[BAEL] #30


ELIOT
Podskoczył kilka razy w miejscu, wyśpiewując pod nosem wynik, w który od samego początku, od kiedy tylko sięgnął po pierwszą z książek, nie wierzył. Jednak ciężka praca i tygodnie męczenia Barry'ego przyniosły upragnione efekty, choć Eliot zdawał sobie sprawę, jak wiele wyzwań jeszcze przed nim czeka. Budynek należący do policji stał w oddali, zauważalny tylko dzięki charakterystycznej, metalowej odznace wywieszonej z najwyższego okna komisariatu. Nie tam się jednak kierował. Pociągało go coś innego — dzikiego, nieznanego, jeszcze poznanego. Gdyby teraz ruszył śladami Malone, wyszedłby z jednej papierkowej roboty i wkopał się w kolejną — nawet jeśli ostatni miesiąc przyniósł policji więcej nieprzewidzianych niż miało ich miejsce w całej historii tego komisariatu.

— Zapakować? — Z rozmyślania wyrwał go słodki głos młodej sprzedawczyni. Uśmiechnął się krzywo i skinął nieznacznie głową, przyglądając się wyeksponowanym piersiom dziewczyny. Dekolt sięgał jej głęboko, a kiedy pochyliła się, by zapakować owoce, razem z nią schyliło się kilku żonatych panów.
Eliot parsknął śmiechem.
— Nie wiem, czy pani jest mistrzynią reklamy czy nie, ale radziłbym zasłaniać to, czego pani nie sprzedaje. — Zabrał siatkę kobiecie, która zamilkła z wrażenia. Eliot nie skończył, zwrócił się jeszcze do mężczyzn: — A panom to radzę wrócić do żon. Ona sprzeda wam tylko jabłka, nic więcej.
— Ty... — oburzył się jeden. Zmierzył Eliota groźnym wzrokiem. Ostatecznie nic nie zrobił — wyrwał jedynie siatkę z owocami i skierował się w swoją stronę. Pozostali również rozeszli się, niektórzy nawet nie kupując niczego ze straganu.
Dziewczyna zarumieniła się ze wstydu i podciągnęła bluzkę ku górze, lecz ta zaraz osunęła się w dół, odsłaniając piersi jeszcze mocniej. Eliot pokręcił głową i kupił jeszcze od niej parę warzyw w ramach przeprosin, potem odszedł, rozglądając się za Barrym. Przeszedł fragment targowiska, mniej zatłoczony, i obszedł stragany, zakładając, że przyjaciel nie skończył robić zakupów. Nie znalazł go.
— Barry? — wymówił niepewnie imię, oglądając się przez ramię. Ani przed sobą, ani za nie dostrzegł Barry'ego.
Z zaniepokojenia zadrżał. Mówił sobie, że nie ma powodu do niepokoju, ale wtedy znów chwyciły go drgawki. Osunął się na bok, przeskakując przez pustą platformę i usiadł przy ścianie. Otworzył ekran — nie dostał żadnego powiadomienia, więc sam zostawił krótką wiadomość.
— No, na pewno zaraz przeczyta, odpowie i jeszcze się okaże, że niepotrzebnie się martwiłem — mówił do siebie bez żadnego przekonania, co do prawdziwości tych słów. — Barry tylko sobie żartuje, ale on nigdy nie żartuje... — dodał szybko, przewracając oczami. — Niekoniecznie coś wielkiego musiało się wydarzyć, więc jeszcze nie będę umierał. Obawy są niepotrzebne. Prawda, Eliot, jesteś silny... — gdy to powiedział, wstał gwałtownie i tupnął nogą ze złości. — Nie, cholera, nie! — krzyknął, nikt nie zwrócił na niego uwagi. — Co się zdarzyło, czuję to w kościach, a kości się nie mylą, prawda? Coś się dzieje.
Zatrzymał palcami.
Spojrzenie Eliota padło na przejeżdżających przed nim ludzi. Platformy wydawały się pracować cicho, niemal niesłyszalnie, jeśli wziąć pod uwagę wydobywane z nich hałasy z ostatnich dni. A dziś? Ani pomruku, ani szelestu, tylko perfekcja, która wzbudziła w Eliocie kolejne niepokoje. Nie istnieje ideał, wszystko ma swoje wady, co udowodniła strefa OMEGA nie raz, nie dwa w ostatnich miesiącach.
