[Pogromca smoków] Rozdział 12

Od kiedy słońce wyłoniło się znad linii drzew, przestało padać.

Lucy przywiązała do wozu ostatni worek ze zbożem, który zdołała ocalić po całonocnej ulewie i zbyt upalnym dniu. Przetarła mokre od potu czoło i westchnęła ciężko. Opadła zmęczona na powóz, zaraz obok nieustannie wypoczywające Zerefa.

— Możesz pomóc — zwróciła mu uwagę. Wykręciła brzeg spódnicy przesiąkniętej deszczówką. Wytrzepała ją na ile mogła, ale wciąż zimno od mokrego materiału drażniło jej skórę.

Przydałoby się ognisko. Przemoknięte włosy lepiły się do głowy, fragmentami błoto sklejało końcówki. Zabrała z powozu szmatę i odrobinę wyczyściła włosy. To nie wystarczyło. Wciąż brakowało Lucy kąpieli, dobrego szamponu i ciepłego łóżka. Już nawet nie oczekiwała wygody. Chciała zwyczajnie zatopić się w ciepłej kołdrze i zapomnieć o nieprzyjemnościach podróży.

Na samą myśl o misji, zaburczało jej w brzuchu.

Zeref parsknął pod nosem.

— Teraz się odzywasz? — spytała, wygrzebując ze swoich rzeczy przemokniętą suszoną wołowinę.

Zagryzła ją i praktycznie od razu wypluła. Była obrzydliwa. W ustach pozostał jej słono zepsuty smak z odrobiną dziwnej goryczy. Zrobiło jej się przez moment niedobrze. Wyjęła manierkę i zaczerpnęła z niej trochę wody, by przepłukać usta. Słony smak deszczowej wody przepłynął przez jej gardło.

Lucy zachłysnęła się. Wypluła wodę za wóz. Żółć podeszła do jej gardła i nie minęło wiele czasu do momentu, w którym wymiotowała.

Usłyszała, że Zeref zerwał się z powozu. Położył dłoń na jej plecach i kilka razy poklepał, równocześnie rozglądając się za woreczkiem z ziołami. Wyjął kilka liści mięty, które skruszył w palcach i wsypał do swojej manierki z wodą.

— Wypij — powiedział.

Niechętnie, ale przyjęła napój na trawienie. Na początku przepłukała gardło, wypluwając pozostałości wymiocin. Potem w końcu wzięła porządny łyk wody z miętą. Orzeźwił ją. Zmył obrzydliwe smaki i w końcu dał uczucie nawodnienia.

Usiadła, a Zeref przyklęknął obok niej.

— Czasami zachowujesz się jak człowiek — odburknęła.

— Nie, zwyczajnie nie mam zamiaru dopuścić do śmierci osoby, którą zdecydowałem się ratować. Za dużo pracy w ciebie włożyłem. — Odłożył resztę liści do worka. — Nie miej złudnego zdania na mój temat. Możesz łatwo się zawieść.

Lucy przewróciła oczami. Jakby już wcześniej się nie zawiodła. Już dawno pozbyła się oczekiwań wobec kogokolwiek. Wierzenie w drugą osobę, zapewnianie, że już nigdy ich drogi się nie rozłączą uważała za śmieszne. Ludzie odchodzą i przekonała się o tym na własnej skórze.

— Dziękuję. — Pochyliła głowę w podzięce. — Ale proszę, nie myśl, że wierzę w taką głupotę.

— W takim razie wybacz za tę pomyłkę.

Odsunął się, zabierając wodę z miętą. Jak dziecko...

Na szczęście wody jej starczyło. Żołądek wrócił do normy, choć nadal była głodna. Nie pamiętała, kiedy ostatnio jadła. Pewnie bułeczki od babci, którą miała zanieść do Bard Town.

Westchnęła.

Nie spytała Shiny, co się stało ze staruszką. Milczenie było wystarczającą odpowiedzią, a późniejsza ucieczka w głąb lasu tylko potwierdziła przypuszczenia.

