ELIOT
Szpital zawsze przypominał jeden, wielki kocioł, ale w tym momencie już dawno z niego wykipiało. Woda lała się po bokach, zalewała całą kuchnię, naczynia, aż w końcu na samym dnie zostawała tylko skorupa z czego, co przypaliło się na dnie. Nie szło tego wyskrobać.
Eliot, rzecz jasna, nigdy nie doświadczył podobnej sytuacji, ale nie trudno mu było ją sobie wyobrazić, gdy przechodził przez zapchany korytarz. Ludzie leżeli przy ścianach, opatrywani przenośnymi nimi tubami, które były zdolne leczyć kończyny. Dzieci piszczały obejmowane przez zatroskanych rodziców, oddających kolej dla swych pociech.
Lekarz z sąsiedniego bloku wrócił z dyżuru. Dwie pielęgniarki szły za nim, trzymając na rękach niewiele naświetlacze soniczne. Mężczyzna stanął po środku korytarza. Był sporej budowy, wysoki, a rysy twarzy silne. Wyglądał na nieugiętego człowieka, który nie waha się dwa razy. Podejmuje decyzję i zgodnie z nią postępuje, prowadząc swoje działania według konkretnego planu.
— Błagam, błagam, niech pan... — Jedna z kobiet podbiegła do niego i wskazała na trawionego gorączką męża. Amputowano mu nogę, zabandażowany kikut wysunięto spod koca, jakby dla przykładu, co może spotkać każdego z pacjentów tego szpitala.
Lekarz kaszlnął. Odsunął kobietę na bok i przeszedł dalej, aż zauważył drobną, pokasłującą babcię siedzącą na jednym z zarezerwowanych siedzisk. Poklepał ją trochę po plecach, a potem zalecił pielęgniarce, by wykonała naświetlenie.
Na raz zerwał się ogromny krzyk. Jeden pacjent za drugim zaczęli cisnąć się w korytarzu, próbując dostać do lekarza, który stał niewzruszony i przyglądał się przeprowadzanemu zabiegowi.
Rana jednego z pacjentów otworzyła się. Kobieta zachwiała się na zranionej nodze, ale nie upadła, gdyż tłum dusił ją między sobą. Wrzasnęła z bólu. Ktoś nadepnął na jej stopę, z drugiej strony ktoś uderzył w przedramię. Zapanował niewyobrażalny chaos.
Eliot odsunął się, drżąc z przerażenia. Czy naprawdę żył w tym cudownym społeczeństwie i nie zauważył, że ludzie są tacy bezlitośni?
Jakiś mężczyzna chwycił go niespodziewanie za ramię i popchnął za ścianę, nie zważając, że spod zabandażowanego nadgarstka lała się krew. Już otworzył usta, chcąc ostrzec go przed wykrwawieniem, ale w ostatniej chwili cofnął rękę i zamilknął. Spojrzał w stronę mężczyzny jeszcze raz i dopiero odwrócił się i odszedł, ze przymrużonymi oczami i dziwnie spokojnym sercem.
— Cholera... — syknął nagle pośrodku korytarza.
— Ciszej! — skarciła go czekająca w poczekalni babcia.
Przeprosił ją skinięciem i uciekł szybko z zasięgu jej złowieszczego wzroku. Nie udało mu się jednak dotrzeć za daleko. Na skrzyżowaniu korytarzy, niedaleko windy towarowej, zobaczył wchodzącego mężczyznę z chłopakiem, pewnie synem, bardzo pulchnym i puszącym się jak paw. Jego wzrok mierzył wszystkich, którzy znaleźli się w zasięgu.
Eliot otworzył klapę od ekranu i jeszcze raz przejrzał podstawowe dany Uny z bazy. Mężatka. Kliknął na imię jej męża. Wyświetliło mu się od razu profesjonalne zdjęcie mężczyzny w drogim garniturze i krawacie. Aż skrzywił się na ten widok. Jak można było nosić krawaty, kiedy muszki są takie cudowne? Nie rozumiał niektórych ludzi...
Nie, pokręcił głową. Nie tym się miał teraz zajmować, a wizerunkiem mężczyzny w średnim wieku, o przenikliwych, władczych oczach i bardzo drobnej, choć okrągłej twarzy. Powiedziałby nawet że kobiecej. Chodził wyprostowany, podejrzliwie przyglądając się każdej osobie, która go minęła. Nagle chwycił za rękę dziecka i podniósł ją, by po chwili krzyknąć:
— W naszym mieście jest potwór, który skrzywdził moje dziecko! Moja żona zginęła przez tę bestię. Nie spocznę, póki w tym mieście nie zapanuje w końcu pokój. — Wszyscy w głównej sali zaczęli się w niego wpatrywać i niekoniecznie z podziwem. — Mój syn trafił do rządu.
