— Ty głupia dziewczyno! Czy ty w ogóle mylisz?!
Lucy pokręciła słabo głową. Nie krzyczcie, mam już dość, chciała powiedzieć, ale jej głos nie umiał wydostać się przez usta. Milczała w srogim skupieniu, przyglądając się śpiącemu Zerefowi i czuwającemu nad nim Mard Geerowi. August leżał słodko w łóżeczku obok, zasysając różowy smoczek. Lucy nawet zaśmiała się.
Porlyusica usłyszała ją. Zwinęła gazetę w rulon i trzepnęła nią Lucy kilka razy po głowie.
— Zabrakło ci oleju w głowie? — pytała ironicznie, a jej głos przeszywał Lucy na wskroś. — A może komórki ci się przypaliły? Ty idiotko, w ogóle pomyślałaś przez moment. Bogowie i kurwa, cholery jedne, coś ty myślała, zabijając tamtą dziewczynę?
Przemilczała odpowiedź. Jej myśli ogarniał niewyobrażalny spokój, jakby chwilę wcześniej obudziła się po błogiej nocy, wyspana, wypoczęta i świadoma, że żadne troski i zmartwienia na nią nie czekają. W głębi duszy szukała lęku, który wydobędzie się na zewnątrz i zgodnie z wolą Porlyusica przeniesie ją na granice szaleństwa. Jednak nic takiego się nie stało...
— Lucy, opanuj się! — mówiła dalej Porlyusica. — Zabiłaś człowieka. Ty sobie w ogóle zdajesz sprawę, co narobiłaś? Jakie konsekwencje poniesiesz? To już nie jest zabawa. Zabiłaś kobietę...
W samoobronie, dokończyła w myślach, ale obawiała się, że oprócz niej nikt tego nie zrozumie. Nie wpadnie na pomyśl, by się przez moment zastanowić, złożyć w całość opowieść o tym, jak to zamordowała biedną dziewczynę. Historia na pierwsze strony. Nagłówki wypełnią się na tygodnie cudownym newsem, a ona znowu straci wszystko. Dlaczego akurat teraz? Dlaczego nie poczekała na spotkanie z matką trochę dłużej?
— Słuchasz mnie? — Porlyusica złapała Lucy za ramiona i szarpnęła nimi.
— Ktoś mnie zdradził... — wyznała, przerywając kobiecie wywód.
— Co?
— To nie przypadek — wysapała. — Ktoś mnie zdradził. Ktoś powiedział Mirajane. Ktoś... Ja wspomniałam o tym Natsu, ale przecież nie miał na to czasu. Ichiya? Zeref? Mard Geer? Ty? — spytała kobietę.
Spotkała się ze szczerym dziwieniem, wymalowanym na starej twarzy lekarki.
Porlyusica otworzyła usta, aby po raz kolejny krzyknąć. Lucy się przygotowała, ale niespodziewanie zamilkła. Otuliła Lucy ramionami i pogłaskała ją po głowie, jakby chciała powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.
— Popełniłam błąd — wyszeptała Lucy, a Porlyusica zgodziła się kiwnięciem. — Zeref...
— To nie twoja wina — wtrącił się Mard Geer. Ujął dłoń chłopaka i uśmiechnął się łagodnie. Odgarnął mu włosy z twarzy. — To twój brat, jesteś jego siostrą. Zawsze chciał rodziny i wątpię, żeby miał ci za złe... Jestem zły, pewnie Zeref też będzie, ale to nie...
— Oj, cicho siedź — wymsknęło się Porlyusici.
— Cicho, ona...
—... Acnologia specjalnie poszedł do więzienia — stwierdziła Lucy.
Odsunęła się od Porlyusici i podeszła do okna. Zasunęła grube zasłony. W pokoju zrobiło się ciemno, więc Porlyusica zapaliła światło. Kobieta opadła ciężko na sofę, zapaliła papierosa i odetchnęła ciężko, nim Lucy kontynuowała:
— Możliwe, że się mylę, ale to takie dziwne, że dziadek poszedł do więzienia. Przecież ma wtyki w policji. Nawet jeśli zanieśliśmy te kasety, to przecież mógł je ukryć. Mógł coś zrobić, żeby to się nie wydało. Tak się nie stało.