— A w ogóle, gdzie ona jest? I Iggis? — Dopiero teraz zauważyła, że dwójka towarzyszy zniknęła.

— Shina jedzenie, Iggis drewno — wyjaśnił skrótowo, znów układając się na wozie.

— Ciekawe, co upoluje. Mam nadzieję, że nie sprowadzi jakieś bestii.

— Martwisz się? — O dziwo Zeref poprowadził dalej rozmowę.

— Trochę. Ostatnim razem musiałyśmy walczyć z królem lasu, a potem jeszcze z wężem z nizin, więc wiesz... Spuścisz ją z oczu na pięć minut, a przyniesie kłopotów na pięć dni.

— Ale… — pociągnął podejrzliwie, jakby chciał, by za niego dokończyła.

Lucy zeskoczyła z wozu. Poklepała koło, a potem dopytała się Zerefa:

— Jaki masz cel w mówieniu "ale", kiedy tu nie ma żadnych wątpliwości? Pięć minut i nadciągają kłopoty. Z takim talentem to trzeba się zwyczajnie urodzić.

— Nie to miałem na myśli — odpowiedział na spokojnie.

— Możliwe, tylko tu nie ma żadnego "ale". Jestem na nią wściekła i się martwię...

Spojrzała w kierunku lasu. Bez króla był groźniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Zwierzyna już wychodziła poza teren, który narzucił wcześniejszy władca. Jednak był to dopiero początek, najgorsze dopiero się zbliżało.

Źródła usychały. O czystą wodę rozpoczynała się walka od momentu, w którym po raz pierwszy zamiast źródła popłynęła krew. Drzewa na granicach już więdły. Mimo całonocnego deszczu gleba nie wyglądała na nawodnioną, szybko wyschła. A od strony lasu nadchodził zapach — otumaniający, mocny i w niczym nie przypominający aromatu drzew. Był to zapach śmierci.

— Kiedy wyruszyli? — Zaczęła martwić się coraz mocniej o Shinę.

— Jeszcze nie czas się martwić.

Zeref założył ręce za głową i zagwizdał w kierunku lasu.

— Nie gwiżdż, słyszę! — rozległ się ryk Iggisa.

Mężczyzna wyskoczył z lasu, jakby ktoś go gonił. W silnych, starczych dłoniach trzymał całą kłodę od drzewa. Zarzucił ją na plecy i ruszył w dół wzniesienia, gdzie stał wóz. Lucy z niedowierzania zamrugała kilka razy. Może i widziała w życiu wielu silnych magów. Pewnie nadal Makarov, dawny mistrz gildii Fairy Tail dałby radę podnieść kłodę, ale Iggis? Nie był magiem. Zaczęła wątpić, czy w ogóle był człowiekiem.

— Z drogi! — wrzasnął.

Lucy osunęła się na bok, robiąc przejście dla mężczyzny. Rzucił kłodę na ziemię, spod słomy wyjął motykę i zaczął rozgrzebywać ziemię wokoło miejsca, gdzie położył kawał drewna.

— A gdzie żarcie? — oburzył się. Zerknął w kierunku Lucy, lecz ta tylko energicznie pokręciła głową.

— Skąd mam wiedzieć, gdzie ta dziewczyna? — Obejrzała się przez ramię. — Nie zdziwiłabym się, gdyby przyniosła króla lasu... — dodała ciszej.

— Słyszę! — Iggis splunął na kłodę. Złożył ręce w geście modlitwy i przyklęknął. Dotknął czołem ziemi, dokładnie trzy razy. — Dziękuję.

Podwinął rękaw od lewej strony. Zagryzł koszulę i w tym samym czasie sięgnął po nóż myśliwski, który nosił przy pasie. Przejechał nim wzdłuż kory, nacinając ją może na głębokość połowy paznokcia.

— Co on robi? — zapytała się Zerefa.

— Syse — wymamrotał niewyraźnie Iggis, nadal trzymając w ustach koszulę.

Przybliżył ostrze do swojej skóry.

— Zaraz, nie mów, że ty... — nim dokończyła, Iggis przejechał nożem po skórze.