Atmosfera w moment zmieniła się. Już wcześniej była ciężka, depresyjna, ale w chwilę stała się czymś więcej. Powietrze było aż gęste od smutku, od złych emocji ulatniających się z pacjentów szpitala. Jednak najgorsze okazało się to niepokojące milczenie i zdziwienie rysujące się na twarzy mężczyzny.
Oczekiwał pochwały i pewnie by ją otrzymał jeszcze kilka tygodni temu, dziś wyzwanie wiązało się z przerażeniem. Trzęsienie ziemi, pożar, a teraz jeszcze atak na targowisku — zdarzenia nadszarpnęły opinię Rządu.
Nagle wszyscy na raz się uśmiechnęli, oprócz Eliota. Stanął jak wryty przy ścianie i ostrożnie schował się za ścianą, delikatnie za nią wyglądając. Na raz rozległy się oklaski. Kobieta ze złamaną nogą wstała. Dziecko wstało. Pielęgniarki wstały. Wszyscy wstali i na jeden sygnał zaczęli bić brawa, ku uciesze mężczyzny i jego syna. Dzieciak podszedł do młodej kobiety i kopnął ją w kostkę. Nie skuliła się, z uśmiechem przyjęła uderzenie, co sprawiło, że dzieciak bez wahania podszedł do kolejnej osoby i uderzył ją w ten sam sposób.
Kobieta nie zareagowała. Odsunęła się i pochyliła nisko czoło, pozdrawiając młodzieńca, na którego Eliot zaciskał pięść. Raz za razem wysuwał się z ukrycia, by zaraz znów uciec za ścianę jak tchórz i z ukrycia przyglądać sie poczynaniom chłopaka — syna Uny. Serce go ściskało z bólu. Rodzina kobiety okazała się gorsza niż kiedykolwiek mógł sobie wyobrażać. A do tego dochodziło to obrzydliwe, niby potajemne spojrzenie mężczyzny, które wabiło kolejne kobiety. Szukał nowej partnerki, nowej żony i matki dla swojego wielkiego syna, stąpającego jak największe dzieło tego świata.
Eliot zacisnął powieki i jeszcze raz przyjrzał się karcie Uny. Nie widniał na liście znajomych, ani tym bardziej na liście osób, które przypadkowo spotkała w życiu. Wodząc po jej danych, nie dostrzegł zbyt wielu dokonań. Znała tylko parę osób, skończyła ledwo szkołę i wtedy zaszła w ciążę, kiedy jej mąż robił karierę. Życia jako nikt, zmarła jako nikt...
Bolało go. Bolało go mocniej niż chciał, dlatego wysłał prośbę do rządu u umożliwienie uczestnictwa w pogrzebie. Odczekał kilka minut, w tym czasie mężczyzna z synem załatwiali sprawy w recepcji. Pojawił się komunikat z pozytywnym rozpatrzeniem wniosku.
Eliot poprawił ukochaną muszkę. Marynarkę trochę wyprostował i w końcu wyszedł z ukrycia. Szedł zdecydowanym, nieugiętym krokiem, nie pozwalając sobie na choćby chwilę zawahania. Zatrzymał się przy recepcji. Odepchnął mężczyznę i zwrócił się do recepcjonistki słodkim, niewinnym głosem:
— Przepraszam bardzo, ale czy mógłbym się dowiedzieć, gdzie odbędzie się pogrzeb pani Uny?
— Eee, ja... W tym momencie...
— Rozumiem. Śmierć to okrutna kolej rzeczy. To coś, czego nie da się obecnie przewidzieć, więc dziękuję, że w tych ciężkich chwilach chce mi pani poświęcić uwagę. Proszę mi tylko podać informację i...
Mężczyzna chrząknął.
—... już mnie tu nie ma — kontynuował, z trudem powstrzymując się od śmiechu. — Ja naprawdę zaraz zniknę z pani życia. Może również zechce mi pani pomóc? Szukam panienki, Talli, córki listonosza, Ateusza.
Tym razem kaszlnął.
Eliot odwrócił się i pełen sztucznych pretensji, odparł:
— Pan ma tylko ból gardła. Proszę poczekać, ewentualnie napić się wody, załatwiam tu pilną sprawę.