— Nie mamy pewności — fuknęła Porlyusica.
— Nie, ale poczekamy i się okaże. — Lucy odsunęła się od dymu. — I nie pal, tu śpi dziecko — skarciła kobietę.
— Ech, dziecko...
— Jaki z ciebie lekarz?
— Tak samo dobry, jak z ciebie przywódca mafii. Nie nadajesz się. Zresztą Acnologia też nie. Cholerny dziad. — Mimo sprzeciwów, przydusiła papierosa do stołu i przestała palić. — Nie jest swoim ojcem. To był ktoś. To był... Zresztą widzieliście Ojca Chrzestnego. To był właśnie ten poziom. Klasa. Wzbudzał prawdziwy szacunek.
— I na pewno nigdy nie zabił tylu ludzi za jednym razem — dodała do pochwal Lucy.
— Twój pradziadek rzadko kiedy zabijał, zacznijmy od tego. Miał swoje sposoby. Miał coś, co sprawiało, że chciało się za nim iść. Podążać aż na kraniec świata. Za Acnologią nikt nie pójdzie.
— Może i nie, ale jeśli on pójdzie do piekła, to zabierze za sobą wielu. — A pierwsza w kolejce będę ja, dokończyła bezgłośnie, choć podejrzewała, że pozostali myślą podobnie. — Niech odpoczywa — rzuciła krótko w stronę Mard Geera i wybiegła z pokoju.
Porlyusica podążyła za nią. Nie spuszczała z niej oczu, choć Lucy nie zamierzała w tych okolicznościach opuszczać rezydencji. Tylko tutaj była jeszcze bezpieczna. Nie na długo, może na kilka dni, ale do tego czasu zdąży coś wymyślić... Na pewno zdąży...
Zastrzykała palcami, chodząc wzdłuż korytarza. W tę i z powrotem, myśląc, zastanawiając się, obawiając, chowając w sobie obawy, aż w końcu oparła się o ścianę i chwyciła za obolałą od myślenia głowę. Porlyusica stanęła nad nią, zadzierając podbródek. Na usta aż się jej cisnęło zdanie: "a nie mówiłam", ale nie wypowiedziała go. Zamiast tego przysiadła się do Lucy. Zabrała jej laskę.
— Dzieciaku, a co ty byś chciał robić? — spytała półżartem, półserio.
— Żyć — odpowiedziała tym samym tonem.
— A oprócz tego? Marzenia? Jakieś plany na przyszłość? Dzieci?
Lucy odetchnęła ciężko.
— Loki nie chce.
— A czy Loki to jedyny mężczyzna na tym świecie? Mąż? Nie daj się! — Palnęła ją w bok. — Wyjdź z tego kokonu! Hurra i świat jest mój! Ty wiesz, jak mi było dobrze, kiedy wyrwałam się od takiego jednego faceta? Cudowna sprawa.
— I na starość zostałaś sama — zwróciła jej uwagę Lucy.
— Ech, na starość, na starość. — Skrzywiła się. — To nie starość, to druga młodość, dzieciaku. Musisz się nauczyć żyć. Poza tym nie każda kobieta musi mieć męża. I nie każdy facet musi mieć żonę. To kwestia wyboru. To kwestia życia. Oddychaj, nie duś się w statystykach czy normach, które narzuciło ci społeczeństwo. Nie musisz być kobietę przywiązaną do domu.
— Jak Layla?
— Jak Layla — powtórzyła. — Nie musisz próbować być lepsza od niej. Staraj się po prostu być inna. Bo wiesz, kogo widzę, patrząc na tę zmęczoną, smutną twarzyczkę?
— Nie...
Porlyusica ujęła policzek Lucy i przybliżyła go do siebie, posyłając jej błogi uśmiech, na którego widok serce dziewczyny zmiękło. Był pełen troski. Wyglądał jak matczyny, jak ten, którego nigdy nie zaznała. A kiedy Porlyusica położyła twarz Lucy na swojej piersi, bicie serca poruszyło nią.