Drobne krople krwi wyłoniły się na wierzchu. Lucy wyciągnęła z wozu kawałek materiału, który zatrzymała na złą godzinę, ale chyba właśnie taka nadeszła.

— Zioła — rozkazała Zerefowi oddać woreczek.

Uśmiechnął się chłodno, przechylając głowę na bok, w kierunku Iggisa. Wziął worek z ziołami, ale nie podał go Lucy, schował go za głowę i znów ułożył się do snu.

— Nie muszę go ratować — odpowiedział kobiecie.

Złapała się za głowę. No tak, a czego innego mogła się po nim spodziewać? Machnęła obojętnie ręką na Zerefa i podeszła pod Iggisa. Ujęła jego zranioną rękę. Zabrał ją gwałtownie. Lucy straciła równowagę i upadła wprost w kałużę. Rozległ się tylko chlust.

Lucy zamarła. Brudna, mokra spódnica... Zniszczona kamizelka. Spocone włosy. A teraz i przemoknięty tyłek, nadal znajdujący się w kałuży. Nie miała sił wstać ani chęci. Wszystko wydawało się nierealne. Kiedy podróżowała sama może i nie spędzała czasu w najlepszych hotelach w Fiore, ale przynajmniej zawsze miała sucho i ciepło. A teraz? Jak to się stało? Dlaczego?

Jej twarz zalała się krwią. Gorąco rozprzestrzeniło się po jej policzkach. Wstała nagle. Wzięła szmatę i trzepnęła nią Iggisa w głowę. Mężczyzna zdębiał ze zdziwienia. Sięgnął zranioną ręką do łysiny i rozmasował ją w całkowitym niezrozumieniu, co się właśnie wydarzyło.

Dla pewności, Lucy trzepnęła go drugi raz, i tym razem zdecydowanie mocniej.

— Chcesz umrzeć? — spytał ją suchym głosem Zeref. Nie rozbrzmiały w nim żadne emocje.

— A daj mi spokój! — Splunęła w kierunku powozu, choć ślina zdołała dotrzeć tylko do połowy drogi. — Dlatego wolę być sama. Przynajmniej wtedy możesz mieć pretensje tylko do siebie. A nie... A nie... — Wzięła głęboki wdech i zamilkła.

Rzuciła szmatkę w kierunku Iggisa i odeszła, nie w stronę wozu. Tylko w kierunku źródła płynącego w dół wzniesienia. Przykucnęła nad wodą — wciąż była czerwona. Zaczerpnęła trochę ze źródła i powąchała ją. Zapach był inni niż ten z lasu, mniej intensywny, ale nadal silny i przytłaczający.

Lucy ogarnęły coraz większe zmartwienia. Wciąż zmierzali w stronę źródła, do miejsca, z którego musiała spływać cała krew. Na pewno tamte obszary nie należały do terenów, w których miała wypełnić misję, więc te dwie sprawy nie wiązały się ze sobą. Tylko dlaczego to był ten sam kierunek?

— Lucy! Lucy! Lucy! — usłyszała wołanie Shiny.

Czas wracać.

Rozciągnęła się na szybko, a potem pobiegła w kierunku obozowiska. Ogień palił się w ognisku wraz z przygotowanym rusztem na wbicie zwierzęcia. Shina uśmiechała się szeroko, stojąc przy czymś białym, ogromnym i wciąż ruszającym się.

Lucy cofnęła się o kilka kroków. Patrzyła z niedowierzaniem w oczach. Dziki królik...

— Ty... — Wskazała palcem na Shinę. — Ty... Co ci strzeliło do łba, żeby polować na tego królika?!

Shina zarumieniła się niewinnie. Tupnęła kilka razu butem i w końcu odpowiedziała:

— Przypadek.

— Przypadek?! — oburzyła się Lucy. — Ja. Ci. Dam. Przypadek. Ty chyba... Ach! mam dosyć. Mam dosyć. Dosyć. Nie. Poddaję się. Nie, no nie mogłaś upolować normalnego królika. NOR. MAL. NEGO!

