[BAEL] #33


Mnie? — Eliot wskazał na siebie palcem. Zamrugał parę razy ze zdziwienia, ale nie zakwestionował wyznania Barry'ego. Zamiast tego usiadł z otwartymi ustami, jakby wciąż chciał coś dodać, powiedzieć więcej, może zapytać. Ostatecznie sapnął ciężko i opuścił z bezsilności głowę.

Barry spojrzał w kierunku drzwi. Lekarz wciąż nie przychodził czy choćby pielęgniarka, która sprawdzi stan pacjenta po przebudzeniu. Ziewnął szeroko ze zmęczenia. Położyłby się i przespał jeszcze kilka godzin, lecz w tym momencie coś rąbnęło o ziemię. Podniósł się gwałtownie, aż ból przeszedł mu po nerwach. Aparatura zapiszczała w ostrzeżeniu. Eliot podbiegł do niego, chwycił za ramiona i z powrotem położył do tuby.
Leż — kazał. — I tak... — zawahał się. Westchnął ciężko, aż zdecydował sie dokończyć zdanie: — Miałeś szczęście. Nie odbudowali jeszcze części szpitala. Z czterdzieści osób zmarło na targu, bo nie otrzymało pomocy, Barry. Udało nam się, bo Alba kazała nas zabrać.
Alba? — upewnił się, ale po co były te wątpliwości? Przecież tylko ona mogła ich... uratować.
Barry zasłonił twarz. Pięść zacisnął ze złości na myśl, że znów musiał polegać na tej kobiecie. Nigdy się od niej nie uwolni, chyba tylko nieuchronna śmierć stanowiła jedyną szansę na wybawienie. Nie własne starania, własna siła. Jedynie Alba...
Barry... — Eliot odezwał sie czułym, troskliwym głosem. Przysiadł się obok tuby i chwycił za zaciśniętą pięść Barry'ego.
Odsłonił twarz i spojrzał wprost w zatroskane oczy Eliota, w których zbierały się łzy.
Jeśli coś ukrywasz, czegoś się boisz, porozmawiaj ze mną... — powiedział, a potem przymknął powieki. Łzy popłynęły po jego policzkach. — Widziałem cię wtedy, jak stałeś. Rozumiem już, że chciałeś mnie uratować, ale... wciąż... Chyba nie znałem cię wcześniej z tej strony. Przeraziła mnie. Uciekłem.
Barry zabrał rękę. Odruchowo sięgnął do uszu. Nie, tylko nie to. Od wielu rzeczy stronił, uciekał przed kłamstwem i prawdą, ale to dotyczyło świata, nie Eliota. Ścisnęło go w piersi. Zaczęło dusić. Tuba zareagowała natychmiastowo, dostarczając większej ilości tlenu. Soniczny promień zamigotał nad jego czołem, po czym wskazał na temperaturę — prawie trzydzieści osiem stopni.
Nie... — wyszeptał w końcu.
Eliot urwał.
Nie słuchałeś — odparł, a następnie zaśmiał się smutno. — Tak myślałem... Chyba kochasz mnie denerwować. Wystarczy wysłuchać, ale nie... Wielce szanowny, ukochany i cudowny Barry, który wszystko ino wie i ino rozumie, nie może wysłuchać drogiego przyjaciela, który boryka się w tej właśnie, dokładnie w tej chwili z wieloma problemami. Szanuję. Ok., nie chcesz mnie tutaj. Za dużo wymagam? Za szybko? Wystarczy rozmowa, bo chyba zawsze rozmawialiśmy. — Przewrócił oczami. — No dobra, ja w większości gadałem, ale ty słuchałeś. Właśnie SŁUCHAŁEŚ, chyba że... — urwał niespodziewanie. — Barry... — znowu chwycił go za dłoń — czy chcesz mi coś powiedzieć?
Nastała cisza.
Przez zasłonięte okna nie wpadało słońce. Nie było wiadome również, czy pada czy jest słonecznie, czy wiatr wieje, czy dzień zastał ani jednego podmuchu. A może właśnie w tym samym momencie wznieśli Księżyc na kopułę MURu i przegapili go, dusząc się w małym pomieszczeniu.
