LUCY
Usiadła przed lustrem. Blizna wydawała się większa na jej bladej, osłabionej od zmęczenia i niewyspania skórze, a co gorsza, nie miała włosów, które by ją zasłoniły. Zamiast tego goły łeb z zasklepionymi ranami, po których zostały drobne ślady. "Wchłonie się" — powtarzała jej Porlyusica za każdym razem, kiedy przychodziła do niej na kontrolę. Jednak od roku nie zniknęły. Zamiast tego trochę zgubiły się wśród krótkich włosów Lucy.
Przejechała ręką po głowie. Włoski załaskotały jej skórę.
Były miękkie i przyjemne w dotyku, ale nie kobiece.
Chustę trzymała na głowie od manekina. Z drugiej strony
wisiała peruka. Ani razu jej nie założyła.
— Naprawdę idziesz? — W progu stanął Mard Geer.
— Koziorożec był moją rodziną. Muszę go ostatni raz
pożegnać.
— Nawet jeśli przypłacisz to życiem?
— Bez różnicy. Jeśli zginę na cmentarzu, może dadzą zniżkę.
"Dwa pogrzeby w cenie jednego. Nie przegap jedynej w swoim życiu
okazji". — Zaśmiała się cicho.
Mard Geer stal niewzruszony. Założył ręce na piersi i
pokręcił głową, tupiąc prawą nogą o futrynę.
— To nie było śmieszne.
— Nie było — przyznała mu rację. — Nic nie jest śmieszne.
Nic nie cieszy. Normalnie Loki byłby obok, ale zniknął. Ot tak. — Pstryknęła
palcami. — Nawet... Nawet... Nie pożegnał się... Nie pożegnał.
Opuściła dłoń na stół, wkładając palce w otworzone cienie do
oczu. Pogładziła ich powierzchnię, zbierając na palec trochę ciemnego koloru.
Nałożyła go na powiekę. Wyglądała jak zmora, potwór z horrorów, wampir, istota
nieludzka. Ksiądz zobaczy ją i wezwie od razu egzorcystę, zamiast bawić się w
słuchanie tłumaczeń.
— Nie umiem się malować. Nie lubię peruki. Nienawidzę siebie
— wyliczyła wszystko, robiąc między zdaniami krótką przerwę.
— Ja z kolei nienawidzę ciebie, więc mamy wiele wspólnego.
— A to ci przypadek. Niesamowite. — Zaklaskała. — Czyli
znaleźliśmy wspólny punkt zaczepienia. Dziękuję.
— Nie ma za co.
Podszedł bliżej. Stanął za Lucy i złapał oparcie fotela,
przysuwając dziewczynę do stołu. Zabrał od niej puder do twarzy.
— Mogę... Mogę cię pomalować — zaproponował niepewnie.
— Dziękuję.
W ostatnim roku wiele się zmieniło między nią a Mard Geerem.
Może nawet nie chodziło o rok, a o dni — moment, w którym Zeref dowiedział się,
że jest bratem Lucy. Im bliżej był Zeref, tym i Mard Geer przekonywał się do
niej.
Odwrócił ją i porównał kolor pudru do jej skóry. Nałożył
pierwszą warstwę.
— Płakałaś całą noc? — spytał rozprowadzając puder po jej
twarzy, szczególnie po bliźnie.
— A to jedną? Chyba ze dwie czy trzy nawet! W zasadzie...
Jaki mamy dziś dzień?
— Wtorek.
— Wtorek... Jak się czuje Zeref?
— Zmęczony. Narzeka. Ma dosyć Porlyusici, zresztą Augusta
też. Chyba zaczynają mu wyrastać ząbki, więc ciągle płacze w nocy i wszystko
gryzie. Zamknij oczy.
— Czyli czujesz się jak młoda mama? — zażartowała,
przymykając powieki.
Mard Geer wypuścił jeden z pędzelków wprost na spódnicę
Lucy, brudząc ją złotym pyłkiem. Po prostu go strzepnęła, nie widziała
większego problemu. Kiedy jednak podała Mard Geerowi pędzelek, zobaczyła, że
jego twarz objęły czerwone rumieńce.
Odsunął się od Lucy, jak porażony i zasłonił twarz. Za późno
zresztą.
— Mard... Co... Dlaczego? — Nie wiedziała, jak właściwie go
zapytać.
