Lucy przylizała krótkie włosy i ostatni raz obejrzała się w lusterku, nim samochód zatrzymał się przed bramą szpitala otulonego białą kołderką śniegu, puchu, po którym miało się ochotę zjeżdżać. Puchu, z którego chętnie lepiłoby się bałwana czy lepiło śnieżki.
Spodziewała się hałasu, wydobywających się zza bramy jęków i krzyków, lecz spotkała się jedynie z trwającą ciszą. Tu się szeptało....
Ochroniarz zapukał do przedniego okna samochodu. Uchylili je, a Zeref podał dokumenty wraz z dowodem tożsamości Lucy.
— Ładniej ci było w długich — skomentował mężczyzna.
Jakby strzała przeszyła serce Lucy. Wiedziała o tym, przecież nie straciła włosów dla wybryku, ale on o tym nie wiedział, i tylko zaśmiał się, kręcąc głową i narzekając na panującą modę.
Oddał dokumenty i przepuścił. Droga dojazdowa była nieodśnieżona. Koła ślizgały się po wyklepanym śniegu, samochód jechał powoli, wlókł się między wąskimi alejkami i odgrodzonym placem, zamkniętym dziś na klucz. Cisza nadal trwała. Niepokoiła, była nienaturalna, niepasująca do miejsca, gdzie choroby władały nad umysłem ludzkim. Pacjenci milczeli.
Jellal zajechał na główny plac i zatrzymał się przed wejściem. Lucy zadrżała, zdając sobie sprawę, że musi wyjść z samochodu.
— Możemy jeszcze stąd odejść — przypomniał jej Zeref.
Pokręciła głową. Jak nie teraz, to już nigdy. Przywiązała sobie na głowę chustę w czarno—białe paski, chwyciła za laskę i samodzielnie wysiadła z samochodu. Pierwszy krok postawiła ostrożnie, obawiając się śliskiego podłoża. Potem kolejny, jeszcze mniej pewny. Lód iskrzył się w promieniach orzeźwiającego słońca. Zajmował całą drogę do wejścia, jakby za wszelką ceną chciał zatrzymać Lucy na zewnątrz.
— Pomóż mi — poprosiła Jellala.
Chwycił ją w pasie i wziął pod ramię, prowadząc przez ślizgawicę. Zeref podążył za nimi, gotowy w każdej chwili łapać Lucy, lecz sam miał problem. Już nie szedł, a jechał na lodzie w nowych, niewychodzonych jeszcze butach. Machał za sobą nóżkami jak tancerka, a Lucy z trudem dusiła w sobie śmiech.
Jellal wyprzedził ją. Wybuchnął gromkim śmiechem, stając pośrodku drogi.
— Może powinieneś zostać tancerką? — zaproponował Zerefowi.
— Tak, bardzo chętnie, ale muszę najpierw od ciebie nauczyć się kilku kroków.
— To niemożliwe, Mard zabiłby mnie z zazdrości.
Lucy zgodziła się kiwnięciem.
Zdołali dotrzeć pod drzwi. Weszli we trójkę do środka, Jellal został jednak przy wejściu. Podążyła za Zerefem sama. W recepcji nie było nikogo, była zamknięta, a w zasięgu ich wzroku nie spotkali nikogo. Sprawdzili więc numer pokoju, który zapisali im lekarze, kiedy zostawili tu Laylę i poszli w tym kierunku.
— O, witam — usłyszeli za sobą czyjś głos.
Dłoń Zerefa powędrowała w okolice pasa, gdzie trzymał broń. Lucy chwyciła go w nadgarstku i pokręciła głową z dezaprobatą. Jak mógł tak pochopnie działać? Przeprosiła w myślach lekarza, licząc, że nie zauważył broni, którą wnieśli na teren zakładu.
— Witam, witam, jestem Lucy Heartfilia, to mój przyjaciel. Przyszliśmy odwiedzić moją matkę...
—... Laylę Heartfilię? — dokończył za nią. — A tak, tak, jestem doktor Sting, miło mi.
Wyciągnął ku Lucy dłoń. Ścisnęła ją. Miał delikatną, kobiecą skórę, palce długie i zgrabne, jakby stworzone do grania na pianinie. Wyglądał bardzo młodo, młodzieńcza twarz nie pasowała do zawodu, który wykonywał, a tym bardziej do zakładu dla obłąkanych. Tę twarz widywało się w gazetach, podziwiano ją, a nie zamykano w czterech ścianach, gdzie leczono chorych.