— Ale ten jest większy i...

—... i jest pod ochroną rządu! — dała jej do zrozumienia Lucy. — Po pierwsze, są to magiczne stworzenia na wymarciu. Tak, można je pomylić z innym podgatunkiem, który dobrze się rozmnaża, ale nie z tym konkretnym. Brakuje samic. Często kilku samców zapładnia jedną samicę, żeby miot był większy. Najczęściej wydają na świat potomstwo na wiosnę, więc jeśli... — pokazała na królika — to samica, a do tego zapłodniona, to ręczę, że ciebie najpierw oskalpuję!

— Chyba miałaś na myśli... — próbowała jej zwrócić uwagę, ale wkurzyło to Lucy tylko mocniej.

— Nie! Nie! NIE! Nie możesz być taka bezmyślna...

Podeszła do Shiny i chwyciła ją za ramiona. Odetchnęła. Tym razem przyjmie to na spokojnie. Oddychaj, nie przejmuj się tak... W końcu spokój powrócił.

— Posłuchaj, są granice, których zwyczajnie nie wolno przekraczać. Musisz naprawdę myśleć dwa razy, zanim coś zrobisz. Nie tylko dla swojego dobra, ale i dla... natury, zasad.

— To samiec — wtrącił się Iggis, ostrząc nóż myśliwski o skałę. — Na szczęście. Zjemy go. Jak nie żyje, to szkoda marnować dobrego mięsa i kości, ale młoda ma rację. Powinno się myśleć. Natura w pewnym momencie ci nie wybaczy. Kiedyś było inaczej, kiedyś natura inaczej nas traktowała, ale i my darzyliśmy ją właściwym szacunkiem. Stąd krew. Ofiara. Ja zraniłem przyrodę, więc ranię siebie.

— To nie to samo — fuknęła Lucy. — Mi chodzi o zasady i o to, że ciągle je łamiesz.

Shina odepchnęła Lucy za bok. Podniosła królika i zaniosła go pod ognisko.

— Zwyczajnie chciałam zdobyć coś pożywnego dla ciebie... — powiedziała z pretensjami Shina.

— Dobrymi chęciami nigdy nie osiągnie się tego, czego chce. — Lucy nie wiedziała, jak inaczej wytłumaczyć dziewczynie.

— Mówią, że dobrymi chęciami wywołano wojnę między smokami a ludźmi — zażartował Iggis, zabierając się za miękkie futerko królika. — Będę mógł je zabrać. Zrobię sobie cieplutkie posłanie w mojej chałupie, a w zimie mam tak zimno. Mówię wam, kości aż mi zamarzają.

— Jak chcesz, to bierz — pozwoliła mu Lucy. I tak zwierzę było już martwe. — Odpraw tylko odpowiednie rytuały, podobno te króliki są inteligentne.

Shina zadrżała.

Obejrzała się nagle w kierunku Lucy ze łzami w oczach. Otworzyła usta i zaraz je zamknęła, nie dając rady. Pewnie znów chciała przeprosić i tylko tym razem Lucy faktycznie chciała usłyszeć przeprosiny. Ale skoro tak się nie stało, Lucy nie rozmyślała nad tym dłużej.

Iggis rozwinął materiał, którym owinął ramię — tę samą szmatkę, którą rzuciła w niego Lucy. Rana nadal nie zasklepiła się. Stara skóra rozwarła się pod wpływem uwolnienia spod materiału. Mężczyzna nawet nie drgnął. Rozchylił jeszcze mocniej nacięcie, aby krew spłynęła mocniej.

— Dziękuję za ten dar — wyszeptał, chyląc czoło przed martwym zwierzęciem. — Dziękuję za mądrość. Za życie. Za śmierć. Oto moja ofiara.

Zebrał krew w dłoni. Zacisnął ją i machnął. Krople uderzyły w palące się ognisko. Lucy przez chwilę odniosła wrażenie, że płomienie zmieniły kolor, na bordowy.