— Nie... — zaczął drżącym głosem. — Nie jestem mamą.
— Młodą mamą — poprawiła go.
— Nie jestem! To brat Zerefa, ja tylko spełniam jego
rozkazy.
— Że... Że co? — Pokręciła głową. Nie wierzyła w to, co
słyszy. — Przecież jesteście parą. Dla Zerefa August już zawsze będzie synkiem.
Nawet jeśli chłopiec pozna prawdę, to nie zmieni to jego dzieciństwa. Tego, kto
go wychowa. A wychowasz go ty i Zeref.
— Myślisz, że mi pozwoli? Że nie będzie miał nic przeciwko?
— A co może mieć? — zdziwiła się. — Posiadanie ojca i matki
wcale nie oznacza szczęśliwej rodziny. Wiem to z doświadczenia.
— Nie ja... Po prostu... — Znowu się zarumienił. — Tak
bardzo go kocham. Nie sądziłem, że kiedykolwiek da mi szansę, że będę mógł...
No wiesz...
— Być z nim?
Mard Geer kiwnął nieśmiało.
— Lepiej dokończ mnie malować. Chcę wyglądać pięknie na
pogrzebie Koziorożca. Musi mnie zobaczyć piękną.
Zabrał się do pracy. W pierwszej chwili jego ruchy były
niepewnie, ale po kilku machnięciach wrócił do rytmu. Pomalował Lucy oczy i już
została jej tylko peruka.
Odwrócił krzesło w stronę lustra. Nie pozwolił jeszcze Lucy
otworzyć oczu, więc czekała.
Zadrżała z podniecenia. Po raz pierwszy ujrzy dziewczynę,
którą by była, gdyby nie porwanie. Pewnie uśmiechałaby się częściej, w końcu
zdobyła przyjaciół, dostała szansę na naukę na najlepszych uczelniach, a nie
zamartwiała tym, czy dożyje następnego dnia.
— Możesz... — wyszeptał jej Mard Geer do ucha.
Zacisnęła usta i ostrożnie rozchyliła powieki. W lustrze
zobaczyła delikatnie pomalowaną blondynkę, której włosy były z boku zebrane w
długiego kuca i przywiązane niebieską wstążką. Bliznę wyczuwało się pod skóra,
ale była niewidoczna, ukryta sprytnie pod makijażem.
— Wyglądam... normalnie.
— Podoba się?
Skinęła dwa razy głową.
— Może zostaniesz kosmetyczną? — zaproponowała chłopakowi.
Zamrugał ze zdziwienia.
— Najpierw "młoda mama", a teraz
"kosmetyczka"? — Uniósł prawą brew.
— Podobno lepiej gotujesz, więc dochodzi też "pani domu"
— dodała złośliwie, zeskakując z fotela.
Nałożyła kozaki, z szafy wyjęła czarny płaszcz, który pomógł
jej założyć. Torebkę zostawiła na łóżku. Nie potrzebowała w tej chwili
pieniędzy czy dokumentów, kluczami z kolei zajmie się Jellal, choć i tak
zostanie Zeref z Augustem.
Gajeel z Levy już tu nie mieszkali... Za oknem widziała ich
niewyraźnie sylwetki, które pakowały swój dobytek do ciasnego, małego
samochodu. Zamierzali się nim udać za granicę i tam odłożyć pieniądze na kupno
domku na wsi. Lucy przetarła zaparowaną szybę.
Nie smucili się, wręcz przeciwnie. Ich twarze zdobił pełen
nadziei i radości uśmiech, który towarzyszył im i gdy się pakowali, i gdy
całowali, i gdy w końcu pomachali w stronę okna. Dostrzegli Lucy... Odmachała
im. W odpowiedzi krzyknęli:
— Dziękujemy!
Levy położyła dłoń na zaokrąglonym brzuchu. Podobno w środku
siedziały bliźniaki, chłopiec i dziewczynka... Lucy oddałaby wiele, żeby móc
ich tutaj zatrzymać, poczekać, aż nastąpi rozwiązanie, i ucałować dwa
niemowlaki. Jednak ich życie było ważniejsze od jakichś tam zachcianek.
— Niech wiodą szczęśliwe życie — pożegnała ich tymi słowami.
Ku zaskoczeniu Lucy, Mard Geer położył dłoń na jej głowie.
