[Pozory czasem mylą] Rozdział 94 Nawet dziwna miłość

 

ZEREF

Radio padło.

Dało się tylko słyszeć niewyraźny szum, który z każdym zatrzęsieniem samochodu stawał się głośniejszy i bardziej irytujący. Do tego stopnia, że w pewnym momencie Zeref po prostu je odłączył i zawiesił na pojedynczych kablach.

Jellal spojrzał na niego krzywo i zaczął gwizdać. Nie umiał. Zwyczajnie nie umiał tego robić, co doprowadziło Zerefa tylko do większego szału. Starał się po sobie niczego nie pokazywać, ale niepokój w nim narastał.

Zbliżali się do posiadłości Acnologii wyposażeni w cztery pistolety, paralizator i jeden granat, którego żaden z nich nie chciał ze sobą wziąć. W końcu zostawili go na tylnych siedzeniach. Może się jeszcze przyda.

Minęli pierwszy posterunek.

Zeref przełknął głośno ślinę, zmierzając wzrokiem puste pomieszczenie ochroniarza, w których strzelały iskry po zniszczonych panelach sterujących. Brama była otwarta. Przejechali przez nią, mają na uwadze, że Acnologia może prowadzić ich do pułapki. Ale po co? Wydawało się Zerefowi niemożliwe, żeby mężczyzna działał w ten sposób. Zdecydowanie wolał pośrednie starcia, bez swojego udziału.

Ktoś wyszedł im na drogę.

Człowiek uniósł wysoko ręce i krzyknął:

— Poddaję się! Poddaję!

Podszedł bliżej. Krzywy uśmiech malował się na jego twarzy. Westchnął z ulgą, kiedy Jellal zwolnił.

— Przejadę go — poinformował Zerefa.

Nim zdążył odpowiedzieć, Jellal wcisnął pedał gazu i pełną siłą walnął w nieznanego człowieka. Uderzył w przednią szybę. Pękła. Jellal chwycił za broń. Wystawił przez okno rękę i strzelił prosto w skroń mężczyzny.

Zeref naładował broń.

Nie zrzucili ciała. Wjechali razem z nim na główny plac. Wszystkie drzwi stały pootwierane na szerz, jedynie boczne wejście do kuchni ktoś przymknął.

— To nie jest normalne — stwierdził po chwili zastanowienia Zeref.

— Nie jest — zgodził się. — Ktoś tu był przed nami. W sensie...

— Ale kto?

— Tego już nie wiem, ale nie wygląda to na zewnętrzną robotę.

— Czyli ktoś ze świty zaatakował Acnologię?

— Niewykluczone — przyznał mu rację Jellal. — Musimy uważać. Może to pułapka Acnologii...

— On tak nie działa. — Niepokoje Zerefa pogłębiły się. Co się tu właściwie stało? Dlaczego rezydencja nagle stała się taka pusta?

Wysiedli z samochodu. Jellal trącił zabitego mężczyznę, zrzucając go przed maskę lekkim pchnięciem.

— Znasz go?

Zeref pokręcił głową. W ogóle nie kojarzył tego człowieka. Ani z twarzy, ani z ogólnego wyglądu. Zostawili więc go na kostkach i ruszyli dalej przez główny korytarz. W środku unosiła się woń śmierci — fekalia rozkładały się wszędzie. Mieszały się z plamami krwi na ścianach i podłodze. Wazon leżał przewrócony na stole. Dywany zniknęły. Brakowało również świecznika, który postawił Koziorożec przed swoją śmiercią. A najgorszy był brak ciał. Ani jednego trupa — całego albo fragmentu, choć korytarz przypominał scenę z horroru. Ślad po ciągniętym ciele rozciągał się w poprzek. Potem kolejne plamy ścieliły się przez całą długość rezydencji.

Wyjrzał zza korytarz, na główny hol, gdzie z żyrandolu zwijały czyjeś kiszki. Zerefowi zrobiło się niedobrze, ale nie zatrzymał się. Sprawdził schody, okazały się zaskakująco czyste. Tylko coś stało oparte o stopień. Zeref sięgnął po przedmiot. Była to opakowanie z płytą w środku, niepodpisana. Schował je do kieszeni i wrócił do Jellala, który stał w drugim korytarzu, oglądając wytrysk z krwi na suficie.