— To była ofiara? — zainteresowała się.

— To było błogosławieństwo i podziękowania. Moja krew została przyjęta — wyjaśnił jej pokrótce Iggis.

Nie była przekonana, ale uznała, że na tym etapie wystarczy pytań.

Odwróciła się i znów podążyła w kierunku źródła, by tam na spokojnie przemyśleć ostatnie wydarzenia. W samotności, czyli tak jak na samym początku miała wyglądać misja.

Usiadła na mokrej trawie i wyciągnęła z ziemi zwiędnięty kwiat. Zaczęła obrywać płatki, jeden po drugim, myśląc o Shinie. Sprawiała coraz więcej kłopotów. Nie dało się zapanować nad jej porywczym charakterem i bezmyślnymi decyzjami, które zawsze prowadziły do problemów. I to ciągłe "przepraszam". W głowie Lucy aż huczało od tego słowa.

— To coś zmień — powiedziała na głos i prychnęła. Czego oczekiwała? Że coś się zmieni? Raz za razem ta dziewczyna pokazywała, że nie potrafi pomyśleć, nim coś zrobi. Lucy obawiała się, że to doprowadzi do większych nieszczęść.

Opadła na plecy i rozłożyła szeroko ręce. Niebo okalały pomarańczowe promienie wydobywające się z porannego słońca. Choć mimo wszystko kolor wydawał się za intensywny jak na tę porę dnia. Pasował do wieczoru, kiedy słońce ponownie chowało się za horyzont.

Dziwne...

Czarny punkt pojawił się na niebie. Lucy zmrużyła oczy. Złudzenie? Ale punkt przybliżył się, zniknął i znów był bliżej. Lucy podniosła się, zaniepokojona zjawiskiem. Sięgnęła nawet do kluczy, gotowa nawet w tej chwili wezwać Lokiego. I wtedy nic się nie wydarzyło.

Otworzyła szeroko oczy. Przerażona panującą wokół ciszą.

Spojrzała w kierunku kluczy. Wyciągnęła wszystkie i żaden jej nie odpowiedział.

— Taurus? Loki? Virgo?! — wykrzykiwała po kolei imiona w nadziei na jakikolwiek odzew. — Coś się...

— Znalazłam cię.

Odwróciła się i nagle przed jej twarzą zawisła inna twarz, odwrócona do niej nogami do góry. Czarne pasma przecinały twarz dziewczyny o uśmiechu wykreowanym z przeciętych ust. Oczy miała ciemne jak sama śmierć, a ich głębia pochłonęła Lucy. Ani ruszyć się, ani stać w miejscu... Zaniemogła, a dziewczynka zaśmiała się głębokim rechotem, który wydobył się z jej wąskiego gardła.

Lucy zagryzła wargę aż do krwi. Sięgnęła po swój bicz i trzasnęła nim o ziemię. Uskoczyła do tyłu, o mało co nie wpadając do źródła. I dopiero wtedy zobaczyła pełnię dziewczynki. Drobnej, malutkiej kreatury ubranej w lnianą, niewolniczą sukienkę i gruby sznur oplatający jej szyję.

Wiatr przemknął przez pole, wprawiając w ruch dziewczynę, jak szmacianą lalką. Tylko sznur zwisający z nieba trzymał ją, inaczej odleciałaby wraz z wiatrem.

Lucy przełknęła głośno ślinę. Nie straciła czujności, nawet jeśli dziewczynka wydawała się niegroźna i do tej pory jej nie atakowała.

— Czy mogę... ci pomóc? — Lucy zapytała niepewnie.

— Tak — odparła zaskakująco szybko. — Proszę, wybacz mi...

— Wybaczyć?

Lucy mrugnęła i w kolejnej chwili, gdy otworzyła oczy, dziewczynka zniknęła. Schowała bicz za pas i podeszła do miejsca, nad którym zwisała. Na trawie leżał gruby sznur, dokładnie ten sam, który owijał szyję dziewczynki...

Możesz mnie wesprzeć tutaj:

Znajdziesz mnie tutaj:

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!