[BAEL] #31


ELIOT
Tłum ludzie przebiegł przed oczami Eliota. Krzyk zamarł na ich ustach, kiedy potykali się, spychali nawzajem, popychali. Biegnąca na samym przedzie kobieta chwyciła za wystający ze straganu kij i rzuciła go pod nogi tych, którzy uciekali za nią. Dwaj mężczyźni nastąpili na niego i rąbnęli twarzą wprost na platformy, które zaczęły ich wieźć w przeciwnym kierunku.
— Pomóż! — Wyciągnęli ręce w stronę Eliota, błagając, jęcząc, stękając, aż platformy zawiozły ich poza linię budynku.


Eliot wziął głęboki wdech i dopiero wtedy się po raz pierwszy poruszył. Kiedy zamarł? Kiedy wstrzymał oddech? Nie pamiętał, co się działo z jego ciałem. Każdy kolejny dreszcze niepokoił go coraz mocniej. Bo skąd się brały? Widział śmierć, Barry zabił na jego oczach Młodego, zakopali go razem, więc dlaczego?
Odpowiedzi cisnęły mu się na usta.... Nie zamierzał jednak głośno przyznać, że jest zwyczajnym tchórzem. Rusz się!, wrzasnął go siebie w myślach, ściskając mocno powieki. Rozprostował dłoń i spoliczkował się raz, potem drugi. Wystarczył krok...
Eliot nadal stał w miejscu. Stopy przywarły do gruntu, tuż obok kobiety, która sprawdzała listę zakupów i sprawunki, które zdążyła zrobić. Zgięła listę na pół i nucąc hymn strefy OMEGA, wstała. Otrzepała spódnicę z brudu, a niewielki kapelusik przekręciła na włosach. Fryzurę miała nienaganną. Pomimo wiatru, przebywaniu wśród tak wielu ludzi na straganie, nie straciła klasy. Pani w dobrego domu — tak mógł ją opisać Eliot. Ale w tym stwierdzeniu czegoś brakowało. Paznokcie miała zadbane, ale krótkie. Makijaż przykrywał szczególnie prawą część twarzy, druga strona wyglądała na delikatniej wykonaną.
Una przeszła obok Eliota. Skinęła głową na pożegnanie i wtedy, kiedy promienie słońca padły na właściwą stronę twarzy, dostrzegł zasinienia.
Ruszył bez zastanowienia. Chwycił Unę za ramiona i potrząsnął nią, pytając:
— Nie możesz nic z tym zrobić?
Zamrugała kilka razy ze zdziwienia. Potem pochyliła głową, chowając zarumienione ze wstydu policzki. Odsunęła się od Eliota. Może za mocno ją ścisnął, może nie lubiła dotyku, a może po prostu potrzebowała dystansu. Eliot nie zamierzał pozwolić jej odejść. Sam przeżył zbyt wiele we własnym domu, by teraz obojętnie patrzeć na cierpienie młodej kobiety i matki. szarpnął za jej nadgarstek i przyciągnął do siebie. Przybliżył usta do jej ucha i wyszeptał jej dwa słowa:
— Oddal je.
Una otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. Położyła dłoń na piersi Eliota. Serce zabiło mu mocniej, kiedy zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu znalazł się tak blisko kobiety — w dodatku mężatki. Gdyby nie zamieszanie, już dawno napiętnowano by i jego, i kobietę. Ale w obliczu tej sytuacji, nie zamierzał jej puścić.
— Nie — odpowiedziała w końcu. Popchnęła Eliota, w odruchu ścisnął jej nadgarstek mocniej. Zajęczała w bólu.
— Przepraszam, ale nie puszczę cię. Muszę... — zawahał się. Co zamierzał? Walczyć? Nie, na samą myśl o tym kręciło go. Uratować? Niby jak? Był nikim,  i nie liczył się. Pomóc? Brakowało mu odwagi. — Muszę cię powstrzymać — wyszeptał. Głos, który się z niego wydobył, nawet w jego mniemaniu, brzmiał fałszywie, obłudnie.
