowanym podbródku.

— Czy… Czy… — zaczął niepewnie chłopczyk, a potem wykrzyczał: — Czy to dziadek?!

Wiesław zdębiał. Odniósł wrażenie, że ta krótka chwila odebrała mu kolejnych pięć lat życia. Mowę zupełnie mu odjęło, nie dał rady wykrztusić z siebie choćby najkrótszego słowa. Stał w ganku, wgapiony w dziecko, jak w krowę na wystawie, najcudowniejszą, jaką tylko można było tam znaleźć.

— Nie dziadek? — zaniepokoił się chłopiec.

— Oj, tato, weź już przestań się zgrywać — burknęła kobieta władczym głosem. Przeczesała włosy palcami, po czym położyła dłoń na piersi mężczyzny i przepchnęła go na bok. Weszła do środka i zmierzyła wzrokiem cały ganek. Pokręciła głową ze zrezygnowaniem. — Oczywiście nic tu się nie zmieniło. Nic a nic. Nawet nie postaraliście się o to, by wyrzucić ten kosz. Wciąż na buraki? Ech, po co ja się pytam? Przecież to oczywiste, że tak — odpowiedziała sobie. — A jak mama? Żyje? Dobrze, źle? Pewnie dalej piecze swój chleb. A ty? Widziałam pniaczek. Nadal na nim popijasz. Zawsze lubiłeś alkohol, chyba bardziej ode mnie, ale nie mnie oceniać. To Mateusz — przedstawiła dziecko.

Chłopiec uciekł na zewnątrz i schował się za starym, bujanym fotelem, który właściciele mieli wyrzucić w ostatnim tygodniu. Zasłonił uszy i zatrząsł się ze strachu, a Wiesław zrozumiał, że jego żona miała racje. Nie należał do świata Mateuszka, nawet nie zdążył się ogolić.

Wiesław podrapał nierówny, szorstki zarost. Nie odważył się spojrzeć córce w oczy. Stała wyprostowana, w pełni swojej dumy i osiągniętego sukcesu. Nosiła sukienkę oblepioną wzorami kwiatów kwitnącej jabłoni.

— Ładna… sukienka — wypowiedział dwa słowa drżącym głosem.

Mateuszek wyjrzał z ukrycia. Pobiegł do matki i znowu chwycił się za jej sukienkę, tym razem nie drżał.

— Ładna sukienka? — powtórzyła za ojcem słowa. Uniosła brew w zdziwieniu. — Naprawdę? Nie, i niby ty to mówisz? Nic w stylu: „ty rozpustnico, zdejmuj te szmaty”. Jak ostatnim razem, zresztą…

— Przepraszam — odparł. Potarł wierzch dłoni. — Nie powinienem tak mówić. To złe.

— Ech… Już nieważne. — Pokręciła głową. Przykucnęła przed Mateuszkiem, złapała go za ramionami i powiedziała: — To twój dziadek. Babcia pewnie piecze teraz chleb. Wrócę do ciebie za pół godziny. Pochodzę po okolicy. Potem wracamy do domu.

Odpowiedział zdecydowanym kiwnięciem.

— Nie zawiedź mnie — zwróciła się jeszcze do ojca i wyszła.

Mateuszek i Wiesław zostali sami, w absolutnej, niezręcznej ciszy. Dziecko kiwało się na palcach, co rusz zerkając na Wiesława. Chłopiec liczył, że odezwie się pierwszy, zaprosi do domu, na herbatkę, na ciastko, ale Wiesław milczał — przez wyrzuty sumienia, przez informację, że Mateuszek zostanie tu tylko na pół godziny, a potem znowu zniknie z jego życia.

- Ciastko nie zdąży się upiec — narzekała Genowefa, wyglądając  niepewnie z kuchni. — Cześć Mateuszku, tu… tu… w sumie babcia.

— Babcia — powtórzył po kobiecie bez większego uczucia. Machinalnie. — Mam na imię Mateusz, miło mi poznać.

Skinął głową.

— Babcia, Genowefa — i ona się przedstawiła. — No, ty też! — fuknęła na męża.

— Dziadek, Wiesław.

— Genowefa, babcia. Wiesław, dziadek. Mimo mi. — Usta chłopca zacisnęły się w wąską linijkę. — Mogę… do środka?

— Tak, tak, oczywiście, zapraszamy!

Genowefa przesunęła się na bok, Mateuszek wszedł do środka, do obcego miejsca, które widział po raz pierwszy w swoim życiu. Najpierw zafascynował go piec do chleba, potem podbiegł do stołu kuchennego przykrytego kawałkiem wyciętego obrusa, a na końcu usiadł na ławie — na tej samej, na której nadal stało zdjęcie.

Wziął je w drobne rączki. Wiesław usadził się obok chłopca i wskazał mu palcem na młodą Genowefę w dniu jej ślubu.

— To twoja babcia.

Mateuszek wyjrzał znad zdjęcia w stronę babci.

— Piękna — rzucił jej komplement.

Kobieta nastawiła wody w czajniku i postawiła go na piec. Podłożyła kawałek drewna.

— Wszyscy mówili, że byłam najbrzydszą panną młodą w całej wsi. — Zaśmiała się. — Dobrze, że siebie nie widzieli w lustrze. Oj, Mateuszku, byłam piękną kobietą.

— Yhy… — zgodził się niepewnie. — A dziadek?

— To był łotr — odpowiedziała za męża Genowefa. — Wiecznie tylko narzekał. Na wszystko. Na herbatę. Na łóżko. Na sadzonki. Nawet na takiego kocura, co tu kiedyś latał.