Dreszcze przeszły jeszcze raz po jego plecach.
Poprawił ukochaną muszkę w kropki. Najpierw przesunął ją w lewo, ale potem wykręcił troszkę w prawo. Zabrał ręce i wtedy zrobił, że nawet najszczęśliwsza muszka pod słońcem, nie uratuje go. Mimo słońca, nadciągały chmury. Powietrze wokół stało się ciężkie i nawet zaczął słyszeć czyjeś głosy. Zignorował je. Mamrotały coś o Barrym, o egzaminach, ale patrząc tak na mijających go ludzi, zaczął im poniekąd zazdrościć tego błogiego, nieświadomego spokoju. Nieświadomi zagrożenia, a przez to szczęśliwsi.
Nagle usłyszał czyjś krzyk.
Zerwał sie jak poparzony, zostawiając za sobą siatkę z owocami. Stanął pośrodku drogi — w miejscu uwolnionym od platform i zamarł. Barry stał w oddali i patrzył się na wijącą się z bólu kobietę, leżącą na ziemi. Krzyczała, wyciągając ręce w błaganiu o pomoc. Spod jej ciała wysuwała się trzecia, dodatkowa dłoń — zdecydowanie mniejsza, jakby należała do dziecka. Barry nawet nie schylił się, by jej pomóc. Ostrożnie ominął szarpaną drgawkami kobietę i podążył dalej, przed siebie, lecz nie dostrzegł Eliota.
— Nie...
Eliot cofnął się dwa kroki w tył, niepewnie, bo nogi miał giętkie, niestabilne. Miał wrażenie, że jeszcze chwila i upadnie, a Barry nie pomoże mu wstać — tak jak nie pomógł tamtej kobiecie.
Uciekł jak tchórz.
Ominął trzy stragany i wtedy przepchnął na bok jakiegoś grubego dzieciaka, aby dostać się za stragany. Skulił się jak wcześniej, nie rozumiejąc, dlaczego Barry tym razem go przeraził. Już wcześniej zdawał sobie sprawę, że nie ma skrupułów, co pokazał walce z Młodym. Tylko nigdy nie spodziewałby się po nim tego, że zostawi kobietę z dzieckiem na pastwę losu. Rozumiałby strach o własne życie. Niepewność. Jednak nie dostrzegł ani jednego, ani drugiego w oczach Barry'ego. Był pewien swojej decyzji, tego co robi i z czym nie zamierza się mierzyć. Ominął kobietę jakby była zwyczajną przeszkodą na drodze i ruszył dalej.
— Ciężki... Ciężki dzień? — odezwał się kobiecy, lekko słodki i niepewny głos, który przyniósł Eliotowi poniekąd ulgę.
Odetchnął, po czym przesunął się na bok, aby kobieta mogła usiąść obok niego. Rysy na jej twarzy były delikatne, niemal dziecięce. Poruszała sie zgrabnie, jak przystało na kobietę z dobrego domu, bogatą i szanującą rodzinę i tradycję. Nosiła małą, ozdobną torebkę, a ubrania ciasno przylegające do ciała, ale mało odsłaniające. Była drobnej budowany, niekobiecej, ale Eliot nie zdołał nazwać jej brzydką. Wręcz przeciwnie, pozostawiała na oglądającym ją swoisty urok. Pełen niewinności.
Przygładziła strój i usiadła obok Eliota. Wyjęła z torebki jabłko i podała je chłopkowi, ale odmówił grzecznie.
— To moi przyjaciele — odparła nagle.
— Przyjaciele?
— Hm, dokładnie. — Uśmiechnęła się delikatnie. — Pomagają mi. Jestem nikim, tylko dobrą żoną. Mało mam swojego, ale kocham gotować. Obiady... Obiady to pasja. Nawet mama chwali, mąż uwielbia, a syn... Synek... Trochę grymasi, ale je mimo wszystko. Mój przepis na szarlotkę... Mama mówiła, że drugiego takiego w strefie OMEGA nie znajdziesz. Una — przedstawiła się, podając Eliotowi dłoń.
— Eliot — odwzajemnij uścisk. — Miło... mi.
