ELIOT
Podskoczył kilka razy w
miejscu, wyśpiewując pod nosem wynik, w który od samego początku, od kiedy
tylko sięgnął po pierwszą z książek, nie wierzył. Jednak ciężka praca i
tygodnie męczenia Barry'ego przyniosły upragnione efekty, choć Eliot zdawał
sobie sprawę, jak wiele wyzwań jeszcze przed nim czeka. Budynek należący do
policji stał w oddali, zauważalny tylko dzięki charakterystycznej, metalowej
odznace wywieszonej z najwyższego okna komisariatu. Nie tam się jednak
kierował. Pociągało go coś innego — dzikiego, nieznanego, jeszcze poznanego.
Gdyby teraz ruszył śladami Malone, wyszedłby z jednej papierkowej roboty i
wkopał się w kolejną — nawet jeśli ostatni miesiąc przyniósł policji więcej
nieprzewidzianych niż miało ich miejsce w całej historii tego komisariatu.
— Zapakować? — Z rozmyślania
wyrwał go słodki głos młodej sprzedawczyni. Uśmiechnął się krzywo i skinął
nieznacznie głową, przyglądając się wyeksponowanym piersiom dziewczyny. Dekolt
sięgał jej głęboko, a kiedy pochyliła się, by zapakować owoce, razem z nią
schyliło się kilku żonatych panów.
Eliot parsknął śmiechem.
— Nie wiem, czy pani jest
mistrzynią reklamy czy nie, ale radziłbym zasłaniać to, czego pani nie
sprzedaje. — Zabrał siatkę kobiecie, która zamilkła z wrażenia. Eliot nie
skończył, zwrócił się jeszcze do mężczyzn: — A panom to radzę wrócić do żon.
Ona sprzeda wam tylko jabłka, nic więcej.
— Ty... — oburzył się jeden.
Zmierzył Eliota groźnym wzrokiem. Ostatecznie nic nie zrobił — wyrwał jedynie
siatkę z owocami i skierował się w swoją stronę. Pozostali również rozeszli
się, niektórzy nawet nie kupując niczego ze straganu.
Dziewczyna zarumieniła się ze
wstydu i podciągnęła bluzkę ku górze, lecz ta zaraz osunęła się w dół,
odsłaniając piersi jeszcze mocniej. Eliot pokręcił głową i kupił jeszcze od
niej parę warzyw w ramach przeprosin, potem odszedł, rozglądając się za Barrym.
Przeszedł fragment targowiska, mniej zatłoczony, i obszedł stragany,
zakładając, że przyjaciel nie skończył robić zakupów. Nie znalazł go.
— Barry? — wymówił niepewnie
imię, oglądając się przez ramię. Ani przed sobą, ani za nie dostrzegł
Barry'ego.
Z zaniepokojenia zadrżał. Mówił
sobie, że nie ma powodu do niepokoju, ale wtedy znów chwyciły go drgawki.
Osunął się na bok, przeskakując przez pustą platformę i usiadł przy ścianie.
Otworzył ekran — nie dostał żadnego powiadomienia, więc sam zostawił krótką
wiadomość.
— No, na pewno zaraz przeczyta,
odpowie i jeszcze się okaże, że niepotrzebnie się martwiłem — mówił do siebie
bez żadnego przekonania, co do prawdziwości tych słów. — Barry tylko sobie
żartuje, ale on nigdy nie żartuje... — dodał szybko, przewracając oczami. —
Niekoniecznie coś wielkiego musiało się wydarzyć, więc jeszcze nie będę
umierał. Obawy są niepotrzebne. Prawda, Eliot, jesteś silny... — gdy to
powiedział, wstał gwałtownie i tupnął nogą ze złości. — Nie, cholera, nie! —
krzyknął, nikt nie zwrócił na niego uwagi. — Co się zdarzyło, czuję to w
kościach, a kości się nie mylą, prawda? Coś się dzieje.
Zatrzymał palcami.
Spojrzenie Eliota padło na
przejeżdżających przed nim ludzi. Platformy wydawały się pracować cicho, niemal
niesłyszalnie, jeśli wziąć pod uwagę wydobywane z nich hałasy z ostatnich dni.
A dziś? Ani pomruku, ani szelestu, tylko perfekcja, która wzbudziła w Eliocie
kolejne niepokoje. Nie istnieje ideał, wszystko ma swoje wady, co udowodniła
strefa OMEGA nie raz, nie dwa w ostatnich miesiącach.
Dreszcze przeszły jeszcze raz
po jego plecach.