Wargi jej zadrżały, ból w nodze przestał mieć jakiekolwiek znaczenie.
— Widzę głupią małolatę, która sądzi, że musi być kimś, kogo inny oczekują — wyszeptała jej na ucho. — Dałam ci tę laskę, byś wstała i przeżyła. Nie, żebyś zmieniła się w Acnologię, ojca czy matkę. Nie rób mi tego, dziecko, bo zniszczysz moje starania. Zniszczysz wszystkie lata, kiedy opatrywałam ci rany, kiedy policzkowałam Laylę za jej zachowanie, kiedy...
Nastała cisza.
— Pani doktor? — zaniepokoiła się Lucy.
— Ubierz się ciepło. Nie bądź głodna. Pamiętaj, że chłopcy są głupi, nie przejmuj się nimi. Skończ szkołę. Pójść na studia. Znajdź sobie wymarzoną pracę i czasem odwiedź starą kobietę, gdy ta już nie będzie w stanie chodzić.
— Proszę pani?
— Nie przerywaj! — syknęła jej do ucha. — Nie bój się popełniać błędów, to one nas uczą. Bądź dobrym człowiekiem. I nigdy nie wierz komuś, kto powie, że jesteś zerem, że do niczego się nie nadajesz.
Lucy pociągnęła nosem. Jeszcze nie płakała, choć niewiele brakowało.
Ile razy pragnęła, by te słowa padły z ust matki? Ile razy chciała, że ktoś w końcu w nią uwierzył i dał jej szansę, by odejść?
Nigdy się nie spodziewała, że tylu latach Porlyusica pocieszy ją w najtrudniejszych chwilach.
— Jeszcze przed chwilą krzyczałaś na mnie — wyszeptała, ściskając fartuch kobiety.
— I z przyjemnością jeszcze raz cię skarcę, jeśli tak bardzo sobie tego życzysz, dziewucho jedna! A teraz odsuwaj się ode mnie, ale już. Za dużo się ciebie nawdychałam. Jeszcze się od tego zapowietrzę! — zażartowała, odganiając Lucy.
Dziewczyna zareagowała śmiechem, a po chwili nawet stara, zgorzkniała Porlyusica się zaśmiała, dotrzymując Lucy towarzystwa.
— No... — Porlyusica poklepała Lucy po plecach. — Wstawaj i idź. No, już. Wystarczy na dzisiaj tego wszystkiego. Pouśmiechaj się trochę, spakuj i uciekaj stąd, nim wydarzy się coś gorszego. A się, kurwa, wydarzy, głupia babo. Nie wiem, co ten pieprzony Acnologia planuje, ale już mam go ochotę zdzielić w ten chory łeb i zostawić go już na zawsze w tym cholernym więzieniu.
Dawna Porlyusica powróciła. Właśnie taką ją kochała, niepotrzebna jej była czuła i troskliwa osoba, tylko bezpośrednia kobieta, która nie boi się powiedzieć na głos to, o czym myśli.
— Dobrze, w takim razie... — Lucy urwała.
Z końca korytarza usłyszała czyjeś kroki. Gość szedł powoli, nie spieszył się, pozostawiał po sobie niosące się po korytarzu echo. Lucy chwyciła za laskę i podeszła bliżej. Dopiero kawałek dalej zobaczyła, że to Jellal zmierza w jej stronę. Trzymał jakąś kopertę na którą spoglądał troskliwym, czułym wzrokiem.
Dostrzegł Lucy.
Podniósł głowę i uśmiechnął się smutno, po czym podał jej list. Rozdarła kopertę i wyjęła ze środka pocztówkę od Erzy i Graya. Nie napisali wiele, tylko tyle że życzą wszystkim udanego roku, pomyślności i że wszystko u nich w porządku. Twarz Lucy zalała krew. Zgniotła pocztówkę, a po chwili odłożyła laskę na bok. Rozdarła pocztówkę wraz z kopertą na kilka kawałków. Przycisnęła je do piersi Jellala i rozkazała mu:
— Spal to.
