Rozległ
się trzask.
Kolejny
błysk pojawił się za poprzednim i znów trzask, i trzask. Huk rozbrzmiał z
okolic parku, jakby piorun walnął w jedno z drzew.
Zeref
zadrżał z niepokoju, wspominając pierwsze dni w sierocińcu. Wtedy też padało,
ale tylko w dzień. Nie mogli wyjść na zewnątrz, siedzieli w budynku. Martwił
się o rodziców, za każdym razem gdy piorun strzelił z nieba, wyglądał, by
sprawdzić, czy przypadkiem nie zaatakował wracających rodziców.
Teraz
szli z Mard Geerem pod jednym parasolem, narażeni ze wszystkich stron na atak
natury.
Woda
przelewała się po nierówno wylanych ulicach. Woda piętrzyła się w kałużach, a
tam gdzie był skłoń, spływała w dół, ku krzyżowaniu. Wraz z deszczówką podążało
coś jeszcze — śmieci, ogromne ilości papierków, niepotrzebnego plastiku, petów,
a nawet i martwego kota.
—
Lepiej stąd uciekajcie! — ryknął mężczyzna grzebiący w osiedlonym kontenerze na
śmieci. Wyjął zamoczone opakowanie z paroma frytkami i zjadł ich parę. Potem
wyrzucił papier do śmietnika, dalej grzebiąc w pozostałościach.
—
Ostrzeżenie ciekawe, muszę przyznać, ale czy coś znaczy? — Zeref spróbował
kontynuować rozmowę.
— Heh,
jasne, panowie bogaci. Bicie, strzelanina, mordy, tortury, krzyki. Ech... —
Pokręcił głową. — Zawsze było źle, ale przynajmniej spokojniej. Nie ginęli na
ulicach, tylko w starej części fabrycznej. Kiedyś panowały zasady, a nie tylko
swawola. Co za dziwne czasy... Nawet dobrego żarcia nie wyrzucają już do kosza.
Zeref
parsknął śmiechem.
— Źle
szukasz. Kiedy jeszcze tu był sklep, mogłeś coś dobrego znaleźć, ale teraz?
Polecam inne śmietniki. — Wskazał kciukiem kierunek. — I nie dam ci pieniędzy.
Nie dam jedzenia. Wolę... — mówił spokojnie, unosząc dumnie podbródek i patrząc
z góry na mężczyznę — wymienną transakcję.
— A ja
tu sporo widzę, więc może coś ciekawego zdradzę? Hmm... — Zatarł dwoma palcami,
zachęcając Zerefa, by skorzystał z jego propozycji. — Nawet o tej całej
"Happy".
Mard
Geer pochylił się nad Zerefem i wyszeptał mu do ucha:
— Mam
się go pozbyć?
—
Nie... Oj, nie... — przeciągną głosem, zbliżając się ku bezdomnemu. — Zgadzam
się, ale muszę się czegoś dowiedzieć. Pieniądze dostaniesz, zaklinam się na
Acnologię.
— Ha
Ha! — zaśmiał się. — Oj, dziecko, dziecko, ty Acnologii nie znasz. Kiedyś to
był ktoś. Jeśli wypowiedziałbyś takie słowa z dziesięć, piętnaście lat temu, to
miałbyś władzę i szacunek. To był ktoś, ale wszystko się zmieniło po porwaniu
jego wnuczki. Oj, mówię ci, że bardzo dobrze pamiętam te dni. Głównie dlatego,
że wtedy straciłem dom — dodał szybko. — Spłaciłem w ten sposób dług i tyle mi
zostało. — Poklepał kontener na śmieci. — Zapytajcie tej Layli, a najlepiej
przyduście ją. Mężuś wyjechał, córkę ostatnio tak pobiła... Aż poza blokiem
słyszałem krzyki, ale z tej dziewczyny to też mały potwór.
—
Konkrety! — pogonił go Mard Geer. — I zwracaj się z szacunkiem do pana Zerefa!
—
Przecież nic nie robię. Ech, z wami gadać. — Machnął ręką, a potem splunął
flegmą na ziemię. — Sprawa wygląda tak, ludzie gadają, że ducha zobaczyli...
Amelię, tę co porwała dzieciaka dziesięć lat temu. I tylko nie tylko w gazecie
widziałem, wszędzie gadają. Mówią, że znali, że kojarzą twarz. Ja patrzę na nią
i myślę sobie: jak ona ma niby być podobna? Przecież to zupełnie inna osoba. I
właśnie w tym rzecz. Zależy kto patrzy i NA CO! Nie znałem Dragneelów zbyt
dobrze, ale twarz kojarzyłem, bo z Igneelem to pracowaliśmy w jednym zakładzie.