— W takim razie... przykro mi.
Rozluźniła mięśnie. W odruchu Eliot puścił ją, lecz Una nie uciekła. Stanęła na palcach, mierząc się z Eliotem twarzą w twarz. W jej oczach nie dostrzegł wątpliwości. Była już pewna swej decyzji, więc i on nie zamierzał ustąpić. Skoczył w kierunku dachu budynku, kiedy zza ściany wysunęło się kilka owoców. Jabłka przeturlały się po ziemi, szczerząc zęby w jego kierunku. Pochwyciły łydkę Uny, rozgryzając ją aż do krwi. Nawet nie drgnęła. Ściągnęła jabłko, wyrywając sobie kawałek skóry, a potem... ugryzła w piskach i mękach owocu. Żółć podeszła Eliotowi do gardła. Zasłonił usta, a wolną ręką złapał się parapetu. Podciągnął się i wylądował na dachu. Stąd dopiero dostrzegł prawdziwy terror, jaki zasiała Una.
Ciała leżały porozrzucane po ulicach i platformach, które wiozły je w nieznanym kierunku. Odór śmierci unosił się w powietrzu. Drażnił mu nozdrza, doprowadzał do nudności, ale przede wszystkim bolał. Takiej zgrozy strefa OMEGA nigdy nie zaznała. Tłumy biegły w jednym kierunku — w stronę policji, jakby wierzyli, że bronie soniczne powstrzymają te obrzydliwe stwory. Jeden przepychał się obok drugiego, kopali się nawzajem, wyszarpywali włosy. Cywilizowani ludzie? Nie... Eliot widział przed sobą zwierzęta, a nawet gorzej, bo nieokiełznane, dzikie stworzenia były mu nieznane. Tutaj dostrzegał obrzydliwe istoty, które w końcu pokazały swe prawdziwe oblicze, kiedy nieprzewidywalna śmierć zaczęła ku nim się zbliżać.
Bał się Barry'ego? O nie, teraz już rozumiał przyjaciela. Tę pogardę w jego oczach, obojętność wobec tragedii. To społeczeństwo było chore, ci ludzie byli chodzi. Nie płakali za zmarłymi, a użalali się nad sobą, krzyczeli, że winni mieć pierwszeństwo, że ktoś ma za niego zginąć. Z odrazą patrzył na ten przeklęty tłum, który nie zasługiwał na ratunek.
— Allegro — wypowiedział słowo pod nosem, po czym skoczył na wysokość najwyższego budynku w okolicy, w ostatniej chwili uciekając przed goniącymi go owocami.
— Jesteś cudowny — powiedziało do niego jabłko, turlające się po dachu budynku.
— Będziesz sławny, znany i kochany.
— Matka uzna cię za jedyne dziecko.
— A brat? Ja tam uważam, że oddadzą ci cały dom, a brata wygonią.
— Prawda, prawda? On jest nikim.
— I z Barrym będziesz już na zawsze!
Ostatnie zdanie sprawiło, że Eliot się wzdrygnął. Będzie z Barrym na zawsze, a teraz jest to niemożliwe? Oczywiście, umierał, kolejne dni mijały i niewiele się między zmieniło. W zasadzie nie dostrzegł jakiekolwiek zmiany. Dni stały się takie same, choć wypełnione uśmiechami i powolnym spełnianiem marzeń. Czy Barry miał jakąkolwiek przyszłość? Jeśli te owoce zdradzały największe pragnienia, motywowały do uśmiechu, wspierały, to dlaczego się rozpłakał? Gdzie to ukojenie, którego oczekiwała Una? Uciekło, zniknęło... umarło.
