[Pozory czasem mylą] Rozdział 90 Kawałki szkła

LUCY

Jakby ktoś polał ją kubłem zimnej wody. W rzeczywistości wrzucili ją nagą pod prysznic, każąc się umyć i ubrać w szpitalny kaftan, a potem poczekać przy wejściu. Zacisnęła mocno usta. Nie wystarczało. Zagryzła więc wargę, pohamowując krzyk, który chciał wydobyć się z jej gardła.

Zdusiła go w sobie, lecz drgawki pozostały.

Podniosła się, osłaniając piersi. Wyleciała chłodna woda. Zadrżała jeszcze mocniej. Po chwili przyzwyczaiła się temperatury i nawet umyła, jak jej kazano. Wytarła się grubym, szorstkim ręcznikiem, uważając w okolicach głowy, by nie nadwyrężyć zniszczonej skóry. Potem ubrała się w kaftan.

Stanęła przy drzwiach i zapukała. Otworzyły się od razu. Sting, lekarz, którego niedawno poznała, powitał ją ciepłym uśmiechem. Jednak na jego widok zrobiło się Lucy niedobrze. Nie był to uśmiech osoby życzliwej, witającej się z przyjacielem. Nie... Należał do demona, który ujął ją w pasie i zaczął prowadzić przez korytarz. Szła boso. Nikt jej nie dał butów.

— W jakim pokoju... — Loki wyszedł zza korytarza. Spojrzał na stopy Lucy, lecz nim zdołał zapytać, Sting mu odpowiedział:

— Nie chciała ich założyć... — Pokręcił zawodząco głową.

Parsknęła śmiechem, zastanawiając, ile jeszcze osób w tym budynku "odmówiło" jeszcze noszenia butów. No tak, przecież cały kompleks należał do Acnologii. Czego innego miała sie spodziewać? Życzliwych rozmów, godnego traktowania i ludzkich odruchów. Zamienili ją w wariatkę i nietrudno było utrzymać ten obraz, skoro wymyślali takie historie...

— Dasz mi buty? — spytała Lokiego.

— Cco? Mówili, że nie chciałaś?

— Były za małe. Gniotły mnie — podążyła za ich kłamstwem.

— Postaram ci jakieś przynieść. Bo można? — zwrócił się z pytaniem do Stinga.

— Nie widzę w tym problemu, ale wolałabym, żeby nie były ze sznurówkami i...

— Nie, nie, będą zwyczajne. Jakieś trepcie czy podobne, jeśli można. Hehe... — Niewinnie podrapał się po głowie.

Lucy podziękowała skinięciem, z trudem trzymając uniesione kąciki ust. W jej oczach brakowało już łez. Wylała ich wystarczająco. Nie oznaczało to jednak, że ból zniknął. Patrząc na Lokiego, wciąż widziała przed sobą zdrajcę — człowieka, któremu oddała serce, a który zdeptał je. Udawał, że czyni to dla jej dobra. Każda wymówka była dobra... A łatwiej szukać wymówek niż się starać coś osiągnąć...

— Nie martw się o jej pobyt tutaj. — Sting poklepał Lokego po plecach. — Dobrze tu stołują, pościel jest ciepła, nawet kaloryfery grzeją. Jeśli przez parę dni obserwacji nie zauważymy żadnych niepokojących oznak, to z przyjemnością damy jej jakieś książki do czytania. Możesz nawet sam przynieść jakieś.

— Możecie ją wyleczyć?

— Możemy, choć wiele zależy od samego pacjenta. Patrząc na Lucy, mam wrażenie, że już jest zdrowa. Po prostu czasami ma napady. Nic dziwnego. Przeżyła wiele.

— Ta... — Luknął na Lucy. Szybko odwrócił wzrok, kiedy zdał sobie sprawę, że i ona na niego patrzy. — Najważniejsze, żeby wyzdrowiała.

— Zadbamy o nią. I o Lucy, i o panią Laylę, nie martw się niepotrzebnie.