— Wiem, kim jesteś. — Przysunęła się bliżej. — Widzę w twoich oczach cień. Ten sam, który i ja zobaczyłam, kiedy spojrzałam w lustro. Był... inny, ale na szczęście nie zniknęłam jak inni — dodała ciszej, a potem zagryzła jabłko. Sok spłynął po jej podbródku i skapnął na spódnicę. Nie otarła jej. Nieprzejęta tym, co się stało, wzięła drugi gryz. — Jest krzywa. — Una wskazała na źle ułożoną muszkę.
Sięgnęła, by ją poprawić, ale Eliot odruchowo chwycił za nadgarstek. Szybko puścił kobietę i przeprosił. Był zaskoczony swoją reakcją, ale jak inaczej miał postąpić, kiedy dłoń Uny wędrowała ku jego szyi, gdy wokół grzmiały przerażające krzyki. Siedziała spokojnie, zajadając się do końca jabłkiem, a gdy został tylko ogryzek, wyrzuciła go w stronę platformy.
— Czy jestem... zbędna? — spytała ostrożnie, unikając wzroku Eliota. W końcu jednak, kiedy wzięła głęboki wdech, spojrzała wprost na chłopaka. Położyła rękę na jego kolanie i mówiła dalej: — Mąż mi zawsze powtarza, że za mało się staram, że jednak za mało ostrożna, że do niczego się nie nadaję — wymieniała bez choćby chwili zawahania. — Czasami też uważa mnie za coś zbędnego. Wtedy zostawia samą w kuchni... W ciszy... Tak przynajmniej coś mówi. Dzieci wolą teściową. Kupuje im zabawki. Miałam dużo szczęścia, bo znalazłam dobrego męża.
— Dobry mąż nic nie znaczy — wtrącił się nagle Eliot. Zamrugał kilka razy ze zdziwienia, a później ugryzł się w język, ale już było po wszystkim. Odezwał się. Una zaczęła tupać prawą nogą w zniecierpliwieniu, czekając na coś więcej ze strony Eliota.
— Co to znaczy? — zachęciła go.
Dwie osoby przebiegły przez targowisku. Krzyk zamarł na jej ustach, kiedy trzy banany wgryzły się w ich twarz. Wyrwały z nich skórę i dwaj mężczyźni padli w plamę z własnej krwi. Zanieśli się nieprzebranym krzykiem, łapiąc za gołe mięśnie.
Eliot drgnął, ale nie podniósł się. Raczej przylgnął mocniej do ściany, czując, że tylko tu jest bezpiecznie.
— Mam na myśli to... — kontynuował pomimo horroru mającego miejsce przed jego oczami — że mój ojciec nigdy nie był godzin matki. To ona była kimś, on nikim. To ona była głową rodziny, on usunął się w cień. Kiedy go ostatnio widziałem? — Zaśmiał się. Dawno... Bardzo dawno, kiedy pewnie jeszcze chodził w Barrym do szkoły. — Kiedyś przeczytałem ciekawy artykuł z zamierzchłych czasów, i o dziwo nie był autorstwa Bael — dodał prędko, ku własnemu zdziwieniu. Zamlaskał, wzruszył ramionami i mówił dalej: — W tym artykule znalazłem notkę o tym, że ludźmi bardzo łatwo manipulować. Często wystarczy drobna sugestia, żeby naprowadzić drugą osobę w kierunku, w którym nie chce zmierzać. Pewnie chciałabyś z kimś porozmawiać?
— Nie ja... — Podrapała się po głowie. — Bardzo bym chciała. — Zmieniła szybko zdanie. — Z nikim nie rozmawiałam. To smutne. Czuję się jakoś pusto... Tyle dzieci w domu, cała rodzina, ale siedzę tylko w kuchni. Gotuję, bardzo dużo.
— Twoja szarlotka musi być przepyszna?
Kiwnęła kilka razy energicznie.
— Najlepsza — wyszeptała, a chwilę później po policzkach spłynęły jej łzy. — Mama była ze mnie dumna. Urodziłam tak wiele dzieci, nawet mój dostał się właśnie do Rządu. Mąż taki dumny, z syna — dokończyła z trudem. "Syn" wypowiedziała z goryczą w głosie, swoistą odrazą, przez którą Eliot miał ochotę stąd uciec. — A ja… jestem nikim.
Możesz mnie wesprzeć tutaj:
Znajdziesz mnie tutaj:

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!