Eliot zeskoczył z budynku na jedną z platform. Włączyła się. Owoce podążyły za nim, więc w ostatniej chwili uskoczył. Chwycił za napisz straganu i przykrył nim jabłka. Banany wyślizgnęły się pod spodem. Rozgniótł je szybko i uciekł w kierunku tłumu. Nie zdołał ich ominąć na ziemi, więc skoczył. Stanął na głowie jednej z kobiet i znowu wezwał moc, która zabrała go w górę. Kobiet upadła z tłum, który zdeptał ją, nim Eliot zdążył przyjrzeć się jej twarzy. Pokręcił głową. To nie był czas na jakiekolwiek współczucie, a na walkę.
Uderzył się w policzki i odepchnął od kolejnej osoby jeszcze mocniej. Wyskoczył z boku placu, zmierzając w przeciwnym do wyjścia kierunku. Zobaczył je — chmara potworów podążyła za nim aż tutaj. Odwrócił się, podskoczył kawałek, tylko na wysokość wysokości małego dziecka i poleciał do tyłu, gdzie tłumu już nie było. Istoty zagryzły z wściekłości zęby. Zazgrzytały nimi. Nie było już więcej miejsca na czule, kojąca słówka, pozostała tylko nieokiełznana złość i gniew, którą Una w sobie chowała — największa słabość kobiety i jej największa siła.
— Myślisz, że to ci w czymś pomoże?! — krzyknął, nie licząc, że Una weźmie sobie jego słowa do serca.
Zaatakowała. Tony istot rzuciły się na Eliota, a on w tym samym czasie ostrożnie odepchnął się od powietrza. Uciekła do tyłu, potem znów zebrał siły i pchnął powietrze, zmieniając kierunek — prosto w tłum. I kiedy znalazł się tuż przed nimi, znów się wybił — tym razem wysoko w górę, aż po samo sklepienie MURu. Istotny podążyły za nim, ale wystarczyło, że zaczął spadać. Kolejne jabłka wypadały ze stworzenia wprost na pochłoniętą przez strach strefę OMEGA.
Uśmiechnął się i jeszcze raz spytał Uny:
— Czy myślisz, że to ci w czymś pomoże? Nie — odpowiedział tym razem. — A wiesz dlaczego? Bo świat wróci jutra do normalności. — Wzruszył ramionami. — Zapomnieliśmy jak naprawdę żyć, ale ja próbuję sobie przypomnieć. Nie mam żony. Nie mam dzieci. Nawet mieszkam z mężczyzną. To źle? Oj, tragicznie, kochana Uno, ale jestem dumny ze swojego życia. Dlatego...
Znalazł się blisko ziemi. Obrócił się w powietrzu i wylądował delikatnie, na paluszkach, na platformie, która ruszyła za niego. Odwrócił się — Una już za nim stała. Ze wstydu schowała głowę za straganem, ale i tak widział jej zaczerwienioną twarz. Ruszył ku niej. Chwycił kobietę za żakiet i szarpnął ją, przybliżając twarz do swojej. Ukochaną muszkę poprawił wolną ręką.
— Gdzie. Jest. BARRY?! — ryknął na całe targowisko. — Powiedz mi, a zabijemy twojego męża.
— Zabijecie? — powtórzyła ostrożnie, jakby niepewna tego, czy dobrze usłyszała. Jej spojrzenie złagodniało, a wraz z nim istota rozsypała się po ulicy, na nowo stając tylko owocami i warzywami. — Nie możesz...
— Mogę. — Potrząsnął ramionami Uny. — Możemy. Zbyt długo pozwalałaś na takie traktowanie. Zmień się, więc jakie to trudne, ale czasami tak...
Ból sparaliżował Eliota. Puścił Unę i przyklęknął na prawą nogę, lewa wydawała się palić z ból. Syknął zajadle i łypnął groźnie w kierunku Uny, która... uśmiechnęła się. Ujęła policzek Eliota i przykucnęła naprzeciw niego. Założyła spódnicę pod nogi, kapelusz poprawiła, ale makijaż rozmył się wraz z potem i łzami. Sięgnęła w kierunku łydki Eliota, wyszarpując z niej na wpół zgniłą gruszkę.