— Oj, przepraszam — wymsknęło jej się, gdy zrozumiała, że zbyt długo wpatruje się w lekarza.
— Zaskoczył mnie pani telefon, tak już czasami bywa, ale w taką pogodę? Kto by przyjeżdżał na odwiedziny? Szczególnie że z tego, co mi wiadomo, pani nigdy nie przyjeżdżała odwiedzać matki. — Nie wyczuła w jego głosie żalu, nie czynił jej wyrzutów, ale i tak zabolały te słowa.
Lucy otworzyła usta, żeby to wytłumaczyć. Wtedy doktor Sting dodał:
— Nie wnikam, co zaszło. Mamy tu różnych pacjentów, więc i różne historie. Czasem rodzinom potrzeba dnia, czasem roku, a czasem po prostu są tu ludzie porzucani. Nic nowego, nic starego. Samo życie. Nie wnikam w to, co zaszło między członkami. Czasem nam się wydaje, że opuszczenie biednej, starej matki to akt najpodlejszego zachowania, na jakie się może zdobyć dziecko, ale nikt nie docieka, czy to dziecko przypadkiem przez całe życie nie było maltretowane przez swoją matkę. Szkoda, że o tym nie mówi, bo moją rolą jest pomóc zarówno matce, jak i dziecku, ale cóż... Często chowamy urazy, bo się ich boimy.
— Hm, zgadzam się z tym — mruknęła Lucy. — Powody są różne. Moja akurat próbowała mnie zabić.
— Tak, tak, wspominała coś o tym. To bardzo mądra kobieta. Nie pasuje do naszego... przytułku. — Dobrał słowo ostrożnie. — Ale cóż, jak mówiłem, powody są różne. — Wzruszył ramionami. — Pozwolę się z nią widzieć, ale chłopak musi zostawić broń.
Lucy i Zeref wzdrygnęli się na moment.
— Brat — poprawiła lekarza. — To brat.
— Oo, brat? — zdziwił się. — Nie wspominała...
— Inne matki — dodała jeszcze.
Lekarz wydał z siebie niezbyt przekonujące "aha" i wskazał na skrytkę, w której Zeref miał zostawić broń. Niechętnie sięgnął po pistolet, mamrocząc coś tam pod nosem, ale w końcu zostawił ją w skrytce. Sting zamknął ją na mały klucz, podał go Zerefowi i uśmiechnął się niewinnie. Choć na widok tego uśmiechu Lucy dostała dreszczy. Było w nim coś niezwykłego i przerażającego, jak uśmiech szaleńca chwilę przed wydaniem rozkazu zrzucenia bomby na miasto.
Nie prowadził ich na rzeź. Tylko dlaczego Lucy czuła się, jak mała owieczka, którą zaraz mają zarżnąć?
Chwyciła za rękaw Zeref. Również drżał. A więc nie tylko ona miała złe przeczucia?
Poklepała się po udzie. Tam schowała mały, podręczny pistolet. Zeref skinął ze zrozumieniem. Przysunął się bliżej Lucy, szli już ramię w ramię. Mimo że przemierzyli już połowę szpitala, w środku było pusto. Brakowało sprzątaczek, pielęgniarek, lekarzy... Każdego. Sting był jedynym pracownikiem zakładu, obecnym w tej chwil w placówce.
— Dlaczego dzisiaj tu tak pusto? — zapytał w końcu Zeref, uprzedzając w tym Lucy.
— Śnieg, śnieg i jeszcze raz śnieg — odpowiedział mężczyzna. — Po wczorajszej burzy ciężko tu dotrzeć. Wiele pielęgniarek jest ze wsi, lekarze tak samo. W zasadzie tylko mnie i jeszcze jednemu koledze udało się tu dotrzeć, pilnuje pacjentów w drugim skrzydle budynku. Możliwe, że uda się paru osobom dojechać, ale jest ciężko. Nie każdy ma samochód — przypomniał.
— No, tak, nie każdy — zgodził się Zeref. — Pewnie też nie płacą wam za wiele?
— Zależy. Jeśli mamy prywatnych gości, to lepiej się żyje, a jak nie, to trochę ciężej. To nie jest łatwa robota, to muszę przyznać. Pacjenci są różni i dlatego doceniam stabilny stan pani Layli. To... wyjątkowa pacjentka, która zasługuje na specjalne traktowanie.