Żona czasem go odwiedzała. Zawsze kojarzyła mi się z tym prześlicznym
uśmiechem, no i rzecz jasna, figurę miała, że ho ho ho. Po dwóch ciążach! Ale z
twarzy... — pokręcił głową — to tylko uśmiech. Miała taki... charakterystyczny,
że się patrzyło i zaraz na sercu cieplej było. Mężowi często robiła kanapki,
też specyficzne.
Z
jajkami, majonezem, szczypiorkiem, jogurtem i paroma suszonymi śliwkami, dodał
w myślach Zeref.
— Ta
cała Happy to nie ona — kontynuował. — Wiem, że lata minęły. Sam siebie nie
poznaję, ale mówię wam, że to fałszywka.
— Też
sądzisz, że prawdziwa Amelia nie żyje? — zapytał Zeref, mocniej ściskając dłoń
na uchwycie parasolki. Nie zmienił wyrazu twarzy.
— Nie
żyje. To do niej pasowało bardziej. Bardzo delikatna kobiety, kochająca dzieci,
ale nie życie. Odebrała je sobie. Dzieci zostawiła. Wiem, że młodszy, Natsu,
wrócił. A co do starszego? Nikt nie wie. Dziecko zaginęło jeszcze przed
porwaniem. Może gdzieś zostawili dzieciaka, a może... — Wzruszył wątłymi ramionami.
— Kto wie, cholera?
Zeref
zmrużył oczy, próbując odtworzyć obraz drogiej rodziny sprzed tych dni. Nie
byli najszczęśliwsi na świecie, ale nie pamiętał, by ktoś chodzić głodny. Spać
gdzie mieli. Praca wydawała się stabilna. Jednak jako dziecko mógł wiele nie
wiedzieć. Rodzice co wieczór zamykali się w swoim pokoju i rozmawiali długimi
godzinami, czasem nawet aż do samego rana, bo wtedy Igneel szedł z dodatkową
porcją kanapek do pracy. Uśmiechnięty, nigdy smutny, tak samo matka.
—
Igneel niedługo wychodzi — wyszeptał Zeref mimowolnie. Tak bardzo chciał poznać
stosunek tego mężczyzny do wyjścia porywacza, zbrodniarza i wciąż ojca...
— Phi —
prychnął. — Jak tylko wyjdzie, zbieram butelki i wyjeżdżam z tego miasta, bo
rozpęta się piekło, jakby jakaś wojna między gangami. Nic podobnego, oj, nic.
Igneel nic nie znaczy, to robol, który popełnił sporo błędów. Pamiętam go. Z
niego był taki przywódca, jak ze mnie biznesmen. Ja skończyłem na ulicy, a on w
pudle. Nie... Igneel jest nikim, ale postawił się Acnologii i ludzie oczekują
od niego wiele. Zapytajcie tej Layli, ona wam wszystko powie. Już pewnie
odlicza dni do śmierci.
— Kim
jesteś? — spytał Mard Geer. Zeref szturchnął go nieumyślnie. W duszy dziękował
za odwagę, której jemu zabrakło.
— Ja? —
Uśmiechnął się podejrzanie. — Chyba nikim... Ja...
Odwrócił
się nagle i zaczął grzebać w śmietniku. Wyjął worek z owocami, z wieloma
jeszcze nietkniętymi zgnilizną. Otworzył go i wybrał nadające się do spożycia
jabłka, a kiedy znów spojrzała na Mard Geera i Zerefa zląkł się. Cofnął
ostrożnie, mocno przyciskając owoce do siebie.
—
Lepiej stąd uciekajcie! Znałem tego całego Jude'a. Byłem jego księgowym! Oj,
znam jego ciemne interesy. Mówię wam, że to on...
Kolejna
błyskawica przecięła niebo.