— Nie wolno marnować jedzenia. Mąż mi zawsze o tym przypomina — wyjaśniła, zagryzając zepsuty owoc, po którym spływała krew Eliota.
Wstrząsnęły nim konwulsje. Upadł na platformę, aby uciec jak najdalej od Uny. Jednak ta nie ruszyła. Zrobiło się ciemno, z nadajnika puszczono ogłoszenie o niebezpieczeństwie i wcześniejszym udaniu się do domów. Eliot wsłuchiwał się i wsłuchiwał w komunikat, aż w końcu dotarło do niego, że nie ucieknie. Potwór Uny na nowo wstał. Wraz z nim podniosła się i kobieta. Jeden krok do przodu, Eliot zebrał w sobie siły, by oddalić się od Uny. Zaraz postawiła drugi, więc w wielkich zadyszkach przeciągnął się po nieruchomej platformie.
— Żałujesz, że chciałeś mi pomóc? — spytała.
— Nie — wyjęczał. — Nie żałuję. Żałują głupcy. — Wziął głęboki wdech. Z trudem mówił. szarpało jego ciałem, przestał czuć zranioną nogę. Nie tylko wciąż krwawił, ale nieznany jad owładną nim, zabierając kolejny dech.
— Dzieci są takie głupie. Nie rozumiesz świata. Nie mogę odejść. Jestem dumną żoną, matką, może niedługo babcią. Mój syn jest moją dumą. Mąż jest moim najdroższym kompanem, którego wybrali mi rodzice. Mój syn stanie się członkiem rządu.
Nie zdołał powstrzymać śmiechu.
— Co... Co tak się bawi? — zdziwiła się szczerze.
Obrócił się na plecy. Stęknął z bólu, ale nie poddał się.
— Kim jest "rząd"?
— Oj, Eliocie. — Zachichotała pod nosem. — Kochany, na pewno uczyłeś się w szkole. To ludzie, którzy nami rządzą. Całą strefą OMEGA.
— Gdzie... są? — wysapał ciężko.
— To że ich nie widzisz, nie znaczy, że ich tu nie ma — odpowiedziała łagodnym, przekonującym tonem. Gdyby nie jego sceptyczne podejście do wszystkiego, co ma miejsce w strefie OMEGA, dawno uwierzyłby jej
Nie teraz.
Nie w tym momencie.
Jeszcze chciał o tak wielu rzeczach porozmawiać z Uną. Wybić z jej głowy cudowną wizję rządu i tego, że ci ludzie przygarnął jakiegoś chłystka, kiedy nie wpuścili w swoje szeregi nikogo od wielu lat — nawet najwybitniejszych.
Zakaszlał. Powieki stały się ociężałe, kleiły się, opadały. Nie zasypiaj! Bądź trzeźwy! Powtarzał sobie wiele rzeczy, ale w końcu i myślenie stało się czymś nierealnym. Umrze przed Barrym? Może to właśnie była ta nieprzewidywalność, o której wspomniał kiedyś przyjaciel. W dawnym czasach nikt nie wiedział, kiedy umrze. Śmierć przychodziła znienacka, zabierała żniwo, jak teraz.
Ludzie w końcu poznają śmierć, choć żałował, że musiał ją spotkać osobiście.
Była chłodna, okrutna, ale i poniekąd kojąca. Powoli przestawało boleć. Może tak lepiej? Chociaż nie, obiecał sobie, że kiedyś zobaczy prawdziwy księżyc; wyjdzie poza strefę OMEGA, zobaczy świat, przemierzy nieznane tereny i wtedy napisze książkę. Sprzeda się na całym świecie i kiedyś taki drugi, mały Eliot przeczyta ją i tak samo jak on zechce przemierzyć świat.
Ale umierał.
Marzenia umykały spod jego palców. Szkoda. Chyba jednak jego życie skończy się przed Barrym...
***
— Nie, nie, nie, oj, nie, nie, nie! — powiedział szybko, bez chwili wytchnienia, machając przed kimś palcem tak energicznie, że Eliot nie nadążał wzrokiem za mężczyzną.