— Bo wam za to płacimy — wymknęło się Lucy.
— To też... — Parsknął śmiechem. — Oczywiście są też inne powody. Po prostu nie sprawia problemów. Je normalnie, kładzie się spać, posłusznie przyjmuje leki, nie udaje choroby, nie wdaje sie w bójki. Prawie idealny pacjent, choć nie człowiek, skoro tu przebywa.
Czyżby twierdził, że Layla nie powinna tu przebywać? Lucy może i źle odebrała jego uwagę, ale sposób, w jaki się zwrócił do niej, był niepokojący. Ten człowiek był niepokojący. Czyżby od przebywania z chorymi i na lekarzach pozostawało nieodwracalne znamię? Nie, pokręciła głową, zbyt dużo sobie wyobrażała.
Zeref jednak nie był usatysfakcjonowany. Już otworzył usta, by dopytywać sie dalej lekarza, gdy Lucy go powstrzymała. Chwyciła go w nadgarstku i pokręciła głową.
Na szczęście zamilkł.
— Jesteśmy — oświadczył niespodziewanie Sting, stając pod pokojem znajdującym się na końcu korytarza.
Podał Lucy klucz i osunął się na bok. Założył ręce na piersi, usiadł na parapecie.
Wciąż się trzęsła, dodatkowo opierała się na lasce. Nie umiała trafić w dziurkę. Zacisnęła na moment powieki i jeszcze raz spróbowała. Jeśli się nie uda, poda kluczyk Zerefowi. Na szczęście otworzyła drzwi.
Matka siedziała na łóżku — słońce padało na jej skromne oblicze. Miała na sobie piękną suknię, tę samą, którą jeszcze niedawno założyła, by przypodobać się Jude'owi. Nagie stopy schowała pod cienkie prześcieradło, złoty kosmyk założyła za ucho, a potem przewróciła kolejną stronę książki.
Taką kobietę pamiętała Lucy — dostojną, z klasą i emanującą niedającym się opisać blaskiem. Gdy na nią patrzyła jako mała dziewczynka, pragnęła się taka stać. Iść obok matki i nie wstydzić się tego, że kroczy obok kogoś tak nieziemskiego. Na wiele lat zapomniała o takiej matce, a tu nagle w czterech, gołych ścianach zakwitła na nowo, choć zima trwała, a do wiosny zostało jeszcze wiele dni.
— Witaj, skarbie — Layla odezwała się jako pierwsza. Wskazała piękną dłonią na krzesło stojące dokładnie naprzeciwko Layli, jakby specjalnie przygotowane na przybycie Lucy.
Zacisnęła usta i usiadła, Zeref wszedł zaraz po Lucy. Na jego widok Layla zamarła. Odłożyła książkę na bok, nawet się nie kłopocząc, by włożyć do środka zakładkę.
— Kimm... — Jej głos zadrżał. Przełknęła głośno ślinę, wyprostowując się. — Witam serdecznie. Nie sądziłam, że będę miała dwóch gości. Przygotowałabym inaczej drugie siedzisko. Proszę mi wybaczyć — przeprosiny skierowała bezpośrednio w stronę Zerefa, w dziwny, niepodobny do kobiety sposób. Brzmiała nonszalancko, jak pani z bogatego domu. Nie zamknięta w zakładzie dla obłąkanych kobieta.
Stanął obok Lucy i chwycił ją mocno za ramię. Prawie syknęła z bólu, ale zdążyła w ostatniej chwili zdusić dźwięk.
— Czy coś się stało, skoro przyszłaś do mnie z wizytę? — Layla wygładziła suknię. — Minęło, jeśli mi się dobrze zdaje, parę miesięcy od naszego ostatniego spotkania. Skrzywdziłam cię, dziecko drogie, nad czym teraz mocno ubolewam. Niewątpliwie trudno ci będzie wybaczyć mi moje przewinienia, ale skoro już przyszłaś, zrobię wszystko, żeby uzyskać przebaczenie.
Lucy odetchnęła ciężko i spojrzała w stronę zakratowanego okna, w którym pojawił się ptak. Pomachał w jej stronę skrzydłami i odleciał, zostawiając Lucy z pustką. Myślała, od czego ma zacząć, jak porozmawiać z matką, by pozbyć się ciężaru z serca i zadać pytania, na których odpowiedzi wolałaby nie znać. W końcu wszystko sprowadziła do jednego stwierdzenia:
— Zrobiłabyś wszystko dla ojca, dla Jude'a.