Poprawił ukochaną muszkę w
kropki. Najpierw przesunął ją w lewo, ale potem wykręcił troszkę w prawo.
Zabrał ręce i wtedy zrobił, że nawet najszczęśliwsza muszka pod słońcem, nie
uratuje go. Mimo słońca, nadciągały chmury. Powietrze wokół stało się ciężkie i
nawet zaczął słyszeć czyjeś głosy. Zignorował je. Mamrotały coś o Barrym, o
egzaminach, ale patrząc tak na mijających go ludzi, zaczął im poniekąd
zazdrościć tego błogiego, nieświadomego spokoju. Nieświadomi zagrożenia, a
przez to szczęśliwsi.
Nagle usłyszał czyjś krzyk.
Zerwał sie jak poparzony,
zostawiając za sobą siatkę z owocami. Stanął pośrodku drogi — w miejscu uwolnionym
od platform i zamarł. Barry stał w oddali i patrzył się na wijącą się z bólu
kobietę, leżącą na ziemi. Krzyczała, wyciągając ręce w błaganiu o pomoc. Spod
jej ciała wysuwała się trzecia, dodatkowa dłoń — zdecydowanie mniejsza, jakby
należała do dziecka. Barry nawet nie schylił się, by jej pomóc. Ostrożnie
ominął szarpaną drgawkami kobietę i podążył dalej, przed siebie, lecz nie
dostrzegł Eliota.
— Nie...
Eliot cofnął się dwa kroki w
tył, niepewnie, bo nogi miał giętkie, niestabilne. Miał wrażenie, że jeszcze
chwila i upadnie, a Barry nie pomoże mu wstać — tak jak nie pomógł tamtej
kobiecie.
Uciekł jak tchórz.
Ominął trzy stragany i wtedy
przepchnął na bok jakiegoś grubego dzieciaka, aby dostać się za stragany.
Skulił się jak wcześniej, nie rozumiejąc, dlaczego Barry tym razem go
przeraził. Już wcześniej zdawał sobie sprawę, że nie ma skrupułów, co pokazał
walce z Młodym. Tylko nigdy nie spodziewałby się po nim tego, że zostawi
kobietę z dzieckiem na pastwę losu. Rozumiałby strach o własne życie. Niepewność.
Jednak nie dostrzegł ani jednego, ani drugiego w oczach Barry'ego. Był pewien
swojej decyzji, tego co robi i z czym nie zamierza się mierzyć. Ominął kobietę
jakby była zwyczajną przeszkodą na drodze i ruszył dalej.
— Ciężki... Ciężki dzień? —
odezwał się kobiecy, lekko słodki i niepewny głos, który przyniósł Eliotowi
poniekąd ulgę.
Odetchnął, po czym przesunął
się na bok, aby kobieta mogła usiąść obok niego. Rysy na jej twarzy były
delikatne, niemal dziecięce. Poruszała sie zgrabnie, jak przystało na kobietę z
dobrego domu, bogatą i szanującą rodzinę i tradycję. Nosiła małą, ozdobną
torebkę, a ubrania ciasno przylegające do ciała, ale mało odsłaniające. Była
drobnej budowany, niekobiecej, ale Eliot nie zdołał nazwać jej brzydką. Wręcz
przeciwnie, pozostawiała na oglądającym ją swoisty urok. Pełen niewinności.
Przygładziła strój i usiadła
obok Eliota. Wyjęła z torebki jabłko i podała je chłopkowi, ale odmówił
grzecznie.
— To moi przyjaciele — odparła
nagle.
— Przyjaciele?
— Hm, dokładnie. — Uśmiechnęła
się delikatnie. — Pomagają mi. Jestem nikim, tylko dobrą żoną. Mało mam
swojego, ale kocham gotować. Obiady... Obiady to pasja. Nawet mama chwali, mąż
uwielbia, a syn... Synek... Trochę grymasi, ale je mimo wszystko. Mój przepis
na szarlotkę... Mama mówiła, że drugiego takiego w strefie OMEGA nie
znajdziesz. Una — przedstawiła się, podając Eliotowi dłoń.
— Eliot — odwzajemnij uścisk. —
Miło... mi.
— Wiem, kim jesteś. —
Przysunęła się bliżej. — Widzę w twoich oczach cień. Ten sam, który i ja
zobaczyłam, kiedy spojrzałam w lustro. Był... inny, ale na szczęście nie
zniknęłam jak inni — dodała ciszej, a potem zagryzła jabłko. Sok spłynął po jej
podbródku i skapnął na spódnicę. Nie otarła jej. Nieprzejęta tym, co się stało,
wzięła drugi gryz. — Jest krzywa. — Una wskazała na źle ułożoną muszkę.
