[Pozory czasem mylą] Rozdział 85 Za dużo tego

 

LUCY

Usiadła przed lustrem. Blizna wydawała się większa na jej bladej, osłabionej od zmęczenia i niewyspania skórze, a co gorsza, nie miała włosów, które by ją zasłoniły. Zamiast tego goły łeb z zasklepionymi ranami, po których zostały drobne ślady. "Wchłonie się" — powtarzała jej Porlyusica za każdym razem, kiedy przychodziła do niej na kontrolę. Jednak od roku nie zniknęły. Zamiast tego trochę zgubiły się wśród krótkich włosów Lucy.

Przejechała ręką po głowie. Włoski załaskotały jej skórę. Były miękkie i przyjemne w dotyku, ale nie kobiece.

Chustę trzymała na głowie od manekina. Z drugiej strony wisiała peruka. Ani razu jej nie założyła.

— Naprawdę idziesz? — W progu stanął Mard Geer.

— Koziorożec był moją rodziną. Muszę go ostatni raz pożegnać.

— Nawet jeśli przypłacisz to życiem?

— Bez różnicy. Jeśli zginę na cmentarzu, może dadzą zniżkę. "Dwa pogrzeby w cenie jednego. Nie przegap jedynej w swoim życiu okazji". — Zaśmiała się cicho.

Mard Geer stal niewzruszony. Założył ręce na piersi i pokręcił głową, tupiąc prawą nogą o futrynę.

— To nie było śmieszne.

— Nie było — przyznała mu rację. — Nic nie jest śmieszne. Nic nie cieszy. Normalnie Loki byłby obok, ale zniknął. Ot tak. — Pstryknęła palcami. — Nawet... Nawet... Nie pożegnał się... Nie pożegnał.

Opuściła dłoń na stół, wkładając palce w otworzone cienie do oczu. Pogładziła ich powierzchnię, zbierając na palec trochę ciemnego koloru. Nałożyła go na powiekę. Wyglądała jak zmora, potwór z horrorów, wampir, istota nieludzka. Ksiądz zobaczy ją i wezwie od razu egzorcystę, zamiast bawić się w słuchanie tłumaczeń.

— Nie umiem się malować. Nie lubię peruki. Nienawidzę siebie — wyliczyła wszystko, robiąc między zdaniami krótką przerwę.

— Ja z kolei nienawidzę ciebie, więc mamy wiele wspólnego.

— A to ci przypadek. Niesamowite. — Zaklaskała. — Czyli znaleźliśmy wspólny punkt zaczepienia. Dziękuję.

— Nie ma za co.

Podszedł bliżej. Stanął za Lucy i złapał oparcie fotela, przysuwając dziewczynę do stołu. Zabrał od niej puder do twarzy.

— Mogę... Mogę cię pomalować — zaproponował niepewnie.

— Dziękuję.

W ostatnim roku wiele się zmieniło między nią a Mard Geerem. Może nawet nie chodziło o rok, a o dni — moment, w którym Zeref dowiedział się, że jest bratem Lucy. Im bliżej był Zeref, tym i Mard Geer przekonywał się do niej.

Odwrócił ją i porównał kolor pudru do jej skóry. Nałożył pierwszą warstwę.

— Płakałaś całą noc? — spytał rozprowadzając puder po jej twarzy, szczególnie po bliźnie.

— A to jedną? Chyba ze dwie czy trzy nawet! W zasadzie... Jaki mamy dziś dzień?

— Wtorek.

— Wtorek... Jak się czuje Zeref?

— Zmęczony. Narzeka. Ma dosyć Porlyusici, zresztą Augusta też. Chyba zaczynają mu wyrastać ząbki, więc ciągle płacze w nocy i wszystko gryzie. Zamknij oczy.

— Czyli czujesz się jak młoda mama? — zażartowała, przymykając powieki.

Mard Geer wypuścił jeden z pędzelków wprost na spódnicę Lucy, brudząc ją złotym pyłkiem. Po prostu go strzepnęła, nie widziała większego problemu. Kiedy jednak podała Mard Geerowi pędzelek, zobaczyła, że jego twarz objęły czerwone rumieńce.

Odsunął się od Lucy, jak porażony i zasłonił twarz. Za późno zresztą.

— Mard... Co... Dlaczego? — Nie wiedziała, jak właściwie go zapytać.