Loki nie wydawał sie przekonany, ale mimo to odwrócił się i skierował w stronę wyjścia. Miała ochotę pożegnać go jakiś przekleństwem, pokazać środkowy palec, a najlepiej walnąć porządnie kilka razy. Nic z tego nie uczyniła. Zdusiła w sobie całą nienawiść, odsyłając Lokiego ze słodkim uśmieszkiem, którego nie zdzierżył. Popatrzył na Lucy tylko przez moment. Potem targany wyrzutami sumienia, zamknął oczy i uciekł.

Zaprowadzili ją do pokoju. Położyli na łóżku i podali na tacy kilka tabletek. Łyknęła posłusznie wszystkie, popiła je wodą i położyła się na łóżku. Sting przykrył ją. Czule pogłaskał po głowie i wyszeptał:

— To nie twoja wina.

Przemilczała swoją wypowiedź.

— Ciężko ci, tak samo nam. Przepraszam, że tak wyszło, ale nic na to nie poradzisz, Lucy. Rozkazy. Długi. Przyszłość. Trzeba umieć podejmować właściwe decyzje, nawet jeśli wydają nam się niesprawiedliwe. Acnologia nigdy by nam nie wybaczył, dlatego dziękuję, że współpracujesz. Rób tak dalej, a nie damy ci tabletek. Czyń tak dalej, a dostaniesz buty. Nigdy stąd nie wyjdziesz, ale możesz sobie ułatwić życie. Prosta transakcja...

— Dobrze — przerwała mu. — Tylko chcę was ostrzec... Skoro Acnologia pozbył się "ukochanej" wnuczki, to z wami nie będzie mu trudno się rozstać.

Sting się zaśmiał.

— Najpewniej. Dlatego wolę odwlec nasze drogie spotkanie. Loki też niech nie przychodzi.

— Nie wróci, nie martw się.

— Robi to z miłości.

— Inaczej sobie wyobrażałam miłość.

— Nie wątpię. A na razie nie myśl o tym. Prześpij się, odpocznij, pomyśl. Może i nie uważasz się za osobę chorą, ale taka jesteś. Muszę przeprowadzić więcej badań, by potwierdzić którąś z tez. Rozdwojenia jaźni raczej nie masz, wykazujesz tendencję do zmiennych zachowań. Nieadekwatnych do sytuacji.

— Możliwe.

— Dlatego leczenie jest niezbędne.

— Możliwe.

— Znasz jeszcze jakieś inne słowo?

— Możliwe.

Sting pokręcił głową zawiedziony. Pociągnął kołdrę pod nos Lucy i wyszedł z je pokoju. Zanim jednak zamknął drzwi, zawołała za nim:

— Pomyliłeś się!

— Tak? — Rozchylił drzwi z ciekawości.

— Wyjdę stąd.

— Tak? A dlaczego tak sądzisz?

Lucy wysunęła się spod kołdry. Oparła łokieć o nogę, dłoń podłożyła pod głowę.

— Ponieważ zbyt wiele osób chce mnie zabić — wyszeptała mu. — A każdy kto stanie tym osobom na drodze, również zginie.

— Jak chcesz, leki przyjmujesz na razie dwa tygodnie!

Zatrzasnął drzwi.

Położyła się z powrotem, rozmyślając nad tymi dwoma tygodniami, ale nie wytrzymała. Parsknęła śmiechem. Jakie dwa tygodnie? Mogła już odliczać minuty do momentu, w którym Igneel ją znajdzie. I tak tu dotrze, do Layli. A przy okazji będzie miał i ją podaną na tacy.

Senną.

Zmęczoną...

Leki zaczęły działać.

Zawinęła się w kłębek i posłusznie zamknęła oczy, nie widząc sensu w tym, by uparcie trwać w pełni świadomości. Zasnęła bardzo szybko. I obudziła się jeszcze szybciej...

Wrzask rozniósł się po całej placówce. Lucy zerwała się z miejsca, odrzucając kołdrę na bok. Zeskoczyła na podłogę i zachwiała się. Złapał za obolałą głowę, kręciło jej się w oczach. Widziała słabo, niewyraźnie, wszędzie były małe plamki.

Poklepała się po policzkach. Niewiele jej to pomogło.

Nagle drzwi się rozwarły. Ktoś stanął w progu. Zmrużyła oczy, sądząc, że w ten sposób lepiej uchwycili sylwetkę postaci.