— Zgadza się — odpowiedziała bez chwili zawahania. — Czy chcesz wiedzieć coś więcej?
— Tak i nie... — Przetarła wierzch dłoni. — Zmieniłaś się od ostatniego razu, kiedy cię widziałam.
— Odzyskałam... spokój — dobrała ostrożnie słowo.
— Mi się wydaje, że wróciłaś do przeszłości.
Layla przysunęła się bliżej i usiadła na skraju łóżka, wystękując:
— Cco to zznaczy? Moje dziecko, masz na myśli...
— Wtedy było dobrze, prawda? Cudownie bale, na które byłaś zapraszana. W blasku fleszy kroczyłaś jak królowa. Twe życie było cudowne. Każdy napawał się twoim pięknem, męża miałaś idealnego — przystojny, troskliwy, bogaty. Każdy chciał zatańczyć z tobą jeden taniec, zaprosić do stołu i poplotkować...
— Lucy — próbowała jej przerwać, lecz dziewczyna kontynuowała:
— Chciałam być taka jak ty. Byłam podobna do ciebie, byłam twoją córką i wydawało mi się wszystko takie idealnie, perfekcyjne, nie z tej ziemi. To była bajka... Ale w każdej bajce jest zła macocha, jest potwór, który kryje się na kartach opowieści. Przez ten cały czas myślałam, że jedyny potworami byli ludzie, którzy...
— LUCY! — krzyknęła Layla.
Chwyciła za książkę i rzuciła nią w Lucy. Nie trafiła. Powieść uderzyła w ścianę i opadła, otwierając się na środku.
Layla zadrżała. Wyszeptała ciche "przepraszam", lecz po chwili chwyciła za poduszkę i tym razem nią cisnęła w Lucy.
Zeref złapał ją w powietrzu i odłożył na łóżko.
Layla spojrzała na niego z wyrzutami. Odwróciła się i po jej twarzy przemknął cień.
Stabilna?
Lucy z trudem powstrzymała śmiech. Ta kobieta była nadal niezrównoważona, tylko sprytnie ukrywała przed lekarzami prawdę. Przed lekarzami? A może zwyczajnie przed samą sobą?
—... mnie porwali — Lucy dokończyła zdanie. — Myliłam się. Pozory czasem mylą. Złoto skrywa brud, a brud niesłusznie okrywa złoto. Nawzajem się tworzą. To nie tak, że ktoś był winny, a ktoś nie. Wydarzenia same się ze sobą splotły, ale ktoś musiał połączyć dwie nici, a przynajmniej zbliżyć je do siebie.
— Lucy!
— Nie będę już nigdy więcej milczeć. Znaleźliśmy Mavis...
Layla gwałtownie otworzyła oczy. Podniosła się i skierowała dłonie ku Lucy, jakby zamierzała ją udusić. Stanęła jednak w miejscu, zaciskając zęby, gniewnie patrząc na córkę.
— Jude był pedofilem, gwałcicielem i oszustem. Nie wiem już, co gorsze — fuknęła. — Wiedziałaś o tym, wiedziałaś o wszystkim, a jednak pozwoliłaś, żeby był obok mnie?
Layla nadal milczała.
— A wiesz, kim on jest? — Wskazała na Zerefa.
Pokręciła głową w odpowiedzi. Po chwili spojrzała na niego. Jej usta zadrżały, twarz oblał zimny pot.
— Mam na imię Zeref Dragneel, syn Amelii i Jude'a — przedstawił się.
Opadła na kolana. Chwyciła się za włosy i szarpnęła za niego. Wydobył się z niej warkot, potem jęk, a na końcu dźwięk, który nie przypominał nic ludzkiego — raczej bestię, niedającą sie oswoić, potwora.
— A więc wiedziałaś nawet o tym... — wyszeptała Lucy. — Chyba już wszystko się wyjaśniło..
— Czekaj! — krzyknęła niespodziewanie kobieta. Chwyciła za suknię i rozdarła ją u spodu. — Ja... Ja... Wiedziałam, ale to nie Jude był zły. Tak bardzo go kochałam. Tata pozwolił mi go poślubić, ale on... ale... on... To nie jego wina. Był inny, lepszy... Ta dziewczynka... Ona nie była taka niewinna... Ona!
