[Pozory czasem mylą] Rozdział 60 Jeśli patrzysz w niebo, nie zawsze widzisz gwiazdy



ZEREF
"Ludzie to nie potwory w przebraniu. Ludzie to ludzie, a potrafią być gorsi od potworów" — usłyszał pewnego dnia i te słowa chodziły za nim każdego dnia, w każdym momencie, kiedy zaczynał zbliżać się do upragnionej wolności; marzeń, które tkwiły w jego sercu od dnia, kiedy po raz pierwszy wyjrzał za okno w pokoju sierocińca. Zamieszkał na stryszku z najstarszymi, którzy kochali siedzieć do późnych godzin. Nikomu nie przeszkadzało, że i on, prawie pięć lat młodszy od nich dzieciak, siedzi wlepiony w nocne niebo, marząc nie o domu czy rodzinie, a wolności, która wyswobodzi go z miejsc, które tak mocno nienawidził.

Wyrwie się.
Ucieknie.
Zrobi wszystko, żeby już nigdy nie zostać uwięziom.
Jednak w głębi serca, miał jeszcze jedno życzenie — spotkać rodziców. Zapytać, dlaczego zostawili go na progu sierocińca? Był starszy od Natsu, pamiętał jego mocno różowe policzki, które kochał gładzić. Krążył obok brata dniami i nocami, pilnując, by nic mu się nie stało. Śpiewał kołysanki, choć głos miał przeciętny, a jednego dnia nawet ugotował mu pierwszą kaszkę. Oczywiście z mamą, która pilnowała go na każdym kroku.
Łzy zebrały się w oczach Zerefa na wspomnienie chwili, w której Natsu po raz pierwszy spróbował kaszki. Uśmiechnął się. Nadął policzki, a potem otworzył buzię, by dostać więcej jedzenia. Myślał, że dzięki temu następnym razem sam będzie karmił brata, ale następnym razem zostawili go na progu sierocińca. Nie wzbraniał się, nie krzyczał. Usiadł na progu, patrząc, jak odjeżdżają. Pomachał rodzicom, sądząc, że wrócą po niego, więc czekał. Godzinę, dwie... Zapatulił się kurtką, misia przydusił do siebie, ale nikt nie wrócił...
Ani następnego dnia...
Ani w kolejnym tygodniu...
Miesiąc minął szybciej, kiedy patrzył za okno, oglądając gwiazdy.
Aż do sierocińca przybył Acnologia.
Odzyskał nadzieję, ale na krótko. Nie rozumiał wielu słów — długi, pieniądze, sługa, spłacić... Chwycił jednak Acnologię za masywną dłoń i ruszył za nim, wierząc, że zaprowadzi go do rodziców.
Igneel nigdy nie przesłał mu ani jednego listu.
Zdjęcie mamy zobaczył po długim czasie w gazecie. "Samobójstwo" — przeczytał ostrożnie tytuł. Wtedy już rozumiał, co to oznaczało.
— Zerefie — odezwał się Mard Geer. Wyszedł z cienia i podał Zerefowi ulubiony płaszcz. — Proszę nie płakać.
— Nie... — Przetarł odruchowo twarz. Faktycznie była mokra. — Ciekawe.... To znaczy... Zastanawiałem się... To znaczy... — Załamał ręce. — Czy Igneel pamięta o swoim drugim dziecku?
— Nie — odpowiedział mu szczerze Mard Geer. Chwycił Zerefa za ramię i zacisnął na nim dłoń. — Nigdy nie wspomniał o drugim dziecku. Przepraszam, nie chciałem, ale...
— Nie, nie przepraszaj. Dziękuję za szczerość. Chyba... Chyba tylko tobie w tej kwestii mogę zaufać. Ani Lucy, ani Gajeel nie pojmą tego, choć może...
— Panie, proszę, nie kłopocz się. Nie myśl. Na pewno spełnisz swoje marzenie, a ja ci w tym pomogę, jak tylko będę mógł. Uratowałeś mnie tego dnia, nigdy nie zapomnę twojej dobroci.