— A dlaczego? — zainteresował się, choć nie wyglądał na zmieszanego życzeniem Lucy.
— Czemu udajesz? Wiesz, że na tej pocztówce jest adres. Jeszcze ich znajdą i... co wtedy? — dokończyła słabym głosem. — Levy i Gajeel... — przypomniała sobie o przyjaciołach. — Idziemy!
Nie biegła, nie miała na to sił, ale szła najszybciej, jak tylko potrafiła. W pewnym momencie skakała na jednej nodze, a drugą powłóczyła za sobą niczym zbędnym balastem. Jellal w milczeniu podążył za nią. Razem stanęli pod pokojem Gajeela i Levy.
Bez pukania weszła do środka i krzyknęła:
— PAKOWAĆ SIĘ!
Gajeel wyskoczył z łóżka w samych bokserkach, a Levy podciągnęła pod brodę kołdrę, rumieniąc się na całej twarzy.
— Lucy, my... — zaczął Gajeel, ale wtedy mu przerwała:
— Jeśli chcecie żyć, to w tym momencie pakować najważniejsze rzeczy i macie uciekać!
— Co się stało? — spytała Levy.
— Co? Acnologia cały czas nas obserwował. Wiedział o wszystkim... — dodała ciszej. — Nie mogę pozwolić, żebyście przeze mnie zginęli. A szczególnie wasze dziecko.
— Ale co się stało? — naciskała nadal.
— Zabiłam Mirajane na oczach wielu ludzi — odpowiedziała szczerze. — W samoobronie, ale to nie ma znaczenia. Najpewniej prasa zrobi z tego historię na pierwsze strony. Acnologia wróci. Na pewno wróci, a wtedy nie wiem, co się z wami stanie. Wyjedźcie, póki jeszcze macie taką możliwość.
Gajeel i Levy wymienili się zdezorientowanymi spojrzeniami. Żadne z nich nie zabrało się do pakowania. Zamarli w miejscu i czekali na dalsze wyjaśnienia, ale Lucy nie miała nic więcej do dodania. UCIEKAJCIE!, krzyczała w myślach do wszystkich, którzy do tej pory jej pomagali. Nikt tu nie może zostać. Nawet jeśli Acnologia zacznie ścigać ich, aż po krańce świata, to zyskają na czasie. Nie pozwoli nikogo zabić w tym domu. Nie zostawi nikogo.
— Zabiłaś Mirajane? — Do Levy dopiero teraz dotarło wyznanie Lucy. Zamrugała kilka razy. Kołdra opadła, odsłaniając nagą klatkę dziewczyny, jej kruche ciało i bliznę pośrodku piersi.
Lucy po wielu dniach, może miesiącach, znów sięgnęła do blizny na twarzy. Piekła ją na samą myśl o krzywdach, jakich doznali ci ludzie jedenaście lat temu. Nie pozwoli, by i dziś zaznali zła, choć tym razem miała szansę zapobiec nieszczęściu.
Podeszła do szafy pary i otworzyła ją bez zawahania. Wyciągnęła z dołu torbę podróżną, rozpięła i po kolei zaczęła wrzucać do środka kolejne ubrania. Ściągała je z wieszaków, część zabrała z półki wyżej, aż zapchała torbę po brzegi. Zamknęła ją, postawiła i kopnęła w stronę Gajeela. Przejechała na kółkach kawałek, zatrzymując dopiero na stopie chłopaka.
— Wyjedźcie jeszcze dziś. Teraz — podkreśliła jeszcze raz Lucy. — W tym momencie. Ja to samo zrobię. Zmienię imię, nazwisko, cokolwiek, żeby tylko zostawić to piekło za sobą.
Złapała się za obolałą głowę. Dostała od tego gorączki. Paliło ją z wściekłości, z bezradności, ale i ze strachu przed niewiadomą, która na nią czekała.
— Błagam was... — Jej głos załamał się. — Błagam, uciekajcie i nigdy więcej nie pokazujcie mi się na oczy. Długi spłacone. Przyszłość zapewniona. Odejdźcie nim znowu rozpęta się burza, bo jeśli tak się stanie, znów karetka nie zdąży dojechać na czas...