Barry ujął dłoń Eliota i przysunął go bliżej siebie, tak że ich oczy znalazły się na ten samej wysokości. Twarz naprzeciw twarzy. Barry czuł na siebie ciepło bijące z zaczerwienionej twarzy Eliota. Dotknął jego policzka — gorącego, gdy jego skóra była zimna. Eliot wyszarpał rękę. Barry chwycił go szybko za twarz, nie pozwalając nigdzie uciec. Oboje znaleźli się jeszcze bliżej. Stuknęli się nosami. Serce w piersi Barry'ego zaczęło bić w szaleństwie, które pochłonęło całkowicie jego ciałem. Aparatura pipczała z ostrzeżenia, włączył się alarm, a na samym końcu podano mu płyny, których nie chciał. Gorąco rozpłynęło się po nim. Kolejne, niechciane myśli pojawiły się w jego głowie. Próbował je odrzucić, ale kiedy usta Eliota były tak blisko... nie potrafił się powstrzymać. Przysunął się bliżej i potem znowu bliżej... Zatrzymał się nagle. Odsunął się ostrożnie, puszczając głowę Eliota. Nie uciekł, nadal trzymał tę samą pozycję, jakby z zamroczenia po tym, co się wydarzyło.
Chciałabym ci wiele powiedzieć. Bardzo dużo rzeczy... i więcej — wyszeptał. — Nie mogę. Ty masz swoje tajemnice, ja mam swoje. Chcę po prostu, żebyś był bezpieczny. Zostało mi niewiele czasu i nie zamierzam cię pozostawić z moimi problemami. Masz swoje. Wystarczy ci ich...
Nie! — przerwał Barry'emu. — Nawet jeśli mamy swoje własne problemy, to nie znaczy że nie możemy się nimi dzielić. Wyjawię ci swoje tajemnice, a ty zdradzisz mi swoje. Obustronna wymiana. Wystarczy kłamstw. Wystarczy podchodów. Inaczej skończy się tak samo jak z Uną. Zachowała problemy tylko dla siebie i skończyło się jej... śmiercią. Nie mogłem jej pomóc. Zostało mi tylko uratować ciebie. Wiem, że w tobie jest coś... niepokojącego. Zaakceptuję to. Jestem gotowy — powiedział, jednocześnie kręcąc głową na boki. — Siądźmy i porozmawiajmy.
Barry przełknął ślinę. Z powrotem położył się do tuby i mruknął cicho, że chce się wyspać. Eliot bezgłośnie zgodził się, posyłając mu smutny uśmiech. Poprawił tę obrzydliwą muszkę i ruszył w stronę drzwi. Zatrzymał sie jeszcze na chwilę. Obrócił w stronę Barry'ego, otworzył usta i już coś miał powiedzieć, ale machnął ręką i wyszedł.
Chwilę później do środka wkroczył lekarz. Otworzył swój ekran i przesłał dane z tuby do swojej bazy danych. Przeanalizował kilka wskaźników, kręcąc cały czas głową. Nic jednak w tym czasie nie powiedział. Poprawił tylko zwisający z kieszeni długopis, nucąc przy okazji jakąś skoczną melodyjkę. Nagle przerwał. Zaakceptował wyniki przekazane przez tubę i przełączył ją na drugi tryb. Zielone światło pojawiło sie po prawej stronie od Barry'ego, prześwietlając amputowaną nogę.
Dziękuję, doktorze — wyszeptał niewyraźnie przez zaschnięte gardło.
Nie poznajesz mnie? — zdziwił się doktor. — Pierre. — Wskazał na siebie palcem.
Barry westchnął ciężko. Pamiętał bardzo dobrze lekarza, którego poznał ponad miesiąc temu. Jednak człowieka, który leczył go tym i poprzednim razem, nie znał. Był obcym bytem ubranym w ten sam strój, mówiącym tym samym głosem. Twarz miał podobną do Pierre, ale nie oczy — one nigdy nie kłamały.
Przepraszam, zapomniałem. — Odwrócił głowę. — Sporo się wydarzyło.
Nie wątpię w to. Kilka dni, a kostnicę mamy zapchaną. Ludzie oczekują, że wyleczymy każdego. Ci, którzy potrzebują natychmiastowej pomocy, czekają na korytarzu. Z kolei ci, którzy mają znajomości, siedzą sobie dniami w tubie i cieszą się z życia, śmiejąc z niedoli tych, którym się nie poszczęściło. — Pierre parsknął śmiechem. — Ludzie są przezabawni, a szczególnie ty Barry. Zawsze wpychasz się tam, gdzie nie twoje miejsce.
Pierre poklepał Barry'ego po piersi. Zatwierdził resztę badań, po czym wydawał komendę tubie, żeby przygotowała go do regeneracji nogi. Barry zamarł na moment. Regeneracja... Na samą myśl o zabiegu, który trwał kilka dni, a potem zabierał kilka miesięcy, by stanąć o własnych siłach, oblewał go zimny pot. Nie zamierzał stracić cennego czasu, który mu pozostał.