Położył dłoń na piersi i pochylił się z szacunkiem wobec Zerefa. Bandaż odwiązał mu się na twarzy. Dwa pasma zsunęły po policzku i swobodnie zawisły, wywołując u Zerefa śmiech. Podniósł głowę Mard Geera, po czym poprawił nieudolnie założony opatrunek, jakby założony na szybko, w pospiechu.
Twarz przyjaciela zmieniła się. Kilka mocnych uderzeń sprawiło, że oblicze Mard Geera nabrało powagi. Zasklepiona rana dodała mu charakteru. Zabrała chłopięcy urok i zostawiła coś z mężczyzny, którego nigdy w nim nie widział. Nos nieźle mu przekrzywiła, ale pasował mu. Wyglądał teraz jak prawdziwy złoczyńca, któremu nie wolno podskakiwać, nie jak dziecko, które znalazł tarzające się w najbiedniejszych dzielnicach Magnolii i błagające o kawałek chleba. Nadal był szczupły — nawyki trudno zmienić, a szczególnie wtedy kiedy chleb dostawało się raz na tydzień. Mard Geer był drobnej postury, nie urósł za bardzo, choć zbliżał się do osiągnięcia pełnoletności.
— Czy coś się stało? — Z zamyślenia wyrwały go słowa Mard Geera. — Mogę pomóc, jeśli tylko mi pozwolisz.
— Gdzie jest E.N.D.? — zapytał, zmieniając szybko temat.
— Oczywiście zawsze noszę księgę przy sobie. Nigdy bym nie pozwolił jej...
— Pokaż.
Zeref wystawił dłoń przed Mard Geera. Chłopak uśmiechnął się nieśmiało i wyciągnął książkę z kieszeni. Otworzył ją na samym środku, palcem przecierając grzbiet.
— Lista dłużników Acnologii... — powiedział ostrożnie Zeref, przyglądając się nazwiskom poszczególnych osób. — Musimy dostać się do mieszkania Heartfiliów.
— Oczywiście, już to przygotuję.
— Przeszukamy je i jeszcze ukarzemy Laylę, aby nigdy nie skrzywdziła Lucy.
— Mogę się tym zająć — zaproponował bez chwili zawahania.
— Nie, lepiej aż tak się nie angażuj.
— A panie, czy... — Mard Geer zamilknął nagle.
— Dokończ. — Rozkazał był stanowczy, lecz Zeref nie czuł gniewu, był zwyczajnie ciekawy, co sługa chciał powiedzieć. — Tylko szybko.
Mard Geer zarumienił się. Odwrócił głowę, unikając spojrzenia Zerefa, a potem spytał nieśmiało:
— Czy Lucy jest dla pana kimś ważnym? Czy to z nią...
Zeref wybuchnął się śmiechem. Skulił się, łapiąc za brzuch. Wskazał palcem na Mard Geera, ale nie zdołał powiedzieć mu, z jak głupim i niepoważnym pomysłem właśnie wypalił. Lubił Lucy, nawet bardzo, ale była wnuczką Acnologii. Jeśli miał odzyskać wolność, to musiał pozbyć się wszystkich przeszkód na swojej drodze, a szczególnie Lucy.
— Mamy ją... — rozejrzał się, czy nikt go nie podsłuchuje — zabić?
— O nie, nie. — Zeref pokręcił głową. — Nie zrobimy tego. Nie zasługuje na to. Przyda się i jest tego dobrze świadoma. Obudziła w sobie demona, którego dobrze pielęgnowała przez te wszystkie lata. A że jest wnuczką Acnologiii... On jej już więcej nie skrzywdzi, więc i my jesteśmy bezpieczni. Przynajmniej na razie — dodał, tym razem mniej przekonywująco.
— Rozumiem. W takim razie tak też postąpię. Przepraszam za pomyłkę. — Schylił się w ramach przeprosin.
Zeref chwycił Mard Geera za podbródek i podniósł jego głowę tak, by mogli na siebie spojrzeć.