— Jaka karetka? — spytał Gajeel. Nie dostał odpowiedzi.
Lucy odwróciła się do nich plecami i wyszła z pomieszczenia, a za nią podążył Jellal. Śledził ją jak cień, krok za krokiem, dostosował się nawet do jej ruchów — do ślamazarnych, powolnych poruszeń i straconej na zawsze nogi. Nie zamierzał odchodzić, tylko zostać z nią do samego końca.
— Uciekaj, ty też — wyjęczała z trudem, choć w tej chwili potrzebowała, żeby ktoś jeszcze został.
Jellal minął Lucy, ale zamiast odejść, ujął ją za dłoń i poprowadził przez ciemny korytarz. Chmury znów się zebrały na dworze, zapowiadając kolejną burzę. Były ciemne, ciężkie, nie przepuszczały ani odrobiny słońca, mimo to Lucy dostrzegła przed sobą blask.
Jellal chwycił ją w silnym uścisku, z którego nie umiała się wyrwać.
— Są różne opowieści — odezwał się nagle. — Są opowieści ze szczęśliwym zakończeniem, ale jest i moja historia. Gdy byłem mały, płakałem często. Gdy urosłem, również płakałem. W sierocińcu płakałem. Bardzo dużo razy płakałem. Sądziłem, że moje życie nie ma sensu, że nie powinienem się w ogóle narodzić. Okazało się, że się myliłem. — Zacisnął dłoń na talii Lucy. — Nie istnieje człowiek, który nie zasłużył na to, by się narodzić. Jednak to, jak żyjemy, zależy wyłącznie od nas. Wybory, których dokonujemy, prowadzą nas w konkretne miejsce. Możemy ich żałować. Możemy przeklinać dzień, kiedy ich dokonaliśmy, ale tego się nie da odwrócić. Możemy tylko stanąć przed kolejnym rozdrożem i znów podjąć decyzję, w jakim kierunku pójdziemy.
Lucy przymrużyła oczy, słuchając półprzytomnie Jellala. Zgadzała się z nim, choć z drugiej strony była świadoma, jak bardzo się myli. Podjęła decyzje, które zaprowadziły się do obecnego dziś, ale czasem nie kierowała ją własna wola, a czyjaś...
— Pomożesz mi uciec? — spytała słabym, zmęczonym głosem.
— Oczywiście, że tak. Do ciebie nic nie mam, naprawdę — podkreślił. — Po prostu nie mogę ci dać żadnej gwarancji, że faktycznie się nam uda.
— Wiem...
Otworzył jej wejście do pokoju, z którego dobiegały hałasy. Lucy weszła jako pierwsza, nie pozwoliła Jellalowi tym razem sobie pomóc. Na szczęście w środku krzątał się tylko Loki. Łaził między kolejnymi półkami i zbierał różne graty, wrzucając je albo do kosza, albo do torby podróżnej.
Mruknął coś pod nosem. Podniósł ramkę i przetarł zdjęcie, które ostrożnie położył pośrodku ubrań. Zamknął w końcu torbę i postawił ją, zacierając rączki.
W końcu spojrzał w stronę drzwi i zamarł w zdziwieniu. Odsunął się parę kroków w tył. Trącił kosz na śmieci, wywracając go. Wszystkie papiery rozsypały się po podłodze. Loki przyklęknął i zaczął je na nowo zbierać do worka, ale Lucy przetarła mu, mówiąc:
— Wyjeżdżasz.
— Razem. — Dał jej nadzieję, ale "razem" nie brzmiało przekonująco.
Lucy odetchnęła ze spokojem i przytuptała pod torbę podróżną, którą zabrała od Lokiego. Wyniosła ją na zewnątrz.
— Dam wam chwilę. — Jellal wyszedł, przymykając za sobą drzwi.
— Tak, dasz... — Prychnęła. — Jesteś żałosny, Loki.
Nie odpowiedział.