Mężczyzna
przykucnął z przerażenia. przysłonił uszy, że ukryć się przez kolejnym
grzmotem. Nawet wypuścił wszystkie jabłka, które zabrał ze śmietnika. Jedno z
nich przeturlało się pod stopy Mard Geera. Zamachnął się nogą, by odkopnąć
owoc, ale Zeref powstrzymał go. Pokręcił głową z dezaprobatą i pochylił się
wraz z parasolką, na moment wystawiając Mard Geera na deszcz. To była jego kara
za zbyt pochopne działanie. Zasłużył, choć Zeref rozumiał, dlaczego tak chciał
potraktować mężczyznę. Widział w jego oczach obrzydzenie, które pojawiło się
wraz z chwilą, kiedy bezdomny drugi raz przeszukiwał śmietnik. Zobaczył tam
własne odbicie — dziecka, które przeszukiwało odpadki, by odegnać głód. Nie
jadł nic od tygodnia. Wodę popijał z fontanny. Gorączkował. Ledwo utrzymywał
się na nogach.
— Powinieneś
wiedzieć, jak cenne jest jedzenie — zwrócił przyjacielowi uwagę.
—
Przepraszam — wyszeptał w odpowiedzi nieśmiało. — Wiem, ale....
— Nie
przepraszaj — przerwał mu. — Między nami niepotrzebne są takie słowa. Każdy ma
prawo do pomyłki i chyba sam popełniłem jedną z najstraszliwszych.
Podniósł
jabłko i obejrzał je ze wszystkich stron. Z zewnątrz wyglądało na nietknięte,
ale śmierdziało. Nadusił je, zepsuty miąższ trysną z szypułki. Jednak mimo tego
że było zgniłe wewnątrz, podał je mężczyźnie. Uśmiechnął się do niego ciepło, a
potem odszedł, zostawiając na ziemi kilka banknotów.
—
Lepiej stąd uciekajcie! Znałem tego całego Acnologię... — krzyczał jeszcze za
nimi, ale Mard Geer wprowadził Zerefa do bloku.
Zamknęli
za sobą drzwi i nastała dziwna, nienaturalna cisza. Otworzoną parasolkę
zostawili na klatce, a sami skierowali się do mieszkania Heartfiliów.
Zeref
schował broń za marynarką, nie chcąc, by pierwszą rzeczą, którą zobaczy Layla
będą uzbrojeni mężczyźni, dodatkowo pracujący dla Acnologii. Znając niestabilny
stan tej kobiety, mogłoby się wydarzyć wiele nieprzyjemnych sytuacji, do
których nie zamierzali dopuścić. Mimo wszystko Acnologia nadal kochał swoją
córkę, a Lucy matkę.
— Czy
ktoś ją obserwował? — dopytał się Zeref, zastanawiając się, czy ktoś opatrzył
jej obrażenia, które zadała Lucy.
— Tak.
Pani doktor się nią zajęła. Lucy była osłabiona, więc nie zdołała zadać jej
poważnych obrażeń. Trochę krwi i siniaków, nic więcej.
— A jej
stan... emocjonalny?
—
Trudno powiedzieć. Mówili, że ma... — urwał, poszukując właściwego słowa —
ataki — dokończył w końcu. — Zaczyna się zazwyczaj po powrocie z pracy. Woła
Jude'a i przeszukuje przestrzeń pod łóżkiem. Zawsze coś wyjmuje i wkłada z
powrotem.
— Czy
wiemy, co to jest?
— Nie,
niestety.
Zeref
westchnął z zawodu. No cóż, może jeszcze nie wiedzą, ale właśnie mają szansę na
wyjaśnienie wszystkich wątpliwości. A było ich wiele. Mężczyzna przed
śmietnikiem. Jude. Jego zniknięcie i niepokojące ostatnie słowa. Niestabilny
stan Layli i Lucy. Im bardziej się zbliżał ku temu, co się wydarzyło dziesięć
lat temu, tym więcej wątpliwości tworzyło się dziś. Sprawa była prosta — nie
spłacali długów, zabrakło pieniędzy, więc porwali Lucy za okup. Jednak po
wszystkich przesłuchaniach, relacjach, następujących po sobie zdarzeniach,
coraz mniej dało się określić porwanie prostym. Coraz mocniej skomplikowane,
zawiłe, pełne niejasności, sprzecznych opowieści, ludzi i zachowań, które
zachowały się gdzieś głęboko w świadomości, że doprowadziły do kolejnej
tragedii.
Stał
przed drzwiami i tylko patrzył na nie nieprzytomnym wzrokiem, widząc za nimi
krzątającą się bez sensu Laylę — kobietę, która została sama na całym świecie.
Bez celu. Bez przyszłości. Najbliżsi opuścili ją i gdzieś głęboko w
podświadomości zdawała sobie sprawę, że to tylko jej wina. Ale czy na pewno?