— Służysz mi, ale przede wszystkim uważam cię za przyjaciela. Nie przepraszaj. Nie kłaniaj się. Jeśli popełnisz błąd, powiedz mi o tym, naprawię go. Jeśli napotkasz na jakiś problem, przyjdź, razem go rozwiążemy. To dzięki tobie w pewnym momencie nie zagubiłem się. Nigdy ci tego nie zapomnę.
— To ja ci nigdy nie zapomnę dobroci i... — nim dokończył, zadzwonił telefon.
Mard Geer odebrał szybko połączenie, nawet nie sprawdzając, kto dzwoni. Kiwnął kilka razy. Jego twarz spoważniała. Przymrużył gniewnie oczy, a żyłka na czole zaczęła mu pulsować. Siniaki stały się wyraźniejsze na bladej skórze.
— Rozumiem — odparł jedynie, a potem rozłączył się.
— Mów — nakazał Zeref. Włożył ręce do kieszeni i stamtąd wyjął notatnik.
— Jedna rzecz nie zgadza się z długami sprzed lat. Poprosiłem ludzi, by sprawdzili rejestr dłużników. Faktycznie, część osób nie spłaciła ani grosza, ale byli i tacy, którzy zarzekają się, że byli uczciwi wobec Acnologii.
Zeref zapisał spostrzeżenie Mard Geera, które od jakiegoś czasu i jego niepokoiło. Myślał nad sprawą sprzed dziesięciu lat, o tym, co popchnęło tych ludzi do tego, by porwać Lucy? Nic nie przychodziło mu do głowy. Długi posiadali krótko, odsetki nie narosły tak mocno, by zacząć się martwić o spłatę, więc spontaniczne porwanie nie miało sensu.
Nie miało, chyba że ci ludzie spłacali długi, a nikt nie odejmował ich z rachunków.
Odwrócił się i pędem ruszył w kierunku wyjścia. Mard Geer podążył za Zerefem w milczeniu, wyprzedzając go tylko na chwilę, kiedy akurat miał otworzyć drzwi. Wyszli przed budynek, na wąski parking, gdzie stał ich służbowy samochód.
— Prowadź. — Zeref rzucił przyjacielowi klucze, a sam usiadł obok.
Nim ktokolwiek zdążył zauważyć, że zniknęli, odjechali ze starej dzielnicy fabrycznej, kierując się w stronę miasta.
— Dokąd? — spytał lakonicznie Mard Geer, poprawiając krzywo ułożone lusterko.
— Do domu Lucy.
— Mamy się zająć... Laylą? — Ujął ostrożnie słowa, niepewnie zerkając na siedzenia za nimi, jakby bał się, że ktoś tam siedzi. Byli w samochodzie sami.
— Nie, nie Laylą. — Zeref machnął ręką. — Bardziej Judem.
— Tak jest! — Skinął głową, nie dopytując się o nic więcej.
Czarne chmury osłoniły niebo. Zeref otworzył na chwilę okno i wyjrzał za nie, sprawdzając, czy nie zbiera się na deszcz. Ulice Magnolii były mokre, kałuże stały w krzywo wylanych drogach, na których zaczynały się tworzyć pierwsze dziury. Na szczęście Mard Geer jechał ostrożnie, prawie środkiem ulicy, a wszystko dzięki temu, że było wokoło pusto. Ludzie rozjechali się po pracy do domów, większość zajęła się śledzeniem postępów masakry sprzed godziny, inni chętnie komentowali wydarzenie w Internecie, już doszukując się w tym wszystkim spisku.
Zeref w czasie drogi nawet sam z ciekawości spojrzał na kilka wpisów osób prywatnych, całkowicie niezorientowanych w sprawie, w których snuli teorie o zemście Acnologii. Czytam z zaciekawieniem idiotyczne pomysły o dłużnikach, o tym, że uratował wnuczkę i o tajemniczej Happy. Nikt nie znał prawdziwego imienia kobiety, ale wiele osób wskazało podobieństwo kobiety o zmarłej przed lasy Amelii.
Nie wierzył w te bzdury.