— Nie... — zaczął drżącym głosem. — Nie jestem mamą.

— Młodą mamą — poprawiła go.

— Nie jestem! To brat Zerefa, ja tylko spełniam jego rozkazy.

— Że... Że co? — Pokręciła głową. Nie wierzyła w to, co słyszy. — Przecież jesteście parą. Dla Zerefa August już zawsze będzie synkiem. Nawet jeśli chłopiec pozna prawdę, to nie zmieni to jego dzieciństwa. Tego, kto go wychowa. A wychowasz go ty i Zeref.

— Myślisz, że mi pozwoli? Że nie będzie miał nic przeciwko?

— A co może mieć? — zdziwiła się. — Posiadanie ojca i matki wcale nie oznacza szczęśliwej rodziny. Wiem to z doświadczenia.

— Nie ja... Po prostu... — Znowu się zarumienił. — Tak bardzo go kocham. Nie sądziłem, że kiedykolwiek da mi szansę, że będę mógł... No wiesz...

— Być z nim?

Mard Geer kiwnął nieśmiało.

— Lepiej dokończ mnie malować. Chcę wyglądać pięknie na pogrzebie Koziorożca. Musi mnie zobaczyć piękną.

Zabrał się do pracy. W pierwszej chwili jego ruchy były niepewnie, ale po kilku machnięciach wrócił do rytmu. Pomalował Lucy oczy i już została jej tylko peruka.

Odwrócił krzesło w stronę lustra. Nie pozwolił jeszcze Lucy otworzyć oczu, więc czekała.

Zadrżała z podniecenia. Po raz pierwszy ujrzy dziewczynę, którą by była, gdyby nie porwanie. Pewnie uśmiechałaby się częściej, w końcu zdobyła przyjaciół, dostała szansę na naukę na najlepszych uczelniach, a nie zamartwiała tym, czy dożyje następnego dnia.

— Możesz... — wyszeptał jej Mard Geer do ucha.

Zacisnęła usta i ostrożnie rozchyliła powieki. W lustrze zobaczyła delikatnie pomalowaną blondynkę, której włosy były z boku zebrane w długiego kuca i przywiązane niebieską wstążką. Bliznę wyczuwało się pod skóra, ale była niewidoczna, ukryta sprytnie pod makijażem.

— Wyglądam... normalnie.

— Podoba się?

Skinęła dwa razy głową.

— Może zostaniesz kosmetyczną? — zaproponowała chłopakowi.

Zamrugał ze zdziwienia.

— Najpierw "młoda mama", a teraz "kosmetyczka"? — Uniósł prawą brew.

— Podobno lepiej gotujesz, więc dochodzi też "pani domu" — dodała złośliwie, zeskakując z fotela.

Nałożyła kozaki, z szafy wyjęła czarny płaszcz, który pomógł jej założyć. Torebkę zostawiła na łóżku. Nie potrzebowała w tej chwili pieniędzy czy dokumentów, kluczami z kolei zajmie się Jellal, choć i tak zostanie Zeref z Augustem.

Gajeel z Levy już tu nie mieszkali... Za oknem widziała ich niewyraźnie sylwetki, które pakowały swój dobytek do ciasnego, małego samochodu. Zamierzali się nim udać za granicę i tam odłożyć pieniądze na kupno domku na wsi. Lucy przetarła zaparowaną szybę.

Nie smucili się, wręcz przeciwnie. Ich twarze zdobił pełen nadziei i radości uśmiech, który towarzyszył im i gdy się pakowali, i gdy całowali, i gdy w końcu pomachali w stronę okna. Dostrzegli Lucy... Odmachała im. W odpowiedzi krzyknęli:

— Dziękujemy!

Levy położyła dłoń na zaokrąglonym brzuchu. Podobno w środku siedziały bliźniaki, chłopiec i dziewczynka... Lucy oddałaby wiele, żeby móc ich tutaj zatrzymać, poczekać, aż nastąpi rozwiązanie, i ucałować dwa niemowlaki. Jednak ich życie było ważniejsze od jakichś tam zachcianek.

— Niech wiodą szczęśliwe życie — pożegnała ich tymi słowami.