Nie Lucy, w to najbardziej wątpił. A Jude? Jego w tej historii brakowało.
—
Wchodzimy — ostrzegł Mard Geera.
Zapukał.
Nie
minęło nawet pięć sekund, kiedy wejście gwałtownie się otworzyło. W ostatniej
chwili odskoczyli do tyłu, a potem wstrzymali oddech, razem, na widok
purpurowej, wysuszonej twarzy Layli. Bandaże wisiały na jej ramionach, jakby
niedawno je z siebie zdjęła. Chodziła po domu w zwyczajnej koszuli,
zdecydowanie za luźnej. Cienkie włosy były zebrane w kilka nierównych kucyków.
Z przodu zobaczyli puste, łyse placki na głowie.
— To
ty... — wydusiła z siebie z trudem i w tym samym momencie próbowała zatrzasnąć
drzwi.
Mard
Geer chwycił za klamkę. Szarpnął za nią, wyrywając z dłoni Layli. Kobieta zachwiała
się i upadła na kolana, po czym zwymiotowała na podłogę żółtą posoką. Zaczęła
oddychać ciężko. Złapała się za brzuch i wydała gardłowy, choć słaby, charkot.
—
Przyszedłem w imieniu Lucy — wyjaśnił jej w skrócie Zeref.
Oczy
Layli otworzyły się szeroko, łzy pojawiły się po powiekami chwilę później.
Pochyliła głowę nad wymiocinami, szepcząc pod nosem niewyraźne słowa. Zeref
zrozumiał tylko jedno z nich — "kocham", reszta pozostała dla niego
tajemnicą. Nie zamierzał tez wsłuchiwać się w nie zbytnio i tak stracili już
zbyt dużo czasu. Należało jeszcze zamknąć sprawę z długami i Acnologią, a zegar
tykał.
Wszedł
bez zaprowadzenia do mieszkania. Machnął ręką w stronę Mard Geera, aby za nim
podążył, do pokoju Layli i Jude.
— Nie,
tam nie wolno! — wrzasnęła za nimi kobieta, odkrywając w sobie tajemnicze
pokłady energii. Wstała i pobiegła za nimi, ale Mard Geer pochwycił ją w silnym
uścisku. Zaprowadził kobietę do pokoju Lucy, mimo jej stanowczych sprzeciwów.
Waliła w niego pięściami, każde z uderzeń było słabe, jakby próbowała jedynie
dotknąć drogiego garnituru. Cały czas coś jęczała, aż Mard Geer zamknął ją w
pokoju Lucy. Zastawił drzwi szafką, żeby nie mogła wyjść, a przynajmniej do
czasu, w którym nie skończą przeszukiwań.
Zeref
popchnął wejście do sypialni małżeńskiej i... zastał tam pustkę. Meble jakby
zostały wyniesione. Ślady po zabrudzeniach odbiły się na zakurzonej, zalanej
podłodze, wyznaczając linie każdej szafki, każdego stołu, który się tam
znajdował, a teraz ktoś się go pozbył. Stos papierów leżał ułożony w kącie.
Łóżko było złożone, nie jak wynikało z informacji, które uzyskał Mard Geer.
Layla złożyła pościel. Ułożyła ją w stos pryz poduszkach i otworzonej pośrodku
książce. Zeref zabrał ją — była to "Zbrodnia i kara", jedno z
nowszych tłumaczeń i wydań, więc musiała je kupić.
—
Pościel powinna być schowana — zauważył Mard Geer.
Zeref
coś wstrząsnęło. Szybko rzucił pościel na podłogę i wysunął łóżko. Otworzył
ukrytą klapę. W środku dostrzegł kilka dobrze zawiniętych ksiąg księgowych —
amerykanek, które jeszcze z piętnaście do dziesięciu lat temu chętnie były
uważane do prowadzenia ksiąg rachunkowych, nim nastąpiła era komputeryzacji i
programów. Poza tym działalność Acnologii nie należała do jednej z legalnych,
więc Zeref wątpił, by mężczyzna rozliczał się z organami podatkowymi z lichwy i
pożyczek.
—
Umowy...
Podbiegł
do stosu dokumentów, po czym przejrzał pierwsze karki w wierzchu. Wszystkie
były sporządzone według tego samego wzorca — schematu, który podpisywali
pożyczkobiorcy z Acnologią. Dokładna data, ilość rat do spłaty, odsetki,
kolejne odsetki, konsekwencje, zabezpieczenia, potencjalni spadkobiercy i
ostatecznie podpis obu stron.