— Jak scena — skomentował, idąc dalej.

— Niedaleko jest przejście. — Jellal zatrzymał go w pół drogi. — Znam plany budynku. Jeśli gdzieś sie miał Acnologia ukryć, to w podziemiach.

— Dlaczego wszystkie rezydencje muszą mieć tajne przejścia?

— Dlatego że bogaci ludzie są ciągle na celowniku, a szczególnie ci źli — przypomniał mu Jellal. — Poza tym rodzina Acnologii przywykła do tego. Kochali podziemia. Przecież znasz opowieść z czasów kolonializmu i historie o niewolnikach. Nie zdziwiłbym się, gdyby Acnologia wziął przykład ze swojego przodka. Myślisz, że nie wiedział o Mavis? Nie uwierzę w to.

— Podobno kochał Lucy.

— Kochał małą dziewczynę, to prawda, ale już sam nie wiem, czy kochał ją czy to, że była jego wnuczką, jego krwią. Tutaj. — Wskazał nagle na przejście dla służby. Nie otworzył drzwi normalnie. Sięgnął w kierunku zawiasów i tam wsadził rękę. Wziął głęboki wdech i pociągnął drzwi w swoim kierunku, zostawiając wnękę, do której mógł się zmieścić dorosły człowiek.

Zeref włączył latarkę w telefonie i ruszył pierwszy, Jellal podążył za nim, zamykając za sobą drzwi.

W środku panował zaskakujący porządek. Choć oglądał kąty, nie znalazł w nich pajęczyn. Nawet podłogę umyto i jako jedyni zostawiali za sobą ślady błota. Nie zdziwiłby się, gdyby Koziorożec przed śmiercią oczyścił i to przejście.

Na końcu korytarza Zeref zauważył kolejne drzwi, za którymi rozbrzmiały czyjeś głosy.

Wyłączył latarkę. Jellal chwycił go w nadgarstku. Oboje przystanęli, przysłuchując się rozmowie.

— Layla... nie żyje? — Głos należał do Acnologii. — A szpital wybuchnął. Żartujesz sobie ze mnie?

— Proszę, nie oskarżaj mnie o takie rzeczy — oburzył się drugi z mężczyzn, chyba Flame, bo mówił ze starczym, przemądrzałym tonem. — Igneel cię pokonał, co nie?

— Nie pokonał!

— Pokonał, pokonał. Może i nie trafisz do więzienia, ale zrobiło się o tobie za głośno. Cały szpital, który de facto ty sponsorowałeś, wybuchnął. Zginęła w nim twoja córka, twoja wnuczka zaginęła, twoi dawni współpracownicy zniknęli, a teraz jeszcze słyszałem od naszej wtyki w policji, że Elfman nie żyje, Igneel został rozpruty, a do wszystkiego przyznaje się narkoman, stara babcia, chory na umyśle bezdomny i fryzjer... Czy coś ci to mówi?

— Ktoś został?

— Nic nie zostało! Wszyscy inwestorzy się wycofali. Oczywiście ci, których nie zamordowałeś. Po co ta szopka? Czy to z powodu Lucy? Odgryzła ci palca... Wielki wyczyn.

Zeref zdusił w sobie śmiech. Nie sądził, że Lucy jest zdolna, by komukolwiek odgryźć palca, ale chyba jej nie docenił.

— Posłuchaj, Flame. Wiem, że się na mnie zawiodłeś. Nie jestem swoim ojcem czy dziadkiem, popełniłem parę błędów, ale to da się odkręcić.

— Odkręcić to można butelkę z wodą, nie ten chaos, do którego doprowadziłeś tym bezmyślnym planem. W więzieniu może i byłeś bezpieczny, ale Lucy wszystko spieprzyła. I wszystko jej się udało, bo miała sojuszników.

— Fryzjer i narkoman?

— Ten fryzjer i ten narkoman to byli ludzie, których wyrzuciłeś na bruk, którym odebrałeś rodzinę. Czy ty dalej nie widzisz, że rodzina to nie tylko krew? — Rozległ się rumor. — Zapomniałeś o tym, budując ten dom? Zapomniałeś, kiedy prowadziłeś tę organizację?