Ku zaskoczeniu Lucy, Mard Geer położył dłoń na jej głowie. Pogładził perukę kilka razy i na końcu poprawił kuca, udając, że od początku interesował się jej fryzurą. Lucy nie skomentowała jego zachowania. Zamiast tego wyjęła z kasetki grubą, czerwoną frotkę. "Jak będziesz miała długie, gęste włosy, założysz ją" — obiecał jej Koziorożec na szóste urodziny. Od tamtej pory trzymała frotkę w skrzyneczce na dziecięcą biżuterię, mierząc co chwilę długość włosów i sprawdzając, czy już wystarczająco nie urosły.

— Założysz mi? — poprosiła.

Mard Geer przewrócił oczami. Chwycił Lucy za ramiona i gwałtownie usadził ją na fotelu. Zebrał na nowo włosy z peruki we frotkę.

— Wyglądasz w niej tragicznie — przyznał chłopak.

— Najpierw sam spójrz w lustro.

— No tak, zgadza się. Mam dłuższe i grubsze włosy. — Przeczesał je palcami i pokazał Lucy gruby kosmyk.

Poczerwieniała z zazdrości. Pewnie wiele kobiet oddałoby wiele za posiadanie tak pięknych i zdrowych włosów.

— I pewnie nic z nimi nie robisz?

— Nic a nic. — Pokręcił głową. — Czasami tylko Zeref mi je czesze. — Uśmiechnął się niewinnie.

— Ech, Zeref? Miło... Mam nadzieję, że i wy wkrótce wyjedziecie.

— To niemożliwe — odpowiedział jej szybko. — Zeref cię nie opuści.

Podjął jej laskę i pomógł wstać, choć Lucy tym razem nie potrzebowała pomocy. Nie wspomniała nic o tym. Przyjęła dobry gest i pozwoliła się podprowadzić do samochodu. Jechali dwoma — jednym kilka z Zodiaków, a drugim ona, Mard Geer i Jellal.

W ciągu ostatnich dni, po słynnej burzy śnieżnej, miasto zajęło się oczyszczaniem dróg. W ostatniej chwili zgarnęli ciężki śnieg, nim temperatura zwiększyła się i z kup puchu, zbiły się grube, mokre ściany śniegu. Drogę posypano solą i nawet jeśli Jellal jechał wolno, to trzymał kierownicę niepewnie. Jezdnia okazała się węższa niż zazwyczaj, większe samochody napotykały trudności z przejazdem, a ciężarówkom zablokowano wstęp na niektóre odcinki trasy, pozostawiając przede wszystkim obwodnice i większe drogi.

Do kościoła dojechali na czas. Trumnę z ciałem Koziorożca wystawili przed ołtarzem, obok Porlyusica wraz ze starszą, schorowaną kobietą, która ciągle pokasływała pod nosem. Lucy pierwszy raz w życiu nie widziała Porlyusici w kitlu lekarskim i na dodatek ubrała się na czarno — w długą, pogrzebową suknię i ciemny welon. Włosy rozpuściła. Nawet jeśli przeżyła swoje lata, zmarszczki wżarły się w jej twarz, to sprawiała wrażenie pięknej, dostojnej kobiety, za którą mężczyźni nadal wodzili wzrokiem.

Gdy kobieta ich zobaczyła, podeszła do Lucy i przytuliła ją do siebie mocno. Usiadły w pierwszym rzędzie, najbliżej zamkniętej trumny. Na jej wierzch Strzelec położył oprawione w ramkę zdjęcie Koziorożca z małą Lucy, którą trzymał w dniu jej czwartych urodzin. Na fotografii miała tak obsmarowaną ciastem buźkę, że chyba musiała ją włożyć całą w tort.

— Wyglądałaś wtedy słodko — odezwała się babcia, przysiadając do Lucy i Porlyusici.

— Trochę tak — przyznała. — Pani to...

— Oj, oj, no tak, pamięć zawodzi. Aries, może pamiętasz moje drogie szaliki z owczej wełny? — Uśmiechnęła się ciepło.

Z kolei uśmiech na twarzy Lucy zbladł. Rozejrzała się wokoło. Niewiele osób ze zgromadzenia poznawała. Pojawił sie nawet żebrak, ubrany w kilka warstw kurtek, załatanych we wszystkie możliwe wzory. Wszyscy siedli od niego jak najdalej. Później pojawiła się młoda dziewczyna, niosła portrety Bliźniaków. Ich nigdy Lucy nie zapomniała. Nie byli rodzeństwem, a małżeństwem, ale każdy kto ich nie znał myślał inaczej.