Sięgnęła, by ją poprawić, ale
Eliot odruchowo chwycił za nadgarstek. Szybko puścił kobietę i przeprosił. Był
zaskoczony swoją reakcją, ale jak inaczej miał postąpić, kiedy dłoń Uny
wędrowała ku jego szyi, gdy wokół grzmiały przerażające krzyki. Siedziała
spokojnie, zajadając się do końca jabłkiem, a gdy został tylko ogryzek,
wyrzuciła go w stronę platformy.
— Czy jestem... zbędna? —
spytała ostrożnie, unikając wzroku Eliota. W końcu jednak, kiedy wzięła głęboki
wdech, spojrzała wprost na chłopaka. Położyła rękę na jego kolanie i mówiła
dalej: — Mąż mi zawsze powtarza, że za mało się staram, że jednak za mało
ostrożna, że do niczego się nie nadaję — wymieniała bez choćby chwili
zawahania. — Czasami też uważa mnie za coś zbędnego. Wtedy zostawia samą w
kuchni... W ciszy... Tak przynajmniej coś mówi. Dzieci wolą teściową. Kupuje im
zabawki. Miałam dużo szczęścia, bo znalazłam dobrego męża.
— Dobry mąż nic nie znaczy —
wtrącił się nagle Eliot. Zamrugał kilka razy ze zdziwienia, a później ugryzł
się w język, ale już było po wszystkim. Odezwał się. Una zaczęła tupać prawą
nogą w zniecierpliwieniu, czekając na coś więcej ze strony Eliota.
— Co to znaczy? — zachęciła go.
Dwie osoby przebiegły przez
targowisku. Krzyk zamarł na jej ustach, kiedy trzy banany wgryzły się w ich
twarz. Wyrwały z nich skórę i dwaj mężczyźni padli w plamę z własnej krwi.
Zanieśli się nieprzebranym krzykiem, łapiąc za gołe mięśnie.
Eliot drgnął, ale nie podniósł
się. Raczej przylgnął mocniej do ściany, czując, że tylko tu jest bezpiecznie.
— Mam na myśli to... —
kontynuował pomimo horroru mającego miejsce przed jego oczami — że mój ojciec
nigdy nie był godzin matki. To ona była kimś, on nikim. To ona była głową
rodziny, on usunął się w cień. Kiedy go ostatnio widziałem? — Zaśmiał się.
Dawno... Bardzo dawno, kiedy pewnie jeszcze chodził w Barrym do szkoły. —
Kiedyś przeczytałem ciekawy artykuł z zamierzchłych czasów, i o dziwo nie był
autorstwa Bael — dodał prędko, ku własnemu zdziwieniu. Zamlaskał, wzruszył
ramionami i mówił dalej: — W tym artykule znalazłem notkę o tym, że ludźmi
bardzo łatwo manipulować. Często wystarczy drobna sugestia, żeby naprowadzić
drugą osobę w kierunku, w którym nie chce zmierzać. Pewnie chciałabyś z kimś
porozmawiać?
— Nie ja... — Podrapała się po
głowie. — Bardzo bym chciała. — Zmieniła szybko zdanie. — Z nikim nie
rozmawiałam. To smutne. Czuję się jakoś pusto... Tyle dzieci w domu, cała
rodzina, ale siedzę tylko w kuchni. Gotuję, bardzo dużo.
— Twoja szarlotka musi być
przepyszna?
Kiwnęła kilka razy energicznie.
— Najlepsza — wyszeptała, a
chwilę później po policzkach spłynęły jej łzy. — Mama była ze mnie dumna.
Urodziłam tak wiele dzieci, nawet mój dostał się właśnie do Rządu. Mąż taki
dumny, z syna — dokończyła z trudem. "Syn" wypowiedziała z goryczą w
głosie, swoistą odrazą, przez którą Eliot miał ochotę stąd uciec. — A ja… jestem
nikim.
Możesz mnie wesprzeć tutaj:
Paypal – https://paypal.me/pools/c/8bkOu9wTfD
Ko-fi – https://ko-fi.com/rolaka
Znajdziesz mnie tutaj:
Blogger - https://rolaka-fiction.blogspot.com
Wattpad – https://www.wattpad.com/user/OlaRi9
Tumblr – https://rolaka.tumblr.com
Facebook – https://www.facebook.com/PisarkaRolaka/
Twitter – https://twitter.com/Rolaka1995
0 Comments:
Prześlij komentarz