— Nie jestem swoim ojcem... — wydusił z trudem Acnologia. Jego głos był słaby. On sam jakby opadł ze zmęczenia. — Ja nie mam rodziny. Nigdy nie miałem. To on był tym cudownym, wielkim człowiekiem. Nie ja...

— Próbowałeś mu dorównać? Niedoczekanie! Może i kiedyś byłeś wielki, miałeś plan, ale wszystko się posypało, Acnologio. A wiesz dlaczego?

— Nie mów tego...

— Bo koniec końców...

— Nie...

— Zostałeś całkowicie sam. Potrzebowałeś stworzyć swoją "Lucy", by nie być sam. Nie udało ci się. Z Igneelem też ci się nie udało, prawda? Nikt przy tobie nie został... Żona umarła, córka wybrała Juda, a Lucy nie chciała się stać tobą.

— Trudno — fuknął. — To nie ja na tym stracę. Ludzie są słabi, kiedy mają zbyt wielu bliskich wokoło. Wykorzystywali przez wiele lat moją rodzinę... — Na chwilę nastała cisza. — Mnie też też wykorzystywali przez wiele lat.

— A co? Zazdrościłeś im czy co? Lucy mimo że była twoją wnuczką, chodziła do szkoły, czytała książkę w parku. Zazdrościłeś jej. Wiedziałeś, że koniec końców przyjdzie do ciebie. I co się okazało? Powoli, bardzo powoli przestała się ciebie bać. Okazała się silna i teraz przetrwała. Wyjedzie i już jej nie znajdziesz!

— Znajdę...

— Nie — wyszeptał. — Nigdy, Acnologio. Nie zrobisz tego, bo zawsze będziesz jej zazdrościł. Zawsze będziesz chciał poznać jej sekret. I już zawsze... będzie twoją wnuczką. Gdybyś potrafił ją zabić własnymi rękoma, już dawno byś to zrobił. Nie... Nigdy nie byłeś do tego zdolny, a wiesz dlaczego?

— Nie zależy mi na niej.

— Tak, nie zależy, ale gdzieś w twojej chorej podświadomości zdajesz sobie sprawę, że...

—... ją kocham — dokończył za Flame'a. — Bardzo możliwe. Zresztą, nie ważne. To koniec. Zabiłem wszystkich. Tylko ty zostałeś.

— Tak, dlatego...

Padł strzał.

Zeref z Jellalem podskoczyli z wrażenia, na szczęście żaden z nich się nie odezwał.

Ciało Flame'a opadło głucho na podłogę. Acnologia krzyknął, jakby z bólu, i opadł na coś, chyba na krzesło.

Zeref przełknął ślinę. Zacisnął palec na spuście, ale wątpił, że był gotowy strzelić jako pierwszy. Acnologia przynajmniej raz w tygodniu chodził na strzelnicę, jemu zabronił, więc ćwiczył pod czujnym okiem Mard Geera.

Jellal położył dłoń na jego ramieniu, dodając otuchy. W ciemnościach nie widział twarzy mężczyzny, ale wydawało mu się, że ogarnął go ten sam niepokój. Powietrze stało się ciężkie, otępiające. Nie czuł się gotowy na starcie z Acnologią.

Zegar tykał. Kałuża krwi narastała pod ich stopami, wydobywając się spod szpary w drzwiach.

Zeref ruszył jako pierwszy, wtedy Jellal do zatrzymał. Przesunął do tyłu i jakby powiedział, że to nie jego zadanie. A może wyobraził sobie te słowa? Może tylko chciał je usłyszeć? Niezależnie od wymówki, jaką zgotował mu umysł, Jellal wyszedł naprzeciw, gotowy przyjąć pierwszy strzał.

Nie miał rodziny.

Nie miał dziecka.

Nie miał ukochanego.

Zostawił Zerefowi przyszłość, na którą w swoim życiu nie liczył.

— Teraz — wyszeptał Jellal i otworzył na szerz drzwi.

Ciało Flame łupnęło obok nich.

Acnologia zerwał się z pozycji półsiedzącej i strzelił, Zeref w ostatniej chwili przesunął Jellala na bok. Pocisk minął ich. Acnologia ryknął z bólu. Krew przeciekła przez źle założony opatrunek na kciuku. Mężczyzna zgiął się i ponownie spróbował strzelić. Ręka mu się trzęsła. Z trudem utrzymywał broń. Chyba trawiła go gorączka. Zmrużył oczy, aby lepiej widzieć, co ma przed sobą.