Kłócili się jak brat i siostra.

Byli nawet do siebie podobni.

Urodzili się w podobnym czasie.

Jednak w ramach dowodu zawsze pokazywali innym wyniki badania DNA, które zaprzeczało ich bliższemu pokrewieństwu.

Były Bliźniaki. Rak i Strzelec siedzieli dalej, Panny brakowało. Teraz zjawiła się obok Lucy Baran. Gdzie Wodnik? Gdzie Aquarius? A skoro myślała o znakach zodiaku, to czy Byk stał w samym kącie? Nawet nie pamiętała, jak wygląda Waga czy Ryby.

— Baran... Aries, jak... Byłaś gosposią. Ja... Przepraszam, wiele rzeczy zapomniałam.

— Oj, nie martw się. Ubieraj się ciepło, to będzie dla mnie największa nagroda. Ze mnie bardzo stara kobieta, podobno kilka miesięcy życia mi zostało, więc następnym razem chyba spotkamy się na moim pogrzebie.

— Nie kracz, stary potworze — fuknęła Porlyusica.

— Nie kraczę, tylko mówię prawdę. Poza tym sama nie jesteś najmłodsza. Mówiłam ci, nie pal tyle.

— Gdybym miała umrzeć od tego gadania, to bym już dawno grała w pokera z Lucyferem, a na razie mi jakoś do tego nie po drodze.

— Weźcie się uspokójcie, jesteśmy na pogrzebie — zwrócił im uwagę Rak.

— Trzy baby i spokój, nie da rady, to same kłopoty. — Zaśmiał się Strzelec. — I miło was widzieć, moje piękności. Z roku na rok coraz młodsze.

— A ty daruj sobie te komentarze, narkomanie jeden. — Porlyusica odepchnęła go. — Trochę szacunku dla naszego przyjaciela.

— Zgadzam się. Byk nie podejdzie? — Aries zwróciła się w stronę wejścia, gdzie stał żebrak.

— To jest Byk? — Mard Geer odezwał się po raz pierwszy, odkąd weszli do kościoła.

— Tak, a co? — zdziwiła się Porlyusica.

— Rozmawiał z nami, gdy poszliśmy z Zerefem przeszukać mieszkanie Heartfiliów.

— A tak, tak, chłopcze. Lubił jej pilnować, choć niestety postradał zmysły biedak. — Aries wytarła łzy. — Niestety, z tego powodu też nie wszyscy mogliśmy się tu znaleźć. Takie jest życie. Mój ukochany też umarł, do tego z winy Natsu. Szkoda. I dziecka, i mojego drogiego męża.

— A za kogo znowu wyszłaś, stara krowo? — parsknęła Porlyusica.

— Oczywiście, że za Lwa!

W kościele nastała cisza.

— Ech. — Westchnęła. — Za starego, nie średniego. Za ojca Lwa, którego znaliście.

— Dziadka Lokiego? — spytała Lucy.

— Dokładnie.

— W takim razie, dlaczego nigdy...

— Ponieważ nie ma jednej odpowiedzi, jest za to wiele pytań. Wiele razy sama mu je zadawałam i wtedy tylko słyszałam, że nie zawsze dzieci wyrastają na ludzi, których oczekujemy. — Pokręciła głową. — Wszyscy zawiedliśmy. — Rozejrzała się po twarzach zebranych. — Wszyscy, jak to powiedziałaby Porlyusica, spieprzyliśmy sprawę.

— Dokładnie! — zgodziła się pani doktor.

— Nie dziś, nie wczoraj, a wiele, wiele lat temu — dodała Aries. — Głupi byliśmy, że wtedy nie załatwiliśmy wszystkich spraw, jak powinniśmy. Może przez własną głupotę, może przez nacisk i Acnologii, i społeczeństwa. Teraz możemy gdybać, ale chyba nie tego chciał Koziorożec.

Wszyscy zwrócili się w kierunku trumny.

— Szczęść Boże.