— Na... Natsu? — Rozpoznała go po ubraniach. Odsunęła się pod okno. — Co ty... Co robisz?

Natsu ruszył w jej stronę z milczeniu. Zacisnął pięść i wymierzył silny cios w podbrzusze dziewczyny. Żółć podeszła jej do gardła. Przyklęknęła i wymiotowała wprost na nogi chłopaka.

— Obrzydliwe — usłyszała piskliwy, dziewczęcy głos.

Kto tu jest jeszcze?

Lucy podniosła głowę i rozejrzała sie wokoło, lecz znów chwyciły ją mdłości. Wymiotowała jeszcze dwa razy, tym razem Natsu odsunął się. Syknął z obrzydzenia.

Zabrał z łóżka koc i przykrył nim Lucy, pomagając jej wstać. Po lekarstwach jej ciało było wiotkie, z trudem się poruszała, a i Natsu wyglądał na zmęczonego. Szedł przykulony, ciągle sapiąc i w zasadzie ciągnąc za sobą Lucy przez korytarz.

Wzięła głęboki wdech, potrząsając głową. Obudź się, obudź... Orzeźwienie dał jej dopiero zapach, który dotarł do niej pośrodku korytarza. Smród, dusząca woń, jakby coś... jakby coś się paliło.

Obudził ją wrzask któregoś z pacjentów. Rozległo się walenie w drzwi.

— Wypuść mnie, wypuść!

Lucy sięgnęła do drzwi, ale wtedy Natsu zabrał jej rękę. Spojrzała na niego, chciała wyrzucić chłopakowi tchórzostwo i brak serca... Tylko że to nie był Natsu. Ubrania nosił podobne, nawet próbował się uśmiechać tak samo. Imitacja udała się, szczególnie po zamroczeniu Lucy lekami. Teraz widziała lepiej... Widziała kobiecą sylwetkę i pojedyncze srebrne włosy wysuwające się spod czapki.

Zebrała w sobie siły i popchnęła dziewczynę.

— Co do...

— Lisanna — wysyczała Lucy. Sięgnęła do drzwi, zacisnęła dłoń na klamce... Niewyobrażalny ból przemierzył jej ciało. Skóra stopiła się, przylegając do parzącej klamki. Zabrała rękę. Jej skóra płonęła. Nerwy sparaliżowało. Nie mogła wyprostować palców, poruszyć nimi...

Brakowało jej skóry. Spojrzała w kierunku klamki, z której spływała stopiona skóra.

Porwał ją strach. Usta zadrżały w zamierającym w jej wnętrzu krzyku, który bał się wydobyć wśród jęków setek pacjentów.

— Ty suko! — usłyszała za sobą, a chwile później poczuła silny ból z tyłu głowy. Padła na podłogę twarzą.

Zakaszlała, jeszcze raz spluwając żółcią. Zauważyła przed sobą kubeł na śmieci. Przyklęknęła, opierając się poparzoną dłonią. Ból promieniował po całym ciele, próbował zmusić do wrzasku, ale zamiast tego Lucy zebrała się w sobie. Chwyciła za kosz i rzuciła nim w stronę Lisanny.

Nie wyrządził jej żadnej krzywdy. Wystarczyło, że na moment odwrócił uwagę.

Lucy stanęła i pobiegła w kierunku schodów, nie oglądając się za siebie, nie zastanawiając, czy Lisanna goni za nią.

Upadła po pierwszym kroku. Zwinęła się w kłębek w pozycji płodowej i jęknęła żałośnie, zduszając w sobie krzyk. Wyprostowała się. Wyciągnęła dłoń przed siebie. Sięgnęła do kaloryfera i pociągnęła ciało do przodu.

But opadł na jej nadgarstek. Pisk wydobył się z gardła Lucy. Odruchowo próbowała wyszarpać rękę spod stopy, ale Lisanna tylko przydusiła ją mocniej do podłogi, śmiejąc się z jej bezradności.