— Wy...

Zeref nie wahał się dłużej. Wyszedł przed Jellala i wystrzelił pierwszy, trafiając Acnologię w ramię. Pistolet wypadł mu na podłogę. Jellal pobiegł i kopnął go na bok, potem przydusił swoją broń do czoła mężczyzny.

— Ty nie.

Strzelił.

Krew trysnęła na tylną ścianę. Rozlazła się w obrzydliwej plamie, z której zaczęły spływać krople. Coś pękło. Acnologia zatoczył się do tyłu, lecz nie upadł. Stanął na zgiętych nogach. Jego wzrok padł na Jellala.

Zeref dopiero wtedy zauważył, że Acnologia trzymał Jellala za nadgarstek. Pocisk nie zabił go, jedynie rozwalił bok głowy.

Podbiegł. Stanął obok Jellala i tym razem on wystrzelił, celując prosto w serce mężczyzny.

Acnologia szarpnął Jellalem. Ile ten człowiek miał siły? Pięćdziesiąt lat na karku, a posiadał witalność młodego człowieka. Jego oczy zalała krew. Zgroza mignęła przez spojrzenie, gdy rzucił Jellalem o Zerefa.

Znów go nie trafił.

Zeref z Jellalem polecieli na podłogę. Obrócili się szybko, przygotowując go strzału. Równocześnie wystrzelili. Acnologia odsunął się przed pociskiem Jellala, lecz Zerefa trafił go prosto w płuco.

Zgiął się w pół, oddychając ciężko. Krew wypłynęła mu z ust Źrenice zwęziły. Kaszlnął krwią, przyklękując przed Jellalem, który tym razem z odległości strzelił prosto w jego głowę — nie raz, nie dwa, a oddał co najmniej trzy strzały. Krew strzelała po ścianie, drzwiach, przedmiotach poustawianych na półkach. Zeref chwycił się za usta. Zbyt wiele strzałów. To za wiele!

— Wystarczy! — krzyknął i Jellal przerwał.

Uśmiechnął się, rozładowując broń. Zbliżył się do Acnologii i kopnął go w twarz, przewalając martwe ciało na podłogę. Pokręcił głową z dezaprobatą, ale i rozejrzał się wokoło. Jego wzrok zatrzymał się na skrzynce z narzędziami.

— Nie... — powiedział, domyślając się, o co mu chodzi. Zabrał ją pierwszy. Wysypał ze środka narzędzia, okazała się cholernie ciężka. A kiedy zdołała ją bez problemu unieść, stanął nad Acnologią.

Jellal chwycił go w nadgarstku.

— Nie — powtórzył słowo. — To ja to muszę zrobić.

Opuścił skrzynkę na twarz Acnologii. Krew chlusnęła na buty Zerefa. Chrzęstnęło. Jeszcze raz podniósł skrzynkę i ponownie uderzył, tym razem w policzek mężczyzny. Raz za razem walił go, niszczył twarz, zamieniał ją w krwawą, niedającą się rozpoznać pulpę, aż Jellal wrzasnął:

— Wystarczy! — Szarpnął go do tyłu. — On nie żyje.

— Wiem. — Odetchnął z ulgą. — Zerefie, to koniec. Zerefie... jesteśmy wolni.

Jellal położył zakrwawione dłonie na ramieniu Zerefa i poklepał go kilka razy, uśmiechając się szczerze. Popatrzył jeszcze raz na Acnologię i tym razem zaśmiał się prosto w jego twarz.

— Przegrałeś — wyszeptał. — Oj, przegrałeś. To koniec, Acnologio. Musimy zniszczyć to miejsce — zwrócił się nagle do Zerefa.

— Tak... — Głos nie należał ani do Jellala, ani do Zerefa.

Równocześnie spojrzeli w kierunku wejścia, którym uderzyli ciało Flame. Mężczyzna kaszlnął krwią za drogi garnitur i uśmiechnął się krzywo ku chłopakom, przytrzymując się za ranę w podbrzuszu. Nagle syknął. Przymknął powieki z bólu, rozglądając się za czymś, aż wskazał na środkową półkę.