Pogładził perukę kilka razy i na końcu poprawił kuca, udając, że od początku
interesował się jej fryzurą. Lucy nie skomentowała jego zachowania. Zamiast
tego wyjęła z kasetki grubą, czerwoną frotkę. "Jak będziesz miała długie,
gęste włosy, założysz ją" — obiecał jej Koziorożec na szóste urodziny. Od
tamtej pory trzymała frotkę w skrzyneczce na dziecięcą biżuterię, mierząc co
chwilę długość włosów i sprawdzając, czy już wystarczająco nie urosły.
— Założysz mi? — poprosiła.
Mard Geer przewrócił oczami. Chwycił Lucy za ramiona i
gwałtownie usadził ją na fotelu. Zebrał na nowo włosy z peruki we frotkę.
— Wyglądasz w niej tragicznie — przyznał chłopak.
— Najpierw sam spójrz w lustro.
— No tak, zgadza się. Mam dłuższe i grubsze włosy. —
Przeczesał je palcami i pokazał Lucy gruby kosmyk.
Poczerwieniała z zazdrości. Pewnie wiele kobiet oddałoby
wiele za posiadanie tak pięknych i zdrowych włosów.
— I pewnie nic z nimi nie robisz?
— Nic a nic. — Pokręcił głową. — Czasami tylko Zeref mi je
czesze. — Uśmiechnął się niewinnie.
— Ech, Zeref? Miło... Mam nadzieję, że i wy wkrótce
wyjedziecie.
— To niemożliwe — odpowiedział jej szybko. — Zeref cię nie
opuści.
Podjął jej laskę i pomógł wstać, choć Lucy tym razem nie
potrzebowała pomocy. Nie wspomniała nic o tym. Przyjęła dobry gest i pozwoliła
się podprowadzić do samochodu. Jechali dwoma — jednym kilka z Zodiaków, a drugim
ona, Mard Geer i Jellal.
W ciągu ostatnich dni, po słynnej burzy śnieżnej, miasto
zajęło się oczyszczaniem dróg. W ostatniej chwili zgarnęli ciężki śnieg, nim
temperatura zwiększyła się i z kup puchu, zbiły się grube, mokre ściany śniegu.
Drogę posypano solą i nawet jeśli Jellal jechał wolno, to trzymał kierownicę
niepewnie. Jezdnia okazała się węższa niż zazwyczaj, większe samochody
napotykały trudności z przejazdem, a ciężarówkom zablokowano wstęp na niektóre
odcinki trasy, pozostawiając przede wszystkim obwodnice i większe drogi.
Do kościoła dojechali na czas. Trumnę z ciałem Koziorożca
wystawili przed ołtarzem, obok Porlyusica wraz ze starszą, schorowaną kobietą,
która ciągle pokasływała pod nosem. Lucy pierwszy raz w życiu nie widziała
Porlyusici w kitlu lekarskim i na dodatek ubrała się na czarno — w długą,
pogrzebową suknię i ciemny welon. Włosy rozpuściła. Nawet jeśli przeżyła swoje
lata, zmarszczki wżarły się w jej twarz, to sprawiała wrażenie pięknej,
dostojnej kobiety, za którą mężczyźni nadal wodzili wzrokiem.
Gdy kobieta ich zobaczyła, podeszła do Lucy i przytuliła ją
do siebie mocno. Usiadły w pierwszym rzędzie, najbliżej zamkniętej trumny. Na
jej wierzch Strzelec położył oprawione w ramkę zdjęcie Koziorożca z małą Lucy,
którą trzymał w dniu jej czwartych urodzin. Na fotografii miała tak obsmarowaną
ciastem buźkę, że chyba musiała ją włożyć całą w tort.
— Wyglądałaś wtedy słodko — odezwała się babcia,
przysiadając do Lucy i Porlyusici.
— Trochę tak — przyznała. — Pani to...
— Oj, oj, no tak, pamięć zawodzi. Aries, może pamiętasz moje
drogie szaliki z owczej wełny? — Uśmiechnęła się ciepło.
Z kolei uśmiech na twarzy Lucy zbladł. Rozejrzała się
wokoło. Niewiele osób ze zgromadzenia poznawała. Pojawił sie nawet żebrak,
ubrany w kilka warstw kurtek, załatanych we wszystkie możliwe wzory. Wszyscy
siedli od niego jak najdalej. Później pojawiła się młoda dziewczyna, niosła
portrety Bliźniaków. Ich nigdy Lucy nie zapomniała. Nie byli rodzeństwem, a
małżeństwem, ale każdy kto ich nie znał myślał inaczej.