— Jesteś żałosna, oj, biedna, żałosna Lucy! Też sie Mirajane musiała tak płaszczyć przed tobą? HE? Moja biedna siostra... co ona ci zrobiła? NO MÓW! DLACZEGO?! DLACZEGO TY PIERDOLNIĘTA SUKO TO ZROBIŁAŚ?

Lucy zarechotała.

— Co jest takiego zabawne? — spytała Lisanna.

— Nic... Po prostu jestem wdzięczna. Wiedziałam, że zbyt długo tu nie zostanę.

Spoliczkowała Lucy. Potem zawahała się, gdy zamierzała wymierzyć kolejny cios.

— Poczekamy...

Chwyciła Lucy za ręce i zaczęła ją ciągnąć — najpierw po korytarzu, a następnie po schodach. Każdy stopień obijał się Lucy o plecy. W tym wszystkim zapomniała jednak o bólu. Myślała o gorącej klamce, o Zerefie, o małym Auguście, trochę o Lokim, Natsu, aż na końcu wróciła wspomnieniami do dnia, w którym czytała książkę po szkole. Dosiadła się do niej Porlyusica. Porozmawiały chwilę. Odeszła. A potem poznała Natsu...

Nie żałowała tego spotkania.

Może i w oczach mieniły jej się łzy na myśl o życiu, które by miała, gdyby nigdy nie znalazła Szczęściarza, ale nie żałowała. Kiedyś doszłaby do tego momentu, wcześniej czy później ktoś zaczaiłby się na jej życie. Czy to Igneel czy Happy? Bez znaczenia. Tylko wtedy nie dałaby rady walczyć.

— Daleko jeszcze? — spytała Lisanny zmęczonym głosem.

— Tak!

— Ale naprawdę daleko?

— Zamknij się!

— Ręce mi już ścierpły — narzekała dalej.

— Dobrze, będę pamiętała, żeby później je obciąć!

— Tylko dobrą piłą. To wcale nie jest takie proste.

— Oj, zamknij się już!

— Ale dlaczego? Igneel nie kazał mnie zakneblować.

— Nie spodziewał się, że będziesz tyle gadać!

— Nie? A to dziwne... Ostatnio dużo gadam. Dużo działam. — Nie śmiała wspomnieć Lisannie o pocałunku z Natsu.

— Wiem.

— Wiesz?

— Oczywiście, że założyliśmy Natsu podsłuch! — oburzyła się. — I wiem, że... pocałowałaś go! Wszystko musisz mi zabierać, nawet jego, ty cholero! Dlaczego nie chcesz umrzeć? Nie możesz zrobić światu przysługi i zwyczajnie zdechnąć! Nikt cię tutaj nie chce. Jesteś niepotrzebnym, cholernym balastem! Ty pier....

Lucy przestała słuchać monologu, zamiast tego zastanawiała się nad zachowaniem Lisanny. Mówiła o Lucy czy w zasadzie o sobie? Pewnie miała na myśli je obie, ale nie zamierzała przyznać, że sama zmaga się z odrzuceniem. Współczułaby jej w innych okolicznościach.

— Ponieważ chcę żyć — odpowiedziała Lucy.

Lisanna zatrzymała się na moment. Obejrzała przez ramię. Jej cała twarz była załzawiona. Trzymała Lucy, więc nie miała się jak wytrzeć. Twarz Lisanny poczerwieniała, choć nie ze złości, bardziej przypominał wstyd.

— Ja też — wycharczała.

Nie tak się stara, by żyć... Lucy nie miała odwagi powiedzieć tego Lisannie prosto w twarz — w tę głupią, bezmyślną twarz, która sądziła, że podążanie za Igneelem to najlepsze z rozwiązań. Pomyliła się... Aj, srogo pomyliła. Zapomniała, że jedenaście lat temu to Igneel doprowadził do śmierci jej rodziców. Wszyscy o tym zapomnieli.

Lucy uśmiechnęła się krzywo. W końcu zeszły na parter. Obiła się głową o ostatni schodek. Zamroczyło ją na moment, obudziła się dopiero przy samym wyjściu.

Lisanna zostawiła ją błocie. Poszła w stronę samochodu i wyjęła ze środka torbę, którą zaniosła pod drzwi. Lucy oparła się o grząską ziemię i powoli przyklęknęła, sapiąc ciężko i nierówno.