Matka popełniła samobójstwo, powiesiła się, uściślając, więc żadne marne argumenty o tym, że niby sfingowała własną śmierć, były nieprawdopodobne. A przynajmniej to on miał pewność, bo patrząc na rosnącą falę oburzenia, wiarę w sprawę Happy, chwytała go słabość i mdłości.
— Gdzie jest raport? — zapytał się, gdy skręcili w boczną ulicę, skróty do bloków, w których zamieszkiwanie Heartfiliowie.
— Wysłałem ci, panie.
Zeref przejrzał skrzynkę pocztową, aż odnalazł raport. Otworzył plik i przyjrzał się dokładnie wynikom badań. "Brak pokrewieństwa" — odczytał w myślach. Powoli. Ostrożnie. Przeanalizował i po razy kolejny uzyskał pewność. Amelia to nie Happy, Happy to nie Amelia. Jego matka nie żyje, a on nie zdołał ostatni raz wtulić się w nią przed snem i powiedzieć, jak bardzo ją kocha...
Łzy skapnęły na jego spodnie.
Otarł szybko policzki, lecz zdawał sobie sprawę, że Mard Geer zobaczył, jak płacze. Przyjaciel trzymał głowę sztywno, patrząc prosto na drogę, był wyprostowany. Jak dziecinnie... I tak obrócił się w jego stronę na moment, zawsze go doglądał, pilnował i troszczył się; pewnie jako jedyny w całym życiu Zerefa.
— Masz jakieś plany na przyszłość? — spytał Mard Geera.
Samochód zwolnił.
— Nie, przykro mi. Mam tylko nadzieję, że mogę pozostać przy twoim boku.
— Ach, tak... — Westchnął. — To chyba najprostsze rozwiązanie. Sam chciałbym, żebyś nie odchodził, ale... — urwał na moment, a potem dokończył: — dam ci wybór. Nie odbiorę tego, co ci się należy.
— Nie czuję się zniewolony.
Zeref otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Z początku nie pojął szybkiej odpowiedzi Mard Geera. Minęła chwila i jeszcze jedna. Droga była pusta, spokojna. Pojedyncze samochody zjeżdżały z głównej drogi, aż w pewnym momencie zostali sami. Droga była inna niż zawsze. Piękniejsza. Zeref uśmiechnął się ciepło i odwrócił w stronę szyby, by móc przyjrzeć się wieży kościoła, tak cudownie widocznej z daleka. Ogień podłożony na starówce trochę ją zniszczył, ale nie zawaliła się.
Nagle rozbrzmiał z oddali hymn żałobny grany przez trąbka z najwyżej położonego pomieszczenia w kościele.
Zeref wyprostował się, a potem rozchylił okno. Usłyszał szum opon ocierających się o drogę i cichą melodię, którą skądś pamiętał. Nie grali jej od lat. W historii miasta tylko cztery razy zdecydowano się na to, by hymn rozbrzmiał po wszystkich dzielnicach Magnolii. Raz w momencie zbudowania kościoła, drugi gdy wybuchła wojna, trzeci w trakcie wielkiej rzezi fiorskiej, a czwarty... nie pamiętał.
— Zerefie... — usłyszał zaniepokojony głos.
Mard Geer położył dłoń na ramieniu Zerefa i spojrzał na niego czułym, zmartwionym wzrokiem.
— Kiedyś już to słyszałem — wyjaśnił krótko.
— Za czwartym razem zagrano hymn, gdy został zamordowany poprzedni król Fiore w trakcie parady wrześniowej, zaraz przed tym jak porwano Lucy.
— Czyli musiałem go usłyszeć przed tym, jak zostawili mnie rodzice.
— Hm... — wydukał.
Zabójstwo króla i porwanie Lucy. Z jednej strony ciekawy, z drugiej niezwykle podejrzany przypadek, którego nie powinien lekceważyć. Chociaż z drugiej strony śmierć władcy przyczyniła się do tego, że zmobilizowano wszystkie jednostki w państwie do ochrony następcy. Ogłoszono żałobę. Wiele zakładów zamknięto, choć szkoły wróciły do normalnego rytmu po paru dniach. Kojarzył fakty, ale niewiele pamiętał z tamtych dni, jeśli chodzi o wydarzenia w skali narodowej.