Kłócili się jak brat i siostra.
Byli nawet do siebie podobni.
Urodzili się w podobnym czasie.
Jednak w ramach dowodu zawsze pokazywali innym wyniki
badania DNA, które zaprzeczało ich bliższemu pokrewieństwu.
Były Bliźniaki. Rak i Strzelec siedzieli dalej, Panny
brakowało. Teraz zjawiła się obok Lucy Baran. Gdzie Wodnik? Gdzie Aquarius? A
skoro myślała o znakach zodiaku, to czy Byk stał w samym kącie? Nawet nie
pamiętała, jak wygląda Waga czy Ryby.
— Baran... Aries, jak... Byłaś gosposią. Ja... Przepraszam,
wiele rzeczy zapomniałam.
— Oj, nie martw się. Ubieraj się ciepło, to będzie dla mnie
największa nagroda. Ze mnie bardzo stara kobieta, podobno kilka miesięcy życia
mi zostało, więc następnym razem chyba spotkamy się na moim pogrzebie.
— Nie kracz, stary potworze — fuknęła Porlyusica.
— Nie kraczę, tylko mówię prawdę. Poza tym sama nie jesteś
najmłodsza. Mówiłam ci, nie pal tyle.
— Gdybym miała umrzeć od tego gadania, to bym już dawno
grała w pokera z Lucyferem, a na razie mi jakoś do tego nie po drodze.
— Weźcie się uspokójcie, jesteśmy na pogrzebie — zwrócił im
uwagę Rak.
— Trzy baby i spokój, nie da rady, to same kłopoty. —
Zaśmiał się Strzelec. — I miło was widzieć, moje piękności. Z roku na rok coraz
młodsze.
— A ty daruj sobie te komentarze, narkomanie jeden. —
Porlyusica odepchnęła go. — Trochę szacunku dla naszego przyjaciela.
— Zgadzam się. Byk nie podejdzie? — Aries zwróciła się w
stronę wejścia, gdzie stał żebrak.
— To jest Byk? — Mard Geer odezwał się po raz pierwszy,
odkąd weszli do kościoła.
— Tak, a co? — zdziwiła się Porlyusica.
— Rozmawiał z nami, gdy poszliśmy z Zerefem przeszukać
mieszkanie Heartfiliów.
— A tak, tak, chłopcze. Lubił jej pilnować, choć niestety
postradał zmysły biedak. — Aries wytarła łzy. — Niestety, z tego powodu też nie
wszyscy mogliśmy się tu znaleźć. Takie jest życie. Mój ukochany też umarł, do
tego z winy Natsu. Szkoda. I dziecka, i mojego drogiego męża.
— A za kogo znowu wyszłaś, stara krowo? — parsknęła
Porlyusica.
— Oczywiście, że za Lwa!
W kościele nastała cisza.
— Ech. — Westchnęła. — Za starego, nie średniego. Za ojca
Lwa, którego znaliście.
— Dziadka Lokiego? — spytała Lucy.
— Dokładnie.
— W takim razie, dlaczego nigdy...
— Ponieważ nie ma jednej odpowiedzi, jest za to wiele pytań.
Wiele razy sama mu je zadawałam i wtedy tylko słyszałam, że nie zawsze dzieci
wyrastają na ludzi, których oczekujemy. — Pokręciła głową. — Wszyscy
zawiedliśmy. — Rozejrzała się po twarzach zebranych. — Wszyscy, jak to
powiedziałaby Porlyusica, spieprzyliśmy sprawę.
— Dokładnie! — zgodziła się pani doktor.
— Nie dziś, nie wczoraj, a wiele, wiele lat temu — dodała
Aries. — Głupi byliśmy, że wtedy nie załatwiliśmy wszystkich spraw, jak
powinniśmy. Może przez własną głupotę, może przez nacisk i Acnologii, i
społeczeństwa. Teraz możemy gdybać, ale chyba nie tego chciał Koziorożec.
Wszyscy zwrócili się w kierunku trumny.
— Szczęść Boże.
Z zakrystii wyszedł ksiądz w podeszłym wieku. Ramiona mu się
trzęsły, różaniec trzymał niepewnie w prawej dłoni, szatę liturgiczną założył
krzywo, ale z jego twarzy biła młodzieńcza radość. Uśmiechał się szeroko do
wszystkich, choć zaraz miał odbyć pogrzeb.