Chwycił Pierre w nadgarstku. Przysiadł i odepchnął lekarza jak najdalej od siebie, po czym wykorzystał chwilę i odwołał komendę przygotowawczą.
Nie potrzebuję tego... — powiedział i w tym samym momencie kilka kropel potu spłynęło po jego twarzy.
Pierre wybuchnął śmiechem. Oparł się o stojący przy ścianie stołek i podniósł się niezdarnie. Barry zmarszczył czoło ze złości. Mógł to wyśmiać jeszcze raz, ale nie zgodzi się na ten zabieg.
Chcę nogę natychmiast — wyjaśnił ostrym, nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Tak, tak, już przynoszę. — Pierre machnął ręką od niechcenia. — Jesteś śmieszny Barry i... niezwykły — dodał niższym głosem. Podszedł do biurka i wyciągnął ekran z danymi pacjentów. Przejrzał kilka folderów, aż natrafił na plik Barry'ego. Otworzył go i pokazał chłopakowi.
Raport był zdawkowy. Wszystkie fakty o nim spisano, wydarzenia z jego życia odnotowano, wizytę u lekarzy i wyniki badań zachowano, ale po jednym zdaniu, po jednym słowie. W ani jednym fragmencie tekstu nie znalazł szczegółu, jakiegoś większego konkretu o tym, co faktycznie się zdarzyło. Barry wyciągnął rękę, ale Pierre cofnął się, kręcąc palcem, że nie pozwoli wziąć raportu. Schował go z powrotem, wcześniej wprowadzając hasło dostępu.
Trzydzieści dwie osoby — powiedział nagle Pierre, przechadzając się wokół pokoju.
Co "trzydzieści dwie osoby"? — powtórzył Barry. Przymrużył oczy. Znowu zakręciło mu się w głowie. Może aparatura zdążyła już podać mu część płynów. Nie wiedział, w tym momencie zostało mu tylko zgadywać. Faktycznie zrobiło mu się dobrze, w oczach pojawiły się jakieś plamki. Potrząsnął nawet głową, ale to nic nie dało.
Tak i nie, to reakcja na przerwaną procedurę. Promienie soniczne to ciekawa i niebezpieczna sprawa, z którą... — zawahał się — lepiej nie igrać — dokończył niepewnie. — Nie warto, wiem, co mówię. — Uśmiechnął się słabo, trochę sztucznie zdaniem Barry'ego. — Człowiek przekuje się do swojego błędu dopiero w momencie, w którym jest już za późno. Wchodzisz sobie jednego dnia do gabinetu, ale nie wychodzisz z niego taki sam. Drugi dzień jest gorszy, a kolejne? Nie potrafisz żyć z wyborami, których dokonałeś. Trzydzieści dwie osoby... — rozpoczął temat, na który Barry czekał — tyle dokładnie pacjentów ta tuba — poklepał sprzęt — byłaby w stanie wyleczyć, gdyby nie znajomości pewnego nic nie znaczącego człowieka. Człowieka, który, jak się zresztą okazuje, ma podejrzanie dobre znajomości. Siedzi w tej cholernej, zakurzonej tubie i jest... zadowolony... z życia? Nie godzi się na zabieg rekonstruujący jego nogę z powodów pewnie równie samolubnych co cała jego osoba. I co dalej? — Walnął w tubę. — No jasne, umiera... Intrygujące...
Pierre zawisnął nad nim. Łypnął groźnie oczami. Dłoń skierował ku panelowi. Zaczął od skasowania dotychczasowego przebiegu leczenia od momentu wejścia do tuby. Zmienił dwie dane, wskazując, że pacjent ma zaburzenia, których sprzęt nie był w stanie wykryć. Barry zdziwił się. Wcześniej nie istniała taka możliwość. Dodali ją po ostatnich wydarzeniach, kiedy w końcu uznali, że technologia nie jest rozwiązaniem na wszystkie problemy. Parsknął krótkim śmiechem.
Zabijesz mnie? — spytał na spokojnie, pozwalając Pierre na dokonywanie kolejnych zmian.
Zabić? — Zamlaskał. — Gdybym cię nie potrzebował, nie zdradziłbym swojej umiejętności... Bael... — wyszeptał imię, które wywołało w Barrym jakieś drgawki. — Muszę poznać prawdę o tym człowieku za wszelką cenę, a ty mi w tym pomożesz.
Nie — odpowiedział mu od razu. Odepchnął Pierre, mimo tego jak słabo sie czuł, jak z trudem poruszał ciałem.