Odchyliła głowę.

Igneel stał naprzeciwko niej, trzymając za włosy jakąś kobietę. Milczała. Była naga, pokryta błotem, a z przedramienia sądziła jej się krew.

— Layla? — poznała w końcu matkę.

Igneel obrócił się wraz z Laylą, szarpiąc ją za jasne kosmyki i ciągnąc w kierunku Lucy. Rzucił kobietą o ziemię.

— Witam — było to pierwsze słowo, które padło z jego ust. — Dawno się widzieliśmy, Lucy. Prawie cię nie poznałem. Ta mała dziewczynka tak wyrosła... Jesteś przepiękną kobietą. Nic dziwnego, że spodobałaś się Natsu.

— Dzień dobry — wysapała. — Też się pan zmienił. Postarzał, mniemam? Poza tym w więzieniu pewnie też nie było lekko...

Jego twarzy przykrył złowrogi, niepokojący cień. Uśmiechnął się i przykucnął przed kobietami. Wyciągnął nożyk z prawej kieszeni, po czym zamachał przed nosem Lucy. Nie cofnęła się. Nie wzdrygnęła. Skoro nie groził jej, to co dalej zamierzał?

Odpowiedź poznała szybciej, niż była gotowa ją zdzierżyć.

Igneel przysunął ostrze bliżej policzka Layli, dotykając nim jej bladą skórę. Przydusił go. Cienka strużka krwi spłynęła po Layli.

— To dopiero pierwszy raz. — Wysunął chusteczkę i otarł nią nożyk. — Nie lubię krwi, ogólnie nie przepadam za przemocą. Jest ona... niesprawiedliwa, wymierzona w tych, w których nie powinna. Zabawne, że zawsze cierpią niewinni. Tylko czy Layla jest niewinna? Oczywiście, że nie. Z kolei z punktu widzenia obecnej sytuacji, ona nic nie zrobiła, a z kolei jej córka lekko mnie rozzłościła. Ktoś musi ponieść odpowiedzialność, prawda?

Lucy przegryzła wargę, powstrzymując się od odpowiedzi. Jeśli kolejne cięcie wymierzy w Laylę, zdzierży ten widok. Własne cierpienie czekało ją później.

— Igneel, czy mam już włączyć odliczanie?! — zawołała Lisanna, zawijając wokół klamek od drzwi drut — nie raz, nie dwa, a kilkadziesiąt, jak nie kilkaset. Lucy patrzyła na nią oniemiała.

 — Chcecie ich spalić żywcem?

— Tak, dokładnie, żeby tym bardziej nikt cię nie szukał — przyznał Igneel. — To dziwne, ale cieszy mnie to wszystko. Zemsta zemstą. Co innego patrzeć na ten przepiękny ogień i rozkoszować się nim, gdy wszystko płonie. Płomienie to cudowny widok. Rozkoszny. Wielu nie potrafi go docenić. Kiedy byłem mały, tata często palił gałęzie, liście czy w piecu. Wychowałem się na wsi. W bardzo... ortodoksyjnej. Kochali tradycję, nienawidzili świata. Musieli posłać mnie do szkoły. No trudno. Tam patrzyli na mnie inaczej. Nie mieliśmy w domu nawet telewizora. Wyobrażasz to sobie? Telewizora. I pewnego dnia moja kochana siostrzyczka dostała gorączki.

Igneel urwał na moment. Obrócił się w stronę Layli i objął jej twarz, wycierając kciukami cieknące łzy.

— Moja kochana siostrzyczka była taka śliczna. Poza tym marzyła, by zostać lekarzem. Jaka dziewczyna marzy o tym, by zostać lekarzem? — Zaśmiał się. — Ale ona...

— Igneel! — zawołała go Lisanna.

— Poczekajmy z opowieścią, poczekajmy aż zobaczycie płomienie, a na razie...

Zacisnął rączkę od noża. Chwycił Laylę za oba nadgarstki i przydusił do ziemi, sam usiadł na niej. Wyrywała się, szarpała we wszystkie strony, krzycząc, błagając o ratunek. Lucy cofnęła się kawałek. Próbowała się podnieść, uciekać, ale była zbyt słaba.