— Szczęść Boże — odpowiedziała Lucy. — Dziękujemy, że ksiądz
zgodził się przeprowadzić ceremonię.
— Nie ma problemu. To moje powołanie i niezależnie od tego,
kim był człowiek, to nie mi jest dane go osądzać. Cieszę się, że tyle osób
przyszło się z nim pożegnać.
— Tak... — Pochyliła głowę ze wstydu. — Pewnie przyszłoby i
więcej, ale pogoniłam ich.
— To może dobrze, dobrze, bo kościół wielu wiernych nie
pomieści — zgodził się ksiądz.
Kościół zbudowano na fundamentach starej kaplicy, którą
postawiono jeszcze za czasów wojny wewnętrznej w Fiore czterysta lat temu.
Dlatego był skromnym budynkiem, w którym mieściło się niespełna pięćdziesiąt
osób, ale wystarczający dla okolicznych mieszkańców i dla Lucy, która chciała
pochować Koziorożca z dala od wielkomiejskich problemów, w ciszy i szumie
drzew.
— Wszystko dobrze? — wtrąciła się Porlyusica, ujmując Lucy
za dłoń.
— Tak, on chyba w końcu... odpocznie.
Msza skończyła się w pół godziny, jak ustalił Jellal z
księdzem — krótka, bez zbędnego kazania i przemowy o tym, jakim to człowiekiem
był Koziorożec. Do komunii nikt nie przystąpił, więc ksiądz wykorzystał chwilę
na dłuższe czytanie o synu marnotrawnym — fragmencie ewangelii, którego Lucy
nienawidziła, ale dzięki któremu Koziorożec może zazna spokoju. Chyba zawsze
się modlił z jedną intencją — o zdrowie i szczęście dla Lucy.
— Po co wtedy do niej poszłam? — zapytała siebie.
Wyprowadzili Koziorożca na cmentarz i włożyli do wykopanego
grobu przed skromną tablicą pamiątkową. Nie wszyscy udali się na pochówek.
Aries zniknęła, skarżąc się na kolana. Byk uciekł.
Lucy przetarła twarz. Jeszcze się nie popłakała, choć
patrząc, jak trumna zanika w ziemi, jej serce ściskał ból i poczucie
bezradności. W obliczu śmierci nic nie mogła uczynić, tylko patrzeć na
zanikające w ziemi ciało.
Porlyusica objęła Lucy. Pocałowała ją w czoło dwa razy, a
potem przetarła zimne ręce. Lucy odsunęła się od kobiety i przykucnęła
ostrożnie przed grobem. Wybrała trochę wykopanej ziemi i wrzuciła do grobu.
Porlyusica pokręciła głową z dezaprobatą, nie powtarzając gestu, w
przeciwieństwie do reszty.
Pierwszy podszedł Rak. Pogładził włosy Lucy i zamarł,
zauważając frotkę. Ścisnął powieki, wypłynęło kilka łez.
— Na pewno byłby z ciebie dumny — powiedział. — Marzę, że
kiedyś uda mi się ciebie uczesać.
— Oj, zostaw dziewczynę, kochany! — Za Rakiem znalazł się
Strzelec.
Chwycił dwójkę w silnym uścisku. Lucy o mało nie przewróciła
się, ale Rak zdążył ją przytrzymać.
Strzelec uśmiechnął się szeroko, poklepując Lucy po ręce. W
końcu odsunął się i sam wrzucił garść ziemi do grobu.
— No, to do zobaczenia, kochany staruszku. — Przyłożył palce
do ust i udał, że posyła Koziorożcowi pocałunek.
Zaśmiała się. Na pewno chciałby takiego pogrzebu — nie łez,
smutnych przemówień i żalu, a zwyczajnych uśmiechów i wspólnego pożegnania.
— Dziękuję... — zaczęła Lucy, lecz na moment zawahała się.
Sięgnęła do ukochanej frotki, w której Koziorożec nie zdążył jej zobaczyć, i
obiecała sobie, że kiedyś tu wróci. Kiedy włosy jej odrosną. Kiedy zacznie
uśmiechać się swobodnie. I kiedy w końcu odnajdzie szczęście.
Wzięła głęboki wdech, uspokajając tłukące w piersi serce.