—A ty taka święta! — Wiesław prychnął na żonę. — I co ty gadasz o sobie, kobieto. A ty Mateuszku. Pewnie lubisz grać w te… ee… gry komputerowe.

— Oj, co ty gadasz, stary pryku. Mówiłam ci, że w te… w piłkę gra chłopak, prawda?

Zanim Mateuszek zdołał włączyć się do dyskusji, Wiesław wybuchnął:

— A o czym ty znowu gadasz? Przecież dzieci grają też w takie… nowe gry. Gdzie tam chodzą na dwór?

— A ja ci mówię, że nie. Nasz Mateuszek lubi spędzać czas na dworze, prawda? Nie tak jak inne dzieci?

Posłała w kierunku chłopczyka czuły, babciny uśmiech, na którego widok nawet Wiesław zamarł. Może i uznano ją za najbrzydszą kobietę we wsi, ale gdy uśmiechała, jego starcze, skamieniałe serce ożywało na nowo, jakby wracał do młodzieńczych lat. Do dni, kiedy to po raz pierwszy wbrew zdaniu tatusia i mamusi uciekł nad rzekę. Niedaleko rosła topola, którą lata temu wyciął sąsiad. Kładli się pod nią i rozmawiali wiele — o życiu, o polu, o trawie, o zbiorach. Śmiali się godzinami z głupot, ze zwykłych plotek. Ech… Kiedy ostatni raz tak zrobili? Zawsze bolał kręgosłup, noga, głowa, brzuch, trzeba napalić… Oboje żyli wymówkami — i wobec siebie, i własnej rodziny.

Mateuszek o tym nie wiedział. Wbił wzrok w podłogę, odrobinę zakłopotany uśmiechem babci. Jego policzki zrobiły się czerwone. W tym momencie i serce Genowefy zmiękło. Słyszała od wielu sąsiadek o ich wnukach, opowieści o radosnych spotkaniach z pociechami, które godzinami opowiadały o swoich znajomych, hobby, jadły kolejne wypieki babci i zapraszały je do szkoły, na dzień babci i dziadka.

W prodiżu ciasto ledwo wyrosło. W pół godziny nie zdąży się upiec, by Mateuszek spróbował i jej babki.

— Babciu… — zaczął niewyraźnie Mateuszek.

— Tak?

— A słyszałem, że babcia chlebek piecze… — wymruczał, wskazując na kilka bochenków leżących na blacie.

— Odważny mały, ale to chleb na mocne zęby! — zaśmiał się Wiesław.

— Ale ja jestem duży! — Zacisnął piąstki i tupnął nogą. — Chcę spróbować!

— Mój wnuk! — Poklepał chłopaka po ramieniu. — A daj mu, przynajmniej środek!

Genowefa przez moment nie ruszyła się z miejsca. Nie częstowała nawet córki swoim chlebkiem od lat. Stali klienci chętnie kupowali wypiek, ale Mateuszek? Posmakuje mu? Mimo obaw wyjęła najostrzejszy nóż z szuflady i przekroiła chleb w pół, aby wybrać najmniększy fragment dla Mateuszka. Posmarowała kromkę świeżym masełkiem i posypała odrobiną cukru.

Mateuszek zabrał jej chleb i ugryzł z brzegu. Przegryzał go ciężko, pracując całą szczęką. Nie dawał rady ze skórką, ale w końcu zmielił go i połknął.

— PYSZNE! — wykrzyczał na cały dom. — Babciu, ten chlebek jest pyszny. Inny niż ten, co mama kupuje. Taki… Taki… Inny. Dziękuję, babciu, dziękuję! Mogę wziąć trochę do domu? Babcia jest jednak najlepsza!

Genowefa rozpłakała się. Łzy popłynęły po jej pomarszczonych policzkach pierwszy raz od śmierci jej drogiej kuzynki. Chwyciła dziecko i wtuliła mocno do siebie, dziękując w myślach Najświętszej Panience za Mateuszka, że dożyła dnia, w którym go spotkała.

Wiesław dołączył się do nich i również przytulił wnuka, przy okazji całując żonę w czoło. Trwali w jednej pozycji przez moment, aż po kilku wdechach Genowefa wstrzymała łzy. Pociągnęła głośno nosem, pogładziła Mateuszka po jasnych włosach, a potem spakowała do reklamówki trzy bochenki chleba.

— Tyle my nie zjemy! — Chciał wyjął jeden z chlebów, ale kobieta go powstrzymała.

— Taki chlebek to wytrzyma dłużej niż sklepowe. A najwyżej dasz ptaszkom…

— Eee, nie! Taki dobry chlebek? O wiem! — Klasnął w dłonie. — Podzielę się z Patrykiem. To mój kolega do gry.

— A w co gracie?! — wrócił do wcześniejszego tematu Wiesław, chcąc w końcu dowiedzieć o zainteresowaniach wnuczka.

— Aa, ja? — Zachichotał pod nosem. — Gram w szachy przez Internet.

Genowefa i Wiesław wymienili się chytrymi spojrzeniami.

— Mówiłam, że to coś czarno—białego!

— A ja mówiłem, że gra w gry komputerowe!

I oboje dumnie wypięli pierś, chwilę przed tym jak wróciła Mariolka. Zabrała Mateuszka z chlebkami i wyszła z rodzinnego domu bez słowa. Choć Mateuszek obiecał dziadkom:

— Przyjadę za tydzień!

Pomachał im na pożegnanie. A oni usiedli, postali swoje zdjęcie ślubne na stole i po godzinie zjedli babkę z prodiża, której nie zdążył spróbować Mateuszek.

Znajdziesz mnie tutaj:
Możesz mnie wesprzeć tutaj:

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!