— Że co... — oburzył się mężczyzna, lecz Eliot mówił dalej do pielęgniarki:
— Zaginęła biedulka i chciałbym ją odszukać dla mojego przyjaciela. Widziała ją pani, przyjmowała. Ja oczywiście...
— Pogrzeb pani Uny jest w podziemiach, pokój trzynasty, sala druga, proszę skorzystać z windy. Nie, takiej osoby jak Talia nie znam — odpowiedziała na jednym wydechu i wskazała ręką na windy.
— Dziękuję serdecznie, a panu życzę zdrowia — zwrócił się jeszcze na chwilę do męża Uny.
Eliot zaśmiał sie pod nosem, gdy znalazł sie wystarczająco daleko od recepcji. Poinformował na ekranie, że chce skorzystać z windy platformowej, a ta zapaliła się za zielono. Ciężkie, metalowe drzwi otworzyły się. Powiało chłodem. Eliot aż potarł ramiona, a potem wszedł na jedną z platform. Wewnątrz paliło się słabe światło, bardzo niepokojące i sprawiające wrażenie niewłaściwego. Dostał aż dreszczy od niego. A kiedy zamknęły się drzwi od windy, nagle chwycił go zimny pot.
Zadrżał. Mocno zadrżał. Platforma ruszyła, wioząc go na niższy poziom. Drżała. Pewnie rzadko była używana. Bądź co bądź, do tej śmierć była przewidywalna. Ludzie ginęli, bliscy żegnali się przed pogrzebem, więc ten de facto nie był potrzebny. Ich obecność nie była przy nim potrzebna. Uśmiechnął się smutno.
Światła rozpaliły się po całych podziemiach. Platforma skierowała go do sali numer dwa, która znajdowała się, ku jego zaskoczeniu przy sali piątej. W sumie było ich dziewięć, ale dostrzegł na samym końcu dziesiątą. Gdzie pierwsza? Obejrzał się jeszcze za siebie, ale dostrzegł tylko gołą ścianę.
Platforma zmusiła go do wejścia do sali drugiej. Zatrzymała się, a on zeskoczył na twardy grunt. Był to mały pokój, mała sala, ale niemało ciał. Leżały wszystkie na starych szpitalnych łóżkach, jeszcze sprzed czasu muru. Byli okryci cienkim prześcieradłem, dokładnie, jakby lekarze nie chwili, by bliscy zobaczyli ich w kawałkach, z ranami, z przerażonymi twarzami, które zamarły w tym wyrazie na koniec swych dni.
— Una, Una... — szukał kobiety, aż w końcu ją znalazł. Prawie na samym końcu.
Oparł się o metolową ramę łóżka i pochylił nad nią, patrząc w ten biały, idealnie czysty materiał i myślał, dlaczego musiała zginąć. W imię czego? Dlaczego w ogóle zaatakowała tych ludzi? Jaki miała w tym cel? Ktoś ją nasłał?
Chwilę później usłyszał, jak drzwi się otwierają. Kolejna platforma wjechała, tym razem z mężczyzną i jego synkiem. Na widok Eliota spięli się. Mężczyzna ogarnął się szybko, szarpnął syna w nadgarstku i przyprowadził go pod ciało kobiety.
— Nie chcę, nie chcę! Tu śmierdzi! — krzyczał, wyrywając się z uścisku ojca.
W odpowiedzi szarpnął nim jeszcze mocniej. Nie pozwolił mu odejść choćby na krok, a sam spojrzał w stronę ciała żony. Westchnął i Eliotowi wydawało się, że z ulgą.
— Nie tęsknisz za nią? — zapytał nagle.
Zdezorientował mężczyznę. Kilka razy mrugnął. Dopiero po chwili zdobył się, żeby dać odpowiedź:
— Nie.
— A dlaczego? — zadał kolejne pytanie jeszcze szybciej.
— A dlaczego miałbym ? Była nudną kobietą, która na dodatek źle gotowała. Nigdy nie rozmawialiśmy. Nie dała mi więcej dzieci. Teraz mogę bez żadnych wątpliwości ożenić się z inną kobietą.
— Pewnie młodszą? — parsknął odruchowo.
— Tak, bo starsze już w większości są mężatkami.
— Ach tak... — sapnął. — Faktycznie masz pecha. Jakie to nieszczęśliwe życie. — Teatralnie uniósł ręce.