Zapanował chaos.
I ten chaos wykorzystali, by porwać Lucy.
Im głębiej szukał, tym zagadka powoli rozwiązywała się. Nie pozna wszystkich odpowiedzi, je znali tylko ci, których już dawno nie ma na tym świece, ewentualnie Igneel, ale nie żyjący.
— Zerefie... — znowu odezwał się Mard Geer, przerywając ciszę.
— Co takiego?
— Mam prośbę. Bardzo... niewygodną prośbę — dodał od razu.
— I tak cię wysłucham, więc mów śmiało.
— Proszę, nie ufaj Igneelowi — powiedział i zanim Zeref zdążył choćby otworzyć usta, ten kontynuował: — To twój ojciec, wiem, ale zemsta rodzi zemstę. Acnologia to udowodnił. Jeśli pozwolimy mu na nią, to znowu zamkniemy się w tym kole nieszczęść. Ile osób zginęło przez Igneela? I czy muszą ginąć inni? Czy... powstrzymamy to?
Mard Geer gwałtownie zahamował. Szarpnęło nim i Zerefem, kiedy wjechali jednym kołem na krawężnik. Mard Geer wykręcił kierownicą i zaciągnął hamulec ręczny, zostawiając samochód na chodniku. Wyciągnął kluczyki ze stacyjki i wysiadł jako pierwszy, aby otworzyć Zerefowi drzwi.
— Nie musiałeś...
— Musiałem — wyszeptał, drżąc.
Spadł nagły deszcz.
Mard Geer rzucił się na tylne siedzenia po parasolkę. Otworzył ją szybko, choć oboje zdążyli już zamoknąć. Garnitur lepił się do ciała Zerefa, włosy stały się kleiste, spływała po nich woda, ale ani przez moment nie pomyślał, by uciekać. Odczekał chwilę. Mard Geer rozłożył parasolkę i podstawił ją pod głowę Zerefa. Na niego samego wciąż lał deszcz.
— Zmieścimy się oboje, przyjacielu. — Położył dłoń na jego ramieniu. — To tylko kawałek...
— Kocham cię! — wykrzyczał na cały głos, a potem ścisnął mocno powieki i obrócił głowę w bok.
Zeref z kolei otworzył szeroko oczy. Wargi zaczęły mu drżeć. Choć na usta cisnęło się tysiące słów, żadne z nich nie chciało znaleźć ujścia. Ale czy na pewno te niewypowiedziane słowa cokolwiek znaczyły? Czy zamierzał obdarować Mard Geera tym samym uczuciem? I czy to było w ogóle uczucie? Nie, w to nie wątpił. Policzki Mard Geera zalała niewinna, wstydliwa czerwień. Wyznanie, które złożył w deszczu, wśród opadających z hukiem na dach grubych kropel wody, było głośne, wyraźne, ale przede wszystkim. Bez kpiny, bez obrazy...
— Ty... mnie... — wydukał w końcu Zeref.
— Tak, kocham — potwierdził, a potem dla upewnienia skinął trzy razy skinął głową, nadal nie spoglądając Zerefowi w oczy.
— Dlaczego teraz mi to mówisz? — Jeszcze chwilę wcześniej jego myśli zaprzątało porwanie, zabójstwo w szkole, wydarzenia sprzed dziesięciu lat, a teraz problemy stały się nikłe, bez znaczenia wobec osoby, na którą patrzył.
Mard Geer nie odpowiedział na jego pytanie.
Zeref nie zamierzał więcej pytać.
Zbliżył się tylko do chłopaka i chwycił za rączkę od parasolki. Wyrwał ją z delikatnego uścisku, ku wielkiemu zdziwieniu Mard Geera. Jednak nie odszedł, czego pewnie spodziewał się chłopak. Zamiast tego stanął obok przyjaciela, ramię w ramię i rozkazał:
— Ruszajmy.

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!