— Co się zmieniło po rozmowie z Ichiyą? Mów, natychmiast!
— Chcę wyjechać.
— Słucham? — Lucy usiadła na skórzanym fotelu. — W sensie sam? Beze mnie?
— Nie mogę...
— Czego nie możesz?!
Loki odskoczył od niej. Nawet nie zdała sobie sprawy, kiedy podniosła głos.
— Przepraszam... — mruknęła wstydliwie. — Ale chcę wiedzieć dlaczego? Nie mijaj się z prawdą, nie oszukuj mnie. Proszę, bądź ze mną szczery. Wszystko... Zmieniłeś się po rozmowie z Ichiyą. To ona...
— To wcześniej. To teraz. Nie, to moja wina.... — Wzruszył ramionami od niechcenia. — Lucy, to nie poszło w stronę, w którą bym chciał. Ja... Nie chcę być narzędziem, jak mój ojciec.
— Nie musisz!
— Nie, ale ty ode mnie tego oczekujesz!
— Niby kiedy... — urwała i już nie dokończyła. Odpowiedzieć brzmiała: zawsze.
Oczekiwała od Lokiego zbyt wiele. Pobij Jude'a... Zastrzel go... Zastrasz tamtych dzieciaków... Zabij ich...
W myślach pojawiały się kolejne obrazy, wspomnienia spływały rzeką i łączyły się w jednym punkcie, w końcu uświadamiając Lucy, że się pomyliła...
— Loki, wiem, przepraszam. Rozumiem, jesteś zły, ale... Może... Pomyśl jeszcze... Ja naprawdę, my się dogadywaliśmy. Chciałam tylko naszego bezpieczeństwa... — tłumaczyła się bez ładu, aż w końcu odsapnęła ciężko, nie znajdując ani jednego, spójnego zdania, które zebrałoby myśli.
— Ichiya nic nie zrobił. Po prostu mi przypomniał, że...
— Loki!
—... nie mogę tak żyć.
— Kłamiesz... — Pokręciła głową. — Przecież mówiłeś, że mnie kochasz. Przecież chciałeś rodziny. Oświadczyłeś mi się! Loki, dlaczego?! Odpowiedz mi, do cholery, dlaczego tak nagle? Co ci takiego zrobiłam?
— Nic — skłamał.
Dreszcze przeszły po plecach Lucy. Wstała. Za gwałtownie. Noga wykręciła się i poleciała z powrotem na fotel. Loki nawet nie drgnął, żeby ją złapać. Siedział w miejscu, ani razu nie spoglądając w stronę dziewczyny.
Lucy zagryzła wargę, walcząc ze sobą, z buzującymi w niej uczuciami i złością, która miała ochotę wydobyć się z niej w postaci słów, których później by tylko żałowania.
— Nie chciałem — mówił dalej Loki. — Wyszło nie tak jak chciałem, ale nic na to nie poradzę. Raczej, mogłem poradzić, zapobiec, ale nie... Nie udało mi się. Lucy, cholera, ja popełniłem tyle błędów. Ja nie wiedziałem... Chciałbym ci wszystko wyznać, jak na spowiedzi, ale nie potrafię. Nie mogę. Błagam, zrozum mnie. Zrozum, że pragnę cię chronić ponad życie, ale nie mogę... Ja...
— Zamilcz! — syknęła zajadle, uderzając zaciśniętą pięścią o oparcie fotela.
— Lucy...
— Jeśli podjąłeś taką decyzję, niech tak będzie. — Nie dała mu się wtrącić. — Jeśli cię skrzywdziłam, to przepraszam. Nic więcej mi nie pozostaje, jak cię puścić. Skoro mi nie ufasz. Skoro... to się tak potoczyło, zrozumiem. Poradzę sobie.
— Lucy, ja...
— Co "ty"? — spytała. Czyli zawsze byli tylko "inni", nigdy nie liczyła się ona. Każdy ją zostawi w najgorszym momencie.
— Ichiya przypomniał mi tylko o przeszłości...