— Nie zrozumiesz pewnych rzeczy. Nawet pewnie jej nie znałeś.
— A skąd to możesz wiedzieć?
Mężczyzna zaśmiał się.
— Ponieważ znam ją — wyznał. — Była nudna. Cholernie nudna. Widzisz tu jakieś tłumy.
Eliot zazgrzytał zębami, ale na prośbę mężczyzny rozejrzał się.
— Nie, nie widzę.
— No właśnie, bo...
—... przy żadnym z ciał nie ma nikogo — dokończył, choć to nie było to, co mężczyzna zamierzał powiedzieć.
Załamał ręce i pokręcił głową z niedowierzaniem. Chciał stąd odejść, ale przede wszystkim kończyła mu się cierpliwość względem Eliota. Mocniej ściskał nadgarstek syna, aż dziecko się popłakało, próbując wyrwać od ojca. W pewnym momencie gówniarz spojrzał błagalnym wzrokiem na Eliota, ale ten nie zamierzał mu pomagać. Należało mu się. Nie trzeba było kopać tamtych kobiet.
W końcu mężczyzna odetchnął ciężko i rozluźnił uścisk.
— Mój syn należy do rządu — podkreślił niespodziewanie.
Eliot uniósł prawą brew z udawanego zdziwienia, a później teatralnym gestem, zaklaskał w kostnicy. Klaskanie odbiło sie echem między pustymi ścianami. Zrobiło się dziwnie. Eliot w pewnym momencie przerwał, ale dźwięk nie ustał. Wciąż powtarzał się i powtarzał, jakby nie potrafił już zamilknąć.
— Jeśli twój syn należy do rządu, to szczerze współczuję całemu narodowi — wyznał. — Bo taki gówniarz to się ledwo nadaje do piaskownicy, nie do rządzenia.
Ominął mężczyznę. W końcu nie pożegnał się z Uną, ale w takich chwilach mimo wszystko wolałaby pozostać przy mężu. Otoczona nieprzymierającą ciszą i samotnością wśród rzeszy towarzyszącej jej. Leżała otulona białym prześcieradłem, a z bezradności Eliot mógł tylko załamać ręce. Za późno się poznali. Za późno przybył jej na ratunek. Gdyby tylko spotkał ją w sklepie, podał kilka bułek i zapytał, czy za chustą nie kryje się siniak, może dziś nie zabrakłoby miejsc w szpitalu.
— Pierwsza partia zmarłych zostanie przewieziona do pieca. Prosimy o pożegnanie się z bliskim i udanie poza pomieszczenie zapłonowe! — rozbrzmiał komunikat, a powtórzono go jeszcze dwukrotnie. Mężczyzna z synem odeszli przed Eliotem. Ten jeszcze przez moment patrzył na Unę, a potem i sam włączył platformę. Wywiozła go tę samą trasą, którą przybył.
Jednak nie wrócił od razu do pokoju Barry'ego. Musiał jeszcze... pomyśleć. Zostawić Unę za sobą i skupić się na pierwszej sprawie, którą powierzył mu listonosz. Talia ostatni raz była widziana w tym szpitalu. Otworzył bazę danych i tym razem wyszukał w niej dziewczynę.
Była młoda i bardzo piękna, o orzechowych włosach i łagodnych piegach, które zdobiły jej drobną twarzyczkę. Uśmiechała się szeroko, mając przywiązane po obu stronach wielkie kokardy trzymające warkocze. Wyglądała na żywiołową, pakującą się w same kłopoty dziewczynę, która bez chwili zawahania zgodziłaby się na wszystko, co by się jej zaproponowała.
Lista jej przyjaciół ciągnęła się w niemal nieskończoność. Kilka imion rozpoznał — niektórzy należeli do wyższych sfer miasta, jak wielodzietna rodzina pana Tytyna, który prowadził największą firmę transportową w strefie OMEGA, z kolei z drugiej widział prostego syn rolnika, który zasłużył się jednego lata dużymi zbiorami. Młodzi czy starzy, nie miało to znaczenia. Talia tętnika nieogarniętą energią i dziecinną radością, dzięki której cieszyła się ze wszystkiego. Jej ścieżka edukacyjna była imponująca. Studiowała jednocześnie medycynę ze specjalizacją chirurgiczną, dodatkowo robiła kurs z księgowości, a jeszcze w samej szkole przeszła wiele szkoleń, w tym z języków dziś nieużywanych. Chętnie uczestniczyła w licznych wolontariatach, wspomagając osoby samotne, niechciane i słabe. Często brała udział w programie "Zaadoptuj dziadka" i nawet przez zaginięciem opiekowała się siedemdziesięcioletnią staruszką, która przebywała od kilku tygodni w szpitalu, oczekując ostatnich dni życia bez rodziny, która pomarła przed nią.