Był niski, drobno zbudowany, ale to jego szare, lekko nastroszone włosy sprawiały, że przez Eliota przechodziły dreszcze, gdy na niego patrzył. Nie skończył nawet trzydziestu lat — twarz miał zadbaną, bez ani jednej zmarszczki, poruszał się sprawnie w tę i na zad, przemieszczając sie z jednego końca pokoju na drugi. W końcu zatrzymał się pośrodku. Potrząsnął probówką i przezroczysta substancja przemieniła się w czerwoną, przypominająca krew, ciesz.
— Nie, nie możesz tego zrobić — powtórzył lekko skrzeczącym głosem. Ziewnął szeroko i powrócił przed biurko.
Wisząca nad nim lampa zakołysała się. Mężczyzna podniósł sie na moment, chwycił ją i przetrzymał na moment, żeby przestała. Usiadł z powrotem, wtedy żarówka zamrugała. Światło w pokoju było ostre, jasnopomarańczowe, ale padało tylko na mężczyznę. Pozostała część pomieszczenia skąpana była w cieniu. I ta cisza... Nie dobiegały tam żadne dźwięki. woda nie kapała. Krzesło nie szurało. Nikt nie rozmawiał.
W pewnym momencie otworzyły się drzwi. Weszła przez nie kobieta. Twarz skrywał cień, nie podeszła bliżej, żeby padło na nią światło. Czekała.
— Miło, że weszłaś. — Uśmiechnął się. — W teorii teoretycznej powinnaś zostać za tymi drzwiami i z tą radosną, niezwykle irytującą mnie gębą pozostawiać poza zasięgiem mojego cudownego wzroku.
— Masz wadę.
— Wiem i domyśl się, czyja to wina.
Prychnęła.
— Myślisz, że moja? Zamknąłeś się w tym... w tym... czymś — dokończyła w końcu. — Jesteś legendą, człowiekiem, który mógłby zmienić świat, a siedzisz tutaj.
— Dokładnie. Nie mam w planach zakładać pelerynę. To takie przestarzałe. Poza tym raz próbowałem zmienić świat. Nie wyszło, więc po co próbować dalej?
— Za szybko się poddajesz.
Wstał nagle. Walnął otwartymi dłońmi w stół, aż probówki podskoczyły. Jedna z nich przeturlała się po stole, wypadła i roztrzaskała o podłogę.
— Nie ja — wysyczał. — Oj, nie ja, tylko oni! — Wskazał palcem w nieznanym kierunku, a potem ryknął: — Tchórze! Padlina! Nienawidzę ich aż do porzygu. Starałem się przez lata, aby świat był lepszy i co? Skończyło się na wydawaniu książek, których i tak nikt a nikt nie czyta. Po co mi prawda, kiedy nikt nie chce jej wysłuchać? — Rozłożył ręce w teatralnym geście. — A ty, Albo, wierzysz mi?
Kobieta wyszła z cienia. Na jej twarzy pojawił się niewinny, dziewczęcy uśmiech, który nie pasował do czarnego stroju — sukienki, którą nałożyła jakby na pogrzeb. Podeszła do mężczyzny i położyła dłoń na jego ramieniu.
— Wierzę, ale nie w tych czasach.
Sięgnęła za pas. Chwyciła rączkę od noża i sprawnym ruchem wyjęła go. Ostrze wbiła prędko w ciało mężczyzny — nie raz, nie dwa, a trzy, cztery.
Dźgała go i dźgała, aż padł na biurko. Wszystkie probówki roztłukły się. Szkło posypało się na podłodze, krew rozlała po drewnianym blacie, a Alba pochyliła się nad ledwo dyszącym mężczyzną. Otworzył usta, ale wydobyła się z nich tylko krwawa piana.
— Mój drogi Baelu, uratuję cię...
Możesz mnie wesprzeć tutaj:
Znajdziesz mnie tutaj:

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!