— A niby o czym? — wymsknęło jej się bez pomyślunku. — Byłeś żigolakiem, czy może też męską prostytutką? Oj, daj spokój, jeśli robiłeś to z kobietami dla pieniędzy, to tym bardziej nienawidzę Acnologię. Nie znienawidzę ciebie, ale najwyraźniej... — popatrzyła w jego puste spojrzenie — ty bardziej nienawidzisz mnie... — dokończyła, nim zdążyła się powstrzymać. — Wyjdź — rozkazała.
— Nie, ja muszę...
— WYJDŹ W TYM MOMENCIE! — wrzasnęła, wskazując palcem na drzwi.
Loki w pierwszej chwili nie wstał. Trochę rozejrzał się po pokoju, wciąż oczekując, że Lucy zmieni zdanie, ale jej ręka nie drgnęła. Dlatego wstał i wyszedł.
Ile jeszcze nieszczęść spłynie na nią w najbliższym czasie? Ile zdrad doświadczy i kiedy znów się załamie?
Brakowało jej sił, wsparcia, miłości i mimo że cudowny sen pełen tych pragnień trwał, to w pewnym momencie musiała się obudzić. A pobudka bolała. Już nawet blizna nie robiła jej różnicy, noga wydawała się błahym problemem, z którym poradzi sobie, łykając kilka tabletek. Ale ten ból? Nie istniało lekarstwo. Trucizna rozprzestrzeniała się po jej ciele, nie szczędząc. Zatruwała serce, niszczyła kości, wypluwała flaki, na końcu zostawiała tylko proch...
— "Z prochu powstałeś i w proch się zmienisz" — wyszeptała.
Skoro już prochem się stała, na nowo się z niego narodzi. Nie tym razem. Nie zamknie się. Nie będzie potrzebowała Lokiego, Zerefa, Jellala czy kogokolwiek innego. Sama wstanie. Sama pokona przeciwności losu i zniszczy przeznaczenie, które ktoś spisał na pogiętej kartce papieru.
Wyjrzała za okno, ręce złączając za plecami, które wyprostowała dumnie. Wstyd zostawiła za sobą. Niepokoje zniszczyła. Została tylko siła. Nawet jeśli za kilka dni na podjeździe pojawi się Acnologia, stawi mu czoła. Nie podda się tak łatwo i wydepcze własną ścieżkę.
— Lucy! — usłyszała paniczne wołanie Porlyusici.
Zanim ruszyła się, drzwi do pokoju otworzyły się z impetem. Klamka walnęła o ścianę, kawałek tynku opadł na podłogę. Porlyusica sapnęła ciężko i opadła. W ostatniej chwili złapał ją Jellal. Pomógł jej przyklęknął i dopiero, gdy złapała kilka wdechów, powiedziała:
— Koziorożec, miał zawał.
Źrenice Lucy rozszerzyły się. Zadrżała i podeszła do Porlyusici, klękając przed nią.
— Karetka go zabrała? — spytała z nadzieją. Wtedy dotarło do niej, że nie słyszała żadnego sygnału. Na podjazd nie wjechał żaden pojazd.
Chwyciła Porlyusicę za ramiona i szarpnęła nimi.
— Mów, czy on...
Kobieta zacisnęła usta, przymykając oczy. W odpowiedzi pokręciła głową.
Ręce Lucy opadły bezwładnie wzdłuż ciała, które zamarło z bezradności, z niedowierzania. Pragnęła wstać, pobiec do Koziorożca i przekonać się, że to tylko żart, lecz nim podniosła się, Porlyusica chwyciła za jej nadgarstek.
— Przepraszam — wyszeptała, szlochając. — Był stary, chorował. Po prostu skończył mu się czas...
Lucy zagryzła wargę, po czym rzuciła się na kobietę, obejmując ją. Nie upadły na podłogę, Jellal zdążył je utrzymać i nawet sam wsparł, kładąc na ramieniu Porlyusici dłoń. W tle rozbrzmiała muzyka "Nic nie może przecież wiecznie trwać. Co zesłał los, trzeba będzie stracić...", którą puścił wychodzący z domu Loki.
0 Comments:
Prześlij komentarz