Z zakrystii wyszedł ksiądz w podeszłym wieku. Ramiona mu się trzęsły, różaniec trzymał niepewnie w prawej dłoni, szatę liturgiczną założył krzywo, ale z jego twarzy biła młodzieńcza radość. Uśmiechał się szeroko do wszystkich, choć zaraz miał odbyć pogrzeb.

— Szczęść Boże — odpowiedziała Lucy. — Dziękujemy, że ksiądz zgodził się przeprowadzić ceremonię.

— Nie ma problemu. To moje powołanie i niezależnie od tego, kim był człowiek, to nie mi jest dane go osądzać. Cieszę się, że tyle osób przyszło się z nim pożegnać.

— Tak... — Pochyliła głowę ze wstydu. — Pewnie przyszłoby i więcej, ale pogoniłam ich.

— To może dobrze, dobrze, bo kościół wielu wiernych nie pomieści — zgodził się ksiądz.

Kościół zbudowano na fundamentach starej kaplicy, którą postawiono jeszcze za czasów wojny wewnętrznej w Fiore czterysta lat temu. Dlatego był skromnym budynkiem, w którym mieściło się niespełna pięćdziesiąt osób, ale wystarczający dla okolicznych mieszkańców i dla Lucy, która chciała pochować Koziorożca z dala od wielkomiejskich problemów, w ciszy i szumie drzew.

— Wszystko dobrze? — wtrąciła się Porlyusica, ujmując Lucy za dłoń.

— Tak, on chyba w końcu... odpocznie.

Msza skończyła się w pół godziny, jak ustalił Jellal z księdzem — krótka, bez zbędnego kazania i przemowy o tym, jakim to człowiekiem był Koziorożec. Do komunii nikt nie przystąpił, więc ksiądz wykorzystał chwilę na dłuższe czytanie o synu marnotrawnym — fragmencie ewangelii, którego Lucy nienawidziła, ale dzięki któremu Koziorożec może zazna spokoju. Chyba zawsze się modlił z jedną intencją — o zdrowie i szczęście dla Lucy.

— Po co wtedy do niej poszłam? — zapytała siebie.

Wyprowadzili Koziorożca na cmentarz i włożyli do wykopanego grobu przed skromną tablicą pamiątkową. Nie wszyscy udali się na pochówek. Aries zniknęła, skarżąc się na kolana. Byk uciekł.

Lucy przetarła twarz. Jeszcze się nie popłakała, choć patrząc, jak trumna zanika w ziemi, jej serce ściskał ból i poczucie bezradności. W obliczu śmierci nic nie mogła uczynić, tylko patrzeć na zanikające w ziemi ciało.

Porlyusica objęła Lucy. Pocałowała ją w czoło dwa razy, a potem przetarła zimne ręce. Lucy odsunęła się od kobiety i przykucnęła ostrożnie przed grobem. Wybrała trochę wykopanej ziemi i wrzuciła do grobu. Porlyusica pokręciła głową z dezaprobatą, nie powtarzając gestu, w przeciwieństwie do reszty.

Pierwszy podszedł Rak. Pogładził włosy Lucy i zamarł, zauważając frotkę. Ścisnął powieki, wypłynęło kilka łez.

— Na pewno byłby z ciebie dumny — powiedział. — Marzę, że kiedyś uda mi się ciebie uczesać.

— Oj, zostaw dziewczynę, kochany! — Za Rakiem znalazł się Strzelec.

Chwycił dwójkę w silnym uścisku. Lucy o mało nie przewróciła się, ale Rak zdążył ją przytrzymać.

Strzelec uśmiechnął się szeroko, poklepując Lucy po ręce. W końcu odsunął się i sam wrzucił garść ziemi do grobu.

— No, to do zobaczenia, kochany staruszku. — Przyłożył palce do ust i udał, że posyła Koziorożcowi pocałunek.

Zaśmiała się. Na pewno chciałby takiego pogrzebu — nie łez, smutnych przemówień i żalu, a zwyczajnych uśmiechów i wspólnego pożegnania.

— Dziękuję... — zaczęła Lucy, lecz na moment zawahała się. Sięgnęła do ukochanej frotki, w której Koziorożec nie zdążył jej zobaczyć, i obiecała sobie, że kiedyś tu wróci. Kiedy włosy jej odrosną. Kiedy zacznie uśmiechać się swobodnie. I kiedy w końcu odnajdzie szczęście.