Niech w końcu to powie, niech się nie boi. Lękała się wypowiedzieć jedno słowo,
choć w rzeczywistości już dawno powinna skierować je w stronę Koziorożca.
Powitać go jednego poranka w kuchni, złapać go w swoich ramionach i podziękować
za wszystkie lata.
— Dziękuję, dziadziu — powiedziała w końcu, wierząc, że jej
słowa zaniesie wiatr.
Porlyusica otworzyła usta ze zdziwienia. Z kolei Strzelec
rozpłakał się wraz z Rakiem, który na dodatek sam zaczął dziękować
przyjacielowi. I obiecał mu, że zaopiekuje się Lucy.
Zamknęli grób. Płytę wytarli z błota i śniegu.
Przyklęknęła obok płyty, dotykając starannie wyżłobionych
liter.
Przyjaciel.
Nauczyciel.
Rodzina.
Ostatni przyszedł Jellal, przepychając się obok zodiaków.
Dotknął blizny na twarzy i nagle uklęknął w sam środek błota. Głowę pochylił
nisko, aż czoło dotknęło obrzydliwej brei.
— Co ty robisz? — spytał lekko zdezorientowany Rak.
— Wstań, Jellal, nie wygłupiaj się! — pouczyła go
Porlyusica, pociągając za jego płaszcz.
Nie poruszył się.
Lucy ścisnęła dłoń w pięść. Najpierw spojrzała na grób,
potem na Porlyusicę, a na końcu przypomniała sobie opowieść Koziorożca, ich
ostatnią rozmowę.
Zamarła. Jej usta zadrżały, chcąc zapytać, czy się nie myli,
czy przypadkiem nie nad interpretowała kilku faktów, ale wtedy Jellal ją
wyprzedził, powtarzając jej własne słowa:
— Dziękuję, dziadku.
— Co "dziadku"? — fuknął Strzelec. — Dziecko
drogie, już weź się nie wygłupiaj. Nasz...
Porlyusica odwróciła głowę i odeszła od nich kawałek.
Strzelec otworzył szeroko usta, wskazując palcem to na
Jellala, to na Porlyusica.
— Że co, kurwa?! — ryknął pośrodku cmentarza.
— Proszę się wyrażać — zwrócił mu uwagę ksiądz. — To jest
ziemia święta.
— Święta czy nie, ale kurwa!
— Nie — wyszeptał Jellal. — Koziorożec kochał moją babcię
ponad życie i dlatego postanowił ją odsunąć od siebie. Przez całe życie myślał,
że jej dziecko, to dziecko z jej drugiego związku. Nie... Okłamała wszystkich.
A jeśli mi nie wierzycie, zrobiłem test.
— To dlaczego nigdy nic mu nie powiedziałeś? Dlaczego?! —
oburzył się Rak. — A niech mnie, te głupie dzieci...
— Ponieważ on już miał ukochaną wnuczkę. — Głos Jellal był
gładki. Mówił troskliwie, bez żalu czy wyrzutów.
— Miał — przyznała mu rację. — Miał i cudownie, że nasza
rodzina znowu się powiększyła. Słyszałeś, dziadziu, masz kolejnego wnuka.
— Niekoniecznie, ale to bez znaczenia. Czas minął, rany się zagoiły,
blizny pozostały. Nie mam żalu. Ktoś podjął kiedyś decyzję i stało się. Nigdy
nie dowiemy się, jak potoczyłyby się nasze lody, gdyby ktoś zadecydował
inaczej. I to jest właśnie część życia. Dlatego... — zwrócił się w stronę Lucy
— nie potrzebuję być wnukiem. Chciałem się tylko pożegnać.
Na płycie usiadł mały gil. Przechylił łebek na bok i
odleciał do nieba, jakby zamierzał zanieść Koziorożcowi wiadomość.
Zaśmiała się radośnie. Ksiądz może i trochę ponarzekał pod
nosem, ale w końcu zostawił ich samych sobie.
Zodiaki zostały jeszcze przez chwilę, później
się rozeszli. Porlyusica pożegnała się po raz ostatni z Koziorożcem. Sama
odeszła. Z Lucy zostali tylko Jellal i Mard Geer, którzy stali przed grobem
wpatrzeni kupę ziemi, którą powoli zaczął przykrywać opadający z drzewa śnieg.
0 Comments:
Prześlij komentarz