Znów chciała coś powiedzieć, lecz w tym momencie Zeref szarpną ją za włosy i rzucił na łóżko. Layla walnęła tyłem głowy o ścianę. Wrzasnęła z bólu. Nawet wtedy nikt nie przyszedł. Sting stał za drzwiami niewzruszony, co przerażało Lucy mocniej niż sama reakcja Layli czy Zerefa. Nie rozumiała tego człowieka, a co gorsza obawiała się, że za profesją lekarza kryje się coś więcej.
— Nie zabijaj jej — ostrzegła Zerefa, kiedy znów sięgnął ku Layli.
— Zabić? — zdziwił się. — Nie ma mowy. Zabiłem Jude, to mi wystarczy...
— Jude'a? — wyjęczała pytająco Layla. Chwyciła Zerefa za ramiona i potrząsnęła nimi. — Żartujesz? Żartujesz sobie? To żarty? Głupi żart? Śmiejesz się? Zaśmiej! NO JUŻ! ODDAJ MI GO! ODDAJ! — ryknęła, a jej głos rozniósł sie echem po całym korytarzu.
— Nie oddam, ta padlina już gnije tam, gdzie jej miejsce — odpowiedział jej na spokojnie.
Ramiona kobiety opadły bezwładnie, a potem i ona sama położyła się. Przykryła kołdrą, aż po brodę, i zamknęła oczy, jakby kładła się do snu. Jednak pod pierzyną spowił ją terror. Pościel drżała, a jęki wydobywały się spod warstwy materiałów. Lucy patrzyła z pożałowaniem na matkę, uśmiechając się łagodnie na widok poniżenia, z jakim spotkała się kobieta. Kto tu był teraz słaby? Kto nie potrafił stawić czoła rzeczywistości? Koniec końców tylko jedna z nich okazała się słaba.
— Lucy! — skarcił ją nagle Zeref.
— Co takiego?
— Nie bądź taka jak on — wyszeptał, po czym wskazał palcem na twarz dziewczyny.
Dotknęła policzka, ust, czoła. Uśmiechała się, bez wątpienia się uśmiechała, mimo że zwrócił jej uwagę. Uśmiech nie zbladł. Stał się silniejszy i bardziej przerażający.
— Jude — podpowiedział jej, gdy jeszcze nie rozumiała.
Wstrzymała oddech i pokręciła głową. Poklepała się po policzkach. No już, idź sobie, idź, krzyczała w myślach i po kilku próbach uśmiech zanikł.
— Dziękuję — zwróciła się do Zerefa, a potem znów spojrzała na matkę. — Wiedziałaś o wszystkim, a mimo to pozwoliłaś, by niewinne dziecko cierpiało. Jak mogłaś? Naprawdę aż tak bardzo go kochałaś? Przecież nie był ciebie wart.
— Ja... nie byłam godna jego — wymruczała Layla.
Lucy wstrząsnęło. Miała ochotę w tym momencie chwycić Laylę za włosy, szarpnąć za nie i wygarnąć jej, że ta fałszywa miłość nic dla niego nie znaczyła. Jednak Zeref pierwszy chwycił ją za nadgarstek. Znowu była mu coś winna.
Odsunęła się od matki, żeby nic ją więcej nie kusiło i wtedy rozległy się krzyki na korytarzu:
— NIE! NIE IDŹ TAM! WRACAJ!
— Ona tam jest, ona! — odkrzyknęła jakaś kobieta.
— ZABRAĆ! NIE, WY WRACAJCIE! Z POWROTEM!
Sięgnęła odruchowo do broni. Zeref podążył za nią i razem wyszli na korytarz, by sprawdzić, co się dzieje. Nie znaleźli Stinga, zamiast tego po korytarzach kroczyli pacjenci. Pięciu mężczyzn i trzy kobiety tańczyło ze sobą w jednym kole, podskakując w rytm nieistniejącej muzyki. Śpiewali, choć ich głosy wydawały przerażający charkot, jakby wydobywał się z samej otchłani piekieł.
— Proszę wracać, proszę. — Z pokoju wyszedł Sting i wyciągnął z kręgu mężczyznę.
Zatoczył się i upadł pod ścianę, lamentując, że chce jeszcze tańczyć.