Pierre odszedł jeszcze kawałek, podśmiewając się pod nosem.
Nie? Nawet tak nie mów, ranisz moje uczucia, moja serce, moje ciało. Pomożesz mi, nawet nieświadomie. Jesteś tak silnie powiązany ze strefą OMEGA. Twoja historia jest dziwna, twoja matka jest dziwna. Znasz tę opowieść? Znasz prawdę, że profesor Liliania, pewnie najlepsza przyjaciółka twojej matki, znalazła ją na schodach. Jak dziwne jest to, że zaraz po twoich narodzinach okazało się, że więcej dzieci nie może mieć? I dziwne jest to, że przez całe twoje życie przemyka się jedna i ta sama, wciąż ta sama osoba. Wciąż ten sam człowiek... Bael — powtórzył znów. Barry nie był pewien, czy to on mu towarzyszy, czy wciąż Pierre miał na myśli Albę, ale mimo wszystko powiązanie między nimi wzbudzało podejrzenia.
Barry wziął spokojny, równy wdech i położył się na boku, odczytując dane, które wprowadził Pierre. Uszkodzenie nogi uniemożliwiające regenerację. Podwyższone ciśnienie krwi. Palpitacje serca. Drgawki. Nierówny oddech. Czytał po kolei i myślał, do czego mogą prowadzić wyniki. Pierre wyprowadził go ze wszystkich wątpliwości, kiedy znów się pochylił. Wybrał jedną z czterech opcji, które mu pozostały, jeśli chodziło o nogę.
Całkowita amputacja — przeczytał pierwszą z nich. — Ryzyko podjęcia sie regeneracji. Całkowite pozostawienie. — Nim wymienił ostatnią z opcji, urwał na moment. Chwycił za kikut i wbił w niego krótkie paznokcie. — Sztuczna noga podłączona do nerwów — wyszeptał. — Wiele stracisz. Podłączenie będzie cholernie bolesne i przez pierwsze dni będziesz musiał zażywać wiele leków. Raczej się przyjmie, ale miej na uwagę, że do końca swych dni nie będziesz juz tak samo sprawny. W gorszy dzień, będzie bolało. W lepszy trochę mniej. Czasem upadniesz. Czasem już nie wstaniesz. To twój wybór, ale to pozwoli ci zaoszczędzić czas, więc proszę cię o jedno. Wiem. Wiem. I jeszcze raz wiem, mam nadzieję, że po tym, co widziałeś, czego doświadczyłeś... Rozumiesz. Rozumiesz mnie. Odkryj tajemnicę Baela. Odkryj ją. To mi będzie wystarczyć.
Pierre palcami zakreślił dwa kółka. Barry przyjrzał się im w skupieniu, ale nie rozumiał. Dlaczego Bael? Dlaczego nie osoba, która miała największy wpływ w tej strefie, z którą każdego dnia rozmawiał i wspólnie dokonywał egzekucji na Jane, samoleczącej się kobiecie?
Drzwi otworzyły się z hukiem. W progu stanął zasapany Eliot. Zamknął za sobą drzwi, tym razem ostrożniej i podbiegł do Barry'ego. Ujął jego dłoń, objął wzrokiem, sprawdzając najpierw kikut, potem resztę ciała, aż w końcu odetchnął z ulgą.
Nie strasz mnie tak... — wyszeptał. — Myślałem, że zemrę, jak tam siedziałem. Niech będzie wszystko przeklęte, ale to jakaś tragedia Barry. Pytałem ludzi, oczywiście wiesz, w jakiej sprawie. Chodziłem, rozglądałem się, sprawdzałem i wtedy natrafiłem na zamkniętą część — tę, która wybuchła, kiedy tam byłeś. Jak? Nie wiem, nie wiem, nie wiem, ale... — obejrzał się przez ramię w stronę Pierre — tam stała kobieta. Pokryta czarną skorupą, jakby została spalona żywcem, ale szła, szła, ona.... — urwał i wtedy jeszcze raz spojrzał na Pierre. — Ona wyglądała jak Talia, córka tego listonosza. To znaczy, nie wiem, jak wyglądała, ale miałem takie wrażenie. Tak mną chwyciło, że to ona, że to ona. A potem zobaczyłem męża Uny. Wracał z tym przeklętym synkiem. Żyją i... i... — Zacisnął usta w wąską linijkę. Pomyślał przez chwilę nad tym, co miał powiedzieć, aż w końcu dokończył: — Chyba w końcu cię zrozumiałem. Muszę coś zrobić.

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!