— Morfina, dajcie.

Jellal przeszukał półkę. Wziął pierwszą ze skrzynek i otworzył ją małym kluczykiem przywieszonym obok. W środku znalazł kilkanaście strzykawek z morfiną.

— Umierasz? — spytał Flame'a.

— Ta...

Podwinął rękaw mężczyzny, przywiązał sznurkiem ramię i wbił strzykawkę w zgięciu łokciowym, prosto w żyłę. Flame wydusił z siebie jakby skrzekot, a potem opadł ze zmęczenia.

— Tam. — Pokazał głową w kąt pomieszczenia.

Tym razem Zeref tam poszedł. Ominął zwłoki Acnologii.

W rogu pomieszczenia stał jakiś przedmiot przykryty grubą warstwą materiałów. Zdjął je. Pod spodem znalazł kilkanaście ręcznie wykonanych ładunków wybuchowym.

— Ha, widzę, że chyba w podpaleniach ktoś pomagał Natsu i Lisannie. — Jellal wyciągnął strzykawkę i rzucił ją na bok. — Acnologia nie był taki czysty?

— Płyta — wydukał Flame.

— Mam ją — odparł Zeref.

Flame skinął słabo.

— Good. — Uniósł kącik ust. — Idźcie.

Zeref znalazł włącznik do ładunków wybuchowych i podał je Flame'owi. Ścisk miał jednak słaby i zaraz wysunął mu się z rąk. Mężczyzna tracił przytomność. Jellal poklepał go parę razy po policzku, ale ten był już stary, zmęczony i ranny. Stracił wiele krwi, a mimo to wciąż żył.

— Idźcie — powtórzył niewyraźnie.

— Przepraszam, ale nie chcę ryzykować. Może zabierzemy ze sobą detonator?

— Nie... — Pokręcił głową. — Nie... Dacie... Rady...

Zaśmiał się, wskazując na ciało Acnologii. Zaśmiał się i wyszeptał coś na kształt "należało mu się", choć zabrzmiał jak niezrozumiały bełkot. Jellal przetarł spoconą twarz starca. Położył go przy ścianie w bezpiecznej pozycji. Chwyciła go gorączka.

— On nie da rady.

— Wiem — Zeref przyznał przyjacielowi rację. — Nie zostanę.

— Ja też nie. I ty też nie. — Potem zwrócił się do Flame'a. — Jest tu adrenalina?

Mężczyzna skinął niewyraźnie.

Zeref zaczął przeszukiwać kolejne półki. Większość zastrzyków zawierała morfinę, ewentualnie odnalazł dawkę leków, których nie znał. Nie dal rady odnaleźć adrenaliny na tej szafce, więc pochylił się niżej i zaczął przeglądać skrzynki.

— Patrz — powiedział Jellal.

Palec Flame'a zadrżał. Zeref pognał w kierunku, który wskazywał. Odstawił stary telewizor na bok i zauważył zwitek wepchnięty w kąt między kablami. Rozwinął go. Każda ze strzykawek była podpisana. W końcu odnalazł adrenalinę.

Podał ją Jellalowi. Sam sprawdził ładunku wybuchowe. Wydawały się w porządku. Jeśli Flame zdoła wcisnąć detonator, wszystkie ślady zostaną zatarte przez ogień.

— Idziemy. — Jellal klepnął Zerefa w ramię.

— Dziękuję — szepnął do Flame i pognali w górę przejścia.

Jellal zabrał ze sobą teczkę. Przełożył ją przez ramię i pognał w kierunku wyjścia. Usłyszeli syrenę policyjną.

— Cholera — syknęli równocześnie.

Zeref chwycił Jellala i pociągnął go w przeciwną stronę, do tylnego wyjścia, ale Jellal powstrzymał go. Pokręcił głową. Stamtąd też dobiegała syrena policyjna. Nie mieli zbyt wiele czasu.

— Przepraszam.

Jellal wyciągnął zza pasa pistolet i strzelił Zerefowi w ramię. Sam postrzelił sobie dłoń. Wrzasnęli z bólu. Jellal wrzucił pistolet do przejścia, zabrał też Zerefa, po czym zamknął przejście.