Kobieta wyszła z nim, położyła się obok i dołączyła, mówiąc:
— Kochanie, kochanie, zaraz zatańczymy, razem! Hurra! Doktor pozwoli, pozwoli, ale... Chyba zostawiłam dziecko w piekarniku.
— W piekarniku? — zainteresował się. — Czyli jest teraz chrupkie i smaczne!
— Nie, nie! — Posmutniała. — Przypiekło się. Jeszcze teraz całe czarne, czarniusieniunie!
— Zła kucharka! Zła! — Wytknął ją palcem.
— Nie, idealna, idealna!
Sting chwycił kobietę i cisnął ją do pokoju, który zamknął od razu na klucz. Mężczyznę zaciągnął do kolejnego, a reszta tańczyła.
Lucy obawiała się poruszyć. Nie zauważyli ich, tańczyli, podskakując radośnie, ale wśród szczęścia pojawił sie i smutek. Białe włosy opadły na twarz dziewczynie, która wyszła na korytarz w samej koszuli. Chwiała się, cały czas potykała o własne stopy. Kroczyła ku Lucy.
Lucy cofnęła się, lecz kiedy próbowała zrobić kolejny krok w tył, Zeref zatrzymał ją.
— Znasz ją? — spytał.
Przyjrzała się kobiecie. Białe włosy. Piękny, okrągła twarz. I blizna...
Przełknęła głośno ślinę i wypowiedziała imię:
— Mirajane?
Kobieta stanęła pośrodku kręgu. Uniosła głowę i uśmiechnęła się szaleńczo ku Lucy. Pomachała w jej stronę. Nie na powitanie, a na pożegnanie, jakby zamierzała zakończyć tu jedną ze swoich spraw.
— To przez ciebie. — Wskazała na Lucy palcem. — To przez ciebie mój dom spłonął. To przez ciebie moja mama nie żyje. To przez ciebie mój tata nie żyje. To przez ciebie, ciebie, ciebie! — ryknęła, szarpiąc się za włosy.
To nie ja, Lucy chciała jej wykrzyczeć prosto w twarz, ale słowa zamarły jej w gardle.
— Opanuj się! — skarcił ją Zeref.
— Tak, oczywiście — fuknęła w odpowiedzi. Jakby to było takie proste.
Mirajane znów zaczęła zmierzać ku nim, tym razem szła szybciej, stawiała pewniejsze kroki, gotowa na wszystko, co zaraz ma się wydarzyć.
Lucy wyprostowała ramię, kierując broń w stronę Mirajane.
— Stój! — krzyknął jeden z lekarzy. — Sting, wpuściłeś ją z bronią?
— Nie — odpowiedział stanowczym tonem. — Ja... — zawahał się. — On mi oddał broń, Rogue... On... Nie strzelaj idiotko!
— Nie strzelę, jeśli zostanie tam, gdzie teraz jest! — odryknęła Lucy.
Ręka się jej zatrzęsła. Noga znów zabolała, mocniej niż kiedykolwiek. Nie umiała stać na obu, drugą musiała wspomagać laską. Broń drżała w jej niepewnym uścisku, wymierzona w nieznanym kierunku. Gdzieś w stronę Mirajane, ale czy na pewno wprost na nią? Wątpiła. Mierzyła wszędzie, aby nikt się do niej nie zbliżył. Zostańcie tam, błagała, zaciskając ze złości szczękę.
Mirajane wyszła z kręgu. Zaczesała długie włosy do tyłu i liznęła ponętnie wargę. Po chwili zaśmiała się szyderczo Lucy w twarz.
— Przyznaj się, MORDERCO! — wrzasnęła na szpital. — Wiedziałam, wiedziałam od początku, że jesteś potworem. Gorszym od swojego dziadka. Jesteś potworem i niczym więcej. Lisanna dawno powinna cię zabić, Natsu tak samo. Jak możesz chodzić po tym świecie? Powinnaś zdechnąć!
Nie, nie, nie, powtarzała Lucy w myślach. Wstrzymywała łzy, wstrzymywała kolejny krzyk z nadzieją, że to pozwoli zachować zdrowe zmysły i nie popełnić kolejne gafy.
— Lucy ma prawo żyć — odezwał się, ku jej zaskoczeniu, Zeref. — Lucy jest człowiekiem i zasługuje na szczęście. Nie jest potworem. Jest moją siostrą, więc przestań ją obwiniać za całe... — Nim dokończył, rozległ się trzask.