Wzięła głęboki wdech, uspokajając tłukące w piersi serce. Niech w końcu to powie, niech się nie boi. Lękała się wypowiedzieć jedno słowo, choć w rzeczywistości już dawno powinna skierować je w stronę Koziorożca. Powitać go jednego poranka w kuchni, złapać go w swoich ramionach i podziękować za wszystkie lata.

— Dziękuję, dziadziu — powiedziała w końcu, wierząc, że jej słowa zaniesie wiatr.

Porlyusica otworzyła usta ze zdziwienia. Z kolei Strzelec rozpłakał się wraz z Rakiem, który na dodatek sam zaczął dziękować przyjacielowi. I obiecał mu, że zaopiekuje się Lucy.

Zamknęli grób. Płytę wytarli z błota i śniegu.

Przyklęknęła obok płyty, dotykając starannie wyżłobionych liter.

Przyjaciel.

Nauczyciel.

Rodzina.

Ostatni przyszedł Jellal, przepychając się obok zodiaków. Dotknął blizny na twarzy i nagle uklęknął w sam środek błota. Głowę pochylił nisko, aż czoło dotknęło obrzydliwej brei.

— Co ty robisz? — spytał lekko zdezorientowany Rak.

— Wstań, Jellal, nie wygłupiaj się! — pouczyła go Porlyusica, pociągając za jego płaszcz.

Nie poruszył się.

Lucy ścisnęła dłoń w pięść. Najpierw spojrzała na grób, potem na Porlyusicę, a na końcu przypomniała sobie opowieść Koziorożca, ich ostatnią rozmowę.

Zamarła. Jej usta zadrżały, chcąc zapytać, czy się nie myli, czy przypadkiem nie nad interpretowała kilku faktów, ale wtedy Jellal ją wyprzedził, powtarzając jej własne słowa:

— Dziękuję, dziadku.

— Co "dziadku"? — fuknął Strzelec. — Dziecko drogie, już weź się nie wygłupiaj. Nasz...

Porlyusica odwróciła głowę i odeszła od nich kawałek.

Strzelec otworzył szeroko usta, wskazując palcem to na Jellala, to na Porlyusica.

— Że co, kurwa?! — ryknął pośrodku cmentarza.

— Proszę się wyrażać — zwrócił mu uwagę ksiądz. — To jest ziemia święta.

— Święta czy nie, ale kurwa!

— Nie — wyszeptał Jellal. — Koziorożec kochał moją babcię ponad życie i dlatego postanowił ją odsunąć od siebie. Przez całe życie myślał, że jej dziecko, to dziecko z jej drugiego związku. Nie... Okłamała wszystkich. A jeśli mi nie wierzycie, zrobiłem test.

— To dlaczego nigdy nic mu nie powiedziałeś? Dlaczego?! — oburzył się Rak. — A niech mnie, te głupie dzieci...

— Ponieważ on już miał ukochaną wnuczkę. — Głos Jellal był gładki. Mówił troskliwie, bez żalu czy wyrzutów.

— Miał — przyznała mu rację. — Miał i cudownie, że nasza rodzina znowu się powiększyła. Słyszałeś, dziadziu, masz kolejnego wnuka.

— Niekoniecznie, ale to bez znaczenia. Czas minął, rany się zagoiły, blizny pozostały. Nie mam żalu. Ktoś podjął kiedyś decyzję i stało się. Nigdy nie dowiemy się, jak potoczyłyby się nasze lody, gdyby ktoś zadecydował inaczej. I to jest właśnie część życia. Dlatego... — zwrócił się w stronę Lucy — nie potrzebuję być wnukiem. Chciałem się tylko pożegnać.

Na płycie usiadł mały gil. Przechylił łebek na bok i odleciał do nieba, jakby zamierzał zanieść Koziorożcowi wiadomość.

Zaśmiała się radośnie. Ksiądz może i trochę ponarzekał pod nosem, ale w końcu zostawił ich samych sobie.

Zodiaki zostały jeszcze przez chwilę, później się rozeszli. Porlyusica pożegnała się po raz ostatni z Koziorożcem. Sama odeszła. Z Lucy zostali tylko Jellal i Mard Geer, którzy stali przed grobem wpatrzeni kupę ziemi, którą powoli zaczął przykrywać opadający z drzewa śnieg.


0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!