Chwycił Zerefa w pasie i zaczął prowadzić, na okrągło go przepraszając. Zostawił nawet za sobą teczkę. Gdy doszli do wyjścia, wrzasnął:

— POMOCY! Morderca! Ratunku!

Wyszli, próbując trzymać wolne w górze.

Policjanci nie opuścili broni. Skierowali ją na wychodzącą dwójkę. Jeden z nich machnął na kolegów. Podeszli ostrożnie i przeszukiwali ich na szybko.

— Czyści.

— Ratujcie, błagam, tam jest, jest...

— Acnologia! — Zeref rozpłakał się przed mężczyznami. — My mieliśmy się tylko zająć... zająć... — Zacisnął usta.

— Proszę, pomocy!

Policjantka zaprowadziła ich pod radiowóz. Zdążyli przykryć mężczyznę, którego wcześniej przejechali. Zeref krzyknął na widok zwłok. Jellal podskoczył i krzyknął z bólu, gdy rana na dłoni pogłębiła się. Padli równocześnie na ziemię za samochodami.

Zasłonili uszy, zamknęli oczy. Policjantka pochyliła się nad nimi i wtedy rozległ się wybuch. Fala rozniosła sie wokoło, zbijając wszystkie szyby w samochodach. Włączyły się równocześnie alarmy. Powietrze stało się gorące.

Policjantka upadła przez Zerefa, przysłaniając prawe oko, w które wbił się kawałek szkła. Sięgnęła po radio, ale jej dłoń bezwiednie przeszukiwała powietrze.

Jellal podniósł Zerefa. Wpakował go do ich samochodu, jak na złość i w nim rozbiły sie wszystkie szyby. Mimo to usiedli na kawałkach szkła. Jellal przewiązał na szybko dłoń.

— Stać! — ryknęła policjantka. — Za nimi! Oni!

— Granat — przypomniał sobie Zeref.

Jellal przewrócił oczami, kiedy sięgnął na tylne siedzenia. Zeref chwycił granat, w tym czasie Jellal odpalił silnik. Wyciągnął zawleczkę od granatu i wyrzucił go przez okno.

— Uciekajcie! — krzyknął do policjantów.

Jak na rozkaz, uciekli we wszystkie strony. Jellal wcisnął pedał gazu i z piskiem opon wyjechał z posiadłości, nie zwalniając ani na moment. Jechał jak oszalały, wykorzystując czas, który im dała chwila nieuwagi policjantów.

— Z ognia powstałeś i w ogień się zmienisz — podsumował Jellal.

— To coś było o prochu.

— Może być i proch...

Popatrzyli się na siebie i równocześnie parsknęli śmiechem, wjeżdżając na obwodnicę. Wiatr walił im w twarz, było cholerne zimno, gdzieś w oddali niósł się odgłos syreny policyjnej, ale byli wolni. To był koniec...

Śmiali się jak głupi. Krzyczeli jak głupi. Krwawili jak głupi. Aż zobaczyli stojącą na uboczu Porlyusicę. Machnęła do nich, paląc najdłuższego papierosa, jakiego widzieli w życiu. Zjechali na bok.

— Jak można tak zaniedbać auto? — spytała, zaciągając się głęboko.

— Bez komentarza. — Jellal znowu parsknął śmiechem. — Goni nas policja.

— W końcu przykuję uwagę jakiś przystojnych mężczyzn — zażartowała sobie, rzucając papieros na ziemię.

— Raczej podpadliśmy policjantce — zauważył Zeref.

— Nie pogardzę. — Uśmiechnęła się. — A teraz wsiadajcie! — rozkazała.

— A samochód?

— Zostawcie!

— Odciski...

— Naprawdę teraz się tym przejmujecie? — Wskazała na niebo. Zanosiło się na deszcz. — Nie zauważą go.

Wsiadła na miejsce kierowcy, im pozwoliła zająć tyły. Rozłożyli się wygodnie na miękkich siedzeniach. W środku było ciepło i przyjemnie, pachniało sosnami.

— Dobranoc — usłyszał Zeref, nim całkowicie go zmorzyło. Wydawało mu się, że głos należał do Lucy, ale może się pomylił... Ha, bez znaczenia. Wszystko się skończyło...


0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!