— Bierzemy
to — obwieścił Zeref.
Wrócił
do ksiąg. Rozłożył dwie i wtedy dostrzegł pewną niezgodność. Obie pochodziły z
tego samego okresu, roku, w którym została porwana Lucy, sprzed dziesięciu lat.
Porównał charakter pisma — bez cienia wątpliwości prowadziła je ta sama osoba.
Sprawdził, czy z wierzchu różnią się czymś szczególnym. Tylko jedna rzecz go
zastanowiła. W jednej data była zapisana rzymskimi cyframi, w drugim arabskimi.
Amerykanki zostały wykonane z tego samego tworzywa — mocnego, dobrze
oprawionego. Kartki były zszyte, nie sklejone. Wyglądały na robione na
zamówienie.
Tylko
do czego były potrzebne dwie?
Zajrzał
do środka, odszukując datę na krótko sprzed porwania Lucy. Dotarł do lipca i
sprawdził konto należności pożyczkowych. Dłużnicy byli wypisani w jednym,
ciągnącym się przez kilka stron rzędzie — i w jednej, i w drugiej księdze tak
samo. Jednak Zeref zauważył różnicę w saldzie na koniec miesiąca. W jednej
księdze pozostała bez różnicy, w drugiej nastąpiło zmniejszenie. Dług się uległ
zmianie, ktoś go spłacił.
— Oni
płacili — powiedział na głos.
Mard
Geer zamarł w miejscu.
—
Panie, czy to w takim razie oznacza że... — W pozycji klęczącej przysunął się
bliżej do Zerefa. — Porwanie Lucy... Nie chodziło o to, że nie mają pieniędzy?
Zeref
zaczął błądzić wzrokiem po poprzednich miesiącach — wszędzie przedstawiała się
ta sama sytuacja. Czasem zauważał drobne spłaty, ale zdecydowanie mniejsze od
tych, które przedstawiała druga księga. Potem jeszcze znalazł jedną różnicę,
podejrzane wpłaty na kasę, które widniały tylko w jednej z ksiąg.
— Oni
płacili, ale Jude nie przekazywał pieniędzy Acnologii — zrozumiał w końcu. —
Wszyscy sądzili, że ich oszukał, ale bali się iść i cokolwiek mówić. Acnologia
był zajętym człowiekiem. Powierzył swoje księgi Jude'owi, tak samo swoją córkę.
Ufał mu, ale ten go oszukał i przez to...
—...
Lucy została porwana — dokończył Mard Geer. Jego twarz spowił groźny cień.
Podniósł się, otrzepując marynarkę z kurzu. Podał dłoń Zerefowi, aby pomóc mu
wstać. — Natychmiast polecę chłopakom odnaleźć Jude'a. Czy mam puścić plotkę o
oszustwie?
—
Nie...
Zeref
ujął dłoń Mard Geera. Pociągnął za nią i wstał, stękając. Jednak zbyt długo
siedział w jednej pozycji. Wyciągnął się, po czym kontynuował myśl:
— Teraz
jest za późno. Ludzie za bardzo nienawidzą Acnologii. Jedyną osobą, która winna
poznać prawdę, jest Lucy, ewentualnie Igneel. Jude zapłaci. Zapłaci i sam
dopilnuję, by jego życie stało się piekłem. Będzie błagał o śmierć. Będzie
błagał, bym go zabił, a ja tylko zaśmieję się mu prosto w twarz. Rozkażę
doktor, by rozcięła go na kawałki, zabrała organy i rozdała w szpitalu
potrzebującym. Może wtedy się na coś przyda... Na razie, znajdź go.
— Tak,
jest! — Pochylił się z szacunkiem. — Zrobię, co w mojej mocy, panie. A jeśli
mogę spytać... — uśmiechnął się podejrzanie — czy Lucy będzie o tym wiedziała?
— Ona o
wszystkim zdecyduje — zdradził bez chwili zawahania, że zamierza wydusić z
dziewczyny każdą kroplę nienawiści, którą w sobie trzymała przez lata.
Zasłużyła na to. I Lucy, i on, i każde dziecko, które straciło tamtego dnia
rodzica.
Zastanawiało
go jeszcze tylko jedno — ile tak naprawdę wiedziała Layla. Sprawdzała papiery,
gdy odszedł Jude i Lucy. Może i wcześniej była świadoma lewych interesów męża i
tego, jak oszukuje jej ojca. Ale gdyby to okazało się prawdą, od początku
zdawała sobie sprawę, z czyjej winy jej dziecko zostało uprowadzone...