Igneel przeciął twarz Layli dwa razy w okolicy nosa, potem cztery na policzku, pięć w podbródek... Ciął ją i ciął, nie wahając się ani przez moment. Przykładał ostrze dokładnie tam, gdzie chciał. Nie było w jego czynach żadnego szaleństwa, jedynie czysta precyzja i świadomość, że tam zamierza zadać kolejne cięcie.

Lisanna śmiała się, wskazując na Laylę i jej nagie ciało, taplające się w błocie i krwi. Zwierzę. Nie człowiek. Jak rżnięte prosie.

— Nie bój się! Zasłużyła! Jeszcze dwa razy, jeszcze tam, tam!

— Nie... — wyszeptała Lucy, kręcąc głową. Jej głos był zbyt słaby. Gdyby nawet próbowała jej bronić... Nie, to nieludzkie, jak oni mogli. Niezależnie od tego, co zrobiła, nie o taką sprawiedliwość Lucy chodziło.

Sprawiedliwość? Nie, upodlenie — gorsze od losu, którego Layla już dawno się spodziewała.

— Wystarczy — szeptała dalej Lucy.

— Igneel, jeszcze tam nie widzę krwi! A ty patrz, ciebie czeka gorszy los!

Gorszy los?

Lucy prychnęła i zaśmiała się głośno, głośniej od skandującej Lisanny. Emocje nagle opadły. Lisanna zamknęła usta i zaczęła przyglądać się Lucy. Tarzała się w błocie, jak matka, ale z własnej woli, i się śmiała — w szaleństwie i w rozpaczy.

— Nie mogę się doczekać! — wykrzyczała. — Nie mogę. Jesteście najgorsi... Jesteście chorzy!

— Naprawdę jesteś szalona.

— Oj, nie, ja jestem bardzo trzeźwa w tym wszystkim. Nie obchodzę Acnologii. Nic nie osiągniecie. Nic... Nic... Nic...

Przechyliła głowę na bok. Igneel puścił Laylę, upadła poranioną twarzą prosto w błoto. Sięgnął do włosów kobiety i kilkoma ruchami obciął jej kosmyki. Potem pochwycił Lucy i wrzucił ją do samochodu. Walnęła głową o przeciwne drzwi. Zatrzasnął ją i zamknął od środka.

Skinął do Lisanny.

Dziewczyna odeszła na bezpieczną odległość. Oboje stanęli naprzeciwko zakładu, trzymając wspólnie jakiś włącznik. Uśmiechali się ciepło do siebie, patrząc prosto w swoje oczy. Lucy brzydziła się nimi. To nie byli wspólnicy czy nawet synowa z teściem, a kochankowie. Ich spojrzenia promieniowały miłością i zgodą wobec tego, co zamierzając razem zrobić.

Równocześnie włączyli zapalnik. Ogień rozprzestrzenił się w ciągu chwili po całym zakładzie. Krzyki pacjentów zaryczały wśród szalejących płomieni. Uwięzieni walili w drzwi, chwytali się za kraty, ale pożar trawił ich szybko, rozpalał do czerwoności metal. Parzył ich...

Lucy położyła się na tylnych siedzeniach i przymknęła powieki, drżąc. Złączyła dłonie, by pomodlić się za tych ludzi. Nic więcej nie mogła dla nich zrobić. Do krzyków się nie dołączyła, jej błagań już nikt więcej nie usłyszy. Do środka nie wejdzie, Igneel i Lisanna szykowali dla niej inny los.

Żałowała. Może w tym cieple byłoby jej lepiej? Płomienie zabrałyby ją, ukoiły cierpienie i może w przyszłości odrodziłaby się w lepszym ciele, w lepszej rodzinie...

Kogo oszukiwała? Jakie szczęście?

Igneel i Lisanna wsiedli i odjechali z parkingu, włączając radio. Leciał w nim akurat utwór "I've just call to say I love"... Tych słów nigdy nie usłyszy, a nawet jeśli, to okażą się tym samym kłamstwem, które skierował do niej Loki.

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!