Kawałki drewna przemknęły przed oczami Lucy, a potem Zeref upadł. Krew wyciekła z rany na jego głowie, kreując się w kałużę, która otoczyła Lucy. Krwawił obficie, za szybko.
Zacisnęła palec na spuście i skierowała broń za siebie, w okolice otwartych drzwi do pokoju Layli, gdzie kobieta stała. Trzymała krzesło i płakała, patrząc ze smutkiem na Zerefa. Odrzuciła mebel na bok i wróciła w milczeniu do pokoju, zamykając za sobą wejście.
Do uszu Lucy dotarły kroki. Ktoś biegł ku niej, skoczył, nie, oderwał się od podłogi. Chodził boso. Bez zastanowienia obróciła się, Mirajane była już prawie przed jej twarzą. Lufę pistoletu przydusiła do brzucha dziewczyny, jakby chciała wbić broń prosto w jej ciało, ale zamiast tego wystrzeliła.
W budynku zamarła przerażająca cisza do momentu, w którym ciało Mirajane opadło na Lucy. Przełożyła rękę przez jej ramię i poklepała Lucy po plecach, zostawiając na nich krwawy odcisk. Poczuła przeciekającą przez cienkie ubrania lepką ciecz.
— Ja... Nie... — zaczęła.
Mirajane dotknęła jej policzka i rozmazała na nim trochę krwi. Kaszlnęła na Lucy, powoli osuwając się ku podłodze. Lekarze biegiem ruszyli ku niej, ściągając białe fartuchy. Odepchnęli Lucy i przycisnęli do rany materiał. Rogue skinął do współpracownika, po czym pobiegł zadzwonić po karetkę. Sting został.
Wzrok Lucy skierował się najpierw na Mirajane, potem na Zerefa. Drżącymi palcami sięgnęła do własnej twarzy, sprawdzając każdą kropelkę, która spływała po jej chłodnej skórze.
— To było... — Wstrzymała na moment oddech. — Oni chcieli bym ją zabiła...
— To nieważne! — wrzasnął w jej stronę Sting. — Mówiłem, żebyś nie strzelała!
— Ale... Broniłam się...
— Ty? Wnuczka Acnologii? Nie rozśmieszaj mnie, potworze! — krzyczał dalej, ale urwał, gdy Mirajane kaszlnęła krwią.
Wciąż przyciskając materiał do rany, przewrócił ją na bok, aby nie zachłysnęła się własną krwią. Powieki jej opadały w kolejnej turze radosnych śpiewów pacjentów szpitala.
Lucy opuściła laskę i przyklęknęła przed Zerefem, gdy nagły ból chwycił ją w niewyobrażalnym konwulsjach. Jej ryk rozniósł się po szpitalu. Opadła obok Zerefa, taplając się w jego krwi. Uderzyła Zerefa w bok i wtedy coś wypadło w kałużę krwi.
Telefon.
Sięgnęła do niego, gorączkowo przeszukując kolejne kontakty. Gdzie była Porlyusica? Gdzie Jellal, kiedy byli potrzebni?
Ból chwycił ją po raz kolejny w łydce, tym razem zdusiła krzyk w sobie. Jej twarz oblał zimny pot.
— Trzymaj się, Boże, trzymaj dziewczyno — Sting mówił do Mirajane, ale ta dawno miała zamknięte oczy.
Lucy syknęła. Dostrzegła numer Jellala. Zadzwoniła, każąc mu natychmiastowo przyjść, na więcej nie starczyło jej sił.
Wezwała pomoc i bezwładni upadła pomiędzy ciałami. Jej wzrok napotkał na puste, martwe spojrzenie Mirajane, a chwilę później dostrzegła uśmiech... cichy, pełen ulgi i spokoju. Jakby nie żałowała życia i ucieszyła się ze śmierci, jakby planowała rzucić się na Lucy od początku i zginąć z jej rąk.
— Ktoś mnie zdradził — wyszeptała, zdając sobie sprawę, że przez przypadek cały oddział pacjentów nie uciekł ot tak. Ktoś zaplanował ich wypuszczenie. Ktoś zdradził informację, gdzie znajduje się Layla. Ktoś powiedział im, że dzisiaj przyjdzie odwiedzić kobietę...
Sięgnęła do nadgarstka Zerefa. Wyczuła puls. Później tak samo postąpiła z Mirajane... Z niej pozostała pusta skorupa.
0 Comments:
Prześlij komentarz