Patrzył z podziwem na ogólnodostępną historię tej dziewczyny i nie umiał oprzeć się wrażeniu, że o takich ludziach zbyt mało mówiono. Nigdy nie słyszał o Talii, niewiele młodszej od niego dziewczynie, która bezinteresownie niosła pomoc wszystkim, którzy tego potrzebowali. Przywdziewała nową skórę w każdej chwili, aby być ponownie silna, pełna energii i chętna do pomocy.
Gdy zaginęła, nikt się nią nie zainteresował. Jedynie ojciec zauważył zniknięcie córki, ani jedna osoba, której dawniej pomogła, nie spytała, co się z nią stało.
Eliot wziął głęboki wdech. Oderwał się od ekranu i dopiero wtedy spostrzegł, że nieświadomie obszedł szpital i doszedł do zniszczonej części budynku, który ostatnio pochłoną ogień. Na ścianach ostały się ciemne smugi. Woda skapywała z rozwalonej od strony sufitu rury. Wszystko było osmolone, a na dodatek mocno równomiernie, co zaskoczyło Eliota. Nie spodziewał się takiej dokładności po ogniu. Ostatni pożar w strefie OMEGA może i miał miejsce jeszcze przed jego narodzinami, ale trudno mu było sobie wyobrazić, że płomienie stworzyły równą linię, oddzielającą jedną część budynku od drugiej.
— Powiedz, powiedz mi, ogniu, kto się tu podłożyć... — zaśpiewał cichutko.
Podniósł nogę i już chciał wejść na osmoloną podłogę, gdy zawahał się. Usłyszał czyjeś kroki, płytkie, ale i nierówne. Zagłuszyły nawet kapanie. Przypominały stąpanie. Na moment zamarły i nastała cisza. Eliot zaczął sie nasłuchiwać w skupieniu, powoli odsuwając w stronę głośnego od rozmów korytarza. Tutaj był sam.
Odgłos kroków znów się pojawił. Tym razem ktoś szedł szybciej ku niemu, choć nadal nierówno i chwiejne. Eliot słyszał kolejne uderzenia, jak przedmioty wywalały się, aż nagle z cienia wyłoniła się twarz. Ropny pęcherz pękł, gdy usta otworzyły się szeroko, próbując wydać z siebie głos. Jednak jedyne, co wyszło przez czerwone, spalone gardło, był charkot, jęk albo inny dźwięk, bo z trudem rozpoznawał go.
Postać wykonała kolejny krok. Jej ręce zwisały wzdłuż ciała okrytego białą koszulą szpitalną. Pokrywała je czarna skorupa po spaleniu, jakby ten ktoś został wrzucony żywcem do rozgrzanego pieca. Znów istota otworzyła usta i tym razem Eliot zauważył dziwną pustkę. Odruchowo podszedł bliżej...
Brakowało jej języka.
Eliot chwycił się za usta i uciekł kilka kroków do tyłu, gdy istota postąpiła dalej. Brakowało jej włosów, ale na rękach wciąż miała przywiązane dwie, czerwone wstążki.
— Talia... — wyszeptał imię.
Istota zamarła. Jej twarz wykrzywiła się w pełnego bólu grymasie, a potem wydała z siebie gardłowy charkot. Tak przeraźliwy, że Eliot cofnął się jeszcze bardziej.
— Jesteś Talia?
Postać skuliła się. Wykonała niezdarny krok, uginając kolana. Rozległ się chrzęst. Upadła wprost na twarz. Krew wylała się dookoła, a Eliotem wstrząsnęły konwulsje. Chwycił się za usta, gdy zrobiło mu się przeraźliwie niedobrze. Wymiotował przed siebie.
Poruszyła się. Zahaczyła o coś ręką i przesunęła ciałem, zostawiając za sobą krwawy tor.
Eliot nie zdołał dłużej na to patrzeć. Odwrócił się i uciekł w kierunku sali, na której leżał Barry. Nie oglądał się za siebie, nie myślał, czy właściwie postępuje. Zwyczajnie nie dał rady dłużej patrzeć w te oczy, pełne bólu i błagania, by zakończyć mękę...
0 Comments:
Prześlij komentarz