Zeref
zacisnął pięść, zduszając sobie niepotrzebny gniew. Jeszcze nie zapytał,
jeszcze nie poznał odpowiedzi, ale rozsadzało go od wewnątrz. Fragmenty
zaczynały się łączyć w całość, sens historii sprzed lat stawał się jasny,
oczywisty. Już niewiele brakowało, by poznać pełnię tamtych wydarzeń... Tak
niewiele.
Mard
Geer odsunął za niego szafę. Z pomieszczenia wyskoczyła Layla, rzucając się z
pięściami na Zerefa, który stał niewzruszony przy łazience. Mard Geer złapał
kobietę i przydusił do ściany, mówiąc, by zachowała spokój.
Zeref
wziął głęboki wdech i dopiero wtedy zapytał:
— Czy
wiedziałaś, że Jude, twój mąż, oszukiwał Acnologię?
Layla w
moment uspokoiła się. Jej usta nieznacznie zadrżały, głośno przełknęła ślinę,
ale nic nie odpowiedziała. Odwróciła głowę, wzrok kierując na pokój Lucy, by
ukryć przed Zerefem mający się na jej twarzy ból i wstyd. Jednak zobaczył go,
to była chwila, ale wystarczyła, aby pozbył się wszystkich wątpliwości.
Poszedł
do kuchni, wcześniej prosząc Mard Geera, by pilnował ją. Otworzył po kolei
każdą z szuflad, przeglądając każdą wnękę, każdy przyrząd, aż w końcu natrafił
na metalowy nóż kuchenny. Przyłożył do ostrza palec i zaciągnął się w pierwszej
chwili, gdy skóra dotknęła ostrej krawędzi. Uśmiechnął się, a uśmiech ten
dojrzał w niewyraźnym odbiciu z ostrza — był spokojny, naturalny.
—
Zamknij jej usta — wydał Mard Geerowi kolejny rozkaz, który wykonał
natychmiast.
Layla
ostatni raz szarpnęła ciałem i poddała się, opuszczając z bezradności głowę.
Zeref
ujął jej dłoń — delikatnie, z wyczuciem, jakby zamierzał ucałować jej wierzch.
Zamiast tego zaczął wyliczać, dotykając po kolei każdego z palców ostrą
krawędzią noża. W końcu natrafił na najmniejszy paluszek. Z zawodu westchnął
ciężko. Oczekiwał kciuka, ale skoro pozostawił decyzję losowi, podporządkuje
się jej.
Przydusił
dłoń Layli do ściany i bez chwili zawahania wbił nóż w palec. Kobietą
szarpnęło. Krzyk zdusił sie w gardle. Łzy spłynęły wraz z kroplami krwi
przesuwającymi się po nagiej ręce, a na samym końcu jęknęła. Zeref wyrwał jej
palca i rzucił na podłogę, w sam kąt, żeby taplała się w brudzie, kiedy będzie
go szukać. Opatrzył ranę, zakładając na jej wierzch szmatkę. Skinięciem
pozwolił Mard Geerowi ją puścić.
Upadła
na kolana.
— Nikt nigdy
ci nie wybaczy, zostałaś sama, Laylo — wyszeptał do jej ucha i odszedł,
pozostawiając kobietę zalaną łzami i wstydem.
Ostatni
raz podążyła wzrokiem za Zerefem, kiedy wyszedł wraz z Mard Geerem, niosącym
księgi rachunkowe Jude wraz z częścią umów.
— Zaczekajcie
— wycharczała.
Zeref
posłał jej uśmiech. Przerażanie zamarło na twarzy Layli. Podniosła się i
pobiegła do pokoju Lucy, zamykając się w środku. Zeref w pierwszej chwili nie
pojął, ale wystarczyło, że spojrzał na własne odbicie — na uśmiech, który
zatrzymał się w czasie w starym lustrze, a który był tak podobny do kobiety
dawniej zwanej matką. Niewinny, ale i piękny, anielski i radosny, ten który
zawsze podnosił na duchu.
Po raz
pierwszy w życiu ujrzał w sobie matkę i sprawiło, że jeszcze mocniej chciał
poznać odpowiedź na pytanie: dlaczego zostawili go w tym sierocińcu, a Natsu
zabrali ze sobą...
0 Comments:
Prześlij komentarz