ZEREF
"Ludzie
to nie potwory w przebraniu. Ludzie to ludzie, a potrafią być gorsi od
potworów" — usłyszał pewnego dnia i te słowa chodziły za nim każdego dnia,
w każdym momencie, kiedy zaczynał zbliżać się do upragnionej wolności; marzeń,
które tkwiły w jego sercu od dnia, kiedy po raz pierwszy wyjrzał za okno w
pokoju sierocińca. Zamieszkał na stryszku z najstarszymi, którzy kochali
siedzieć do późnych godzin. Nikomu nie przeszkadzało, że i on, prawie pięć lat
młodszy od nich dzieciak, siedzi wlepiony w nocne niebo, marząc nie o domu czy
rodzinie, a wolności, która wyswobodzi go z miejsc, które tak mocno
nienawidził.
Wyrwie
się.
Ucieknie.
Zrobi
wszystko, żeby już nigdy nie zostać uwięziom.
Jednak
w głębi serca, miał jeszcze jedno życzenie — spotkać rodziców. Zapytać,
dlaczego zostawili go na progu sierocińca? Był starszy od Natsu, pamiętał jego
mocno różowe policzki, które kochał gładzić. Krążył obok brata dniami i nocami,
pilnując, by nic mu się nie stało. Śpiewał kołysanki, choć głos miał
przeciętny, a jednego dnia nawet ugotował mu pierwszą kaszkę. Oczywiście z
mamą, która pilnowała go na każdym kroku.
Łzy
zebrały się w oczach Zerefa na wspomnienie chwili, w której Natsu po raz
pierwszy spróbował kaszki. Uśmiechnął się. Nadął policzki, a potem otworzył
buzię, by dostać więcej jedzenia. Myślał, że dzięki temu następnym razem sam
będzie karmił brata, ale następnym razem zostawili go na progu sierocińca. Nie
wzbraniał się, nie krzyczał. Usiadł na progu, patrząc, jak odjeżdżają. Pomachał
rodzicom, sądząc, że wrócą po niego, więc czekał. Godzinę, dwie... Zapatulił
się kurtką, misia przydusił do siebie, ale nikt nie wrócił...
Ani
następnego dnia...
Ani w
kolejnym tygodniu...
Miesiąc
minął szybciej, kiedy patrzył za okno, oglądając gwiazdy.
Aż do
sierocińca przybył Acnologia.
Odzyskał
nadzieję, ale na krótko. Nie rozumiał wielu słów — długi, pieniądze, sługa,
spłacić... Chwycił jednak Acnologię za masywną dłoń i ruszył za nim, wierząc,
że zaprowadzi go do rodziców.
Igneel
nigdy nie przesłał mu ani jednego listu.
Zdjęcie
mamy zobaczył po długim czasie w gazecie. "Samobójstwo" — przeczytał
ostrożnie tytuł. Wtedy już rozumiał, co to oznaczało.
—
Zerefie — odezwał się Mard Geer. Wyszedł z cienia i podał Zerefowi ulubiony
płaszcz. — Proszę nie płakać.
—
Nie... — Przetarł odruchowo twarz. Faktycznie była mokra. — Ciekawe.... To
znaczy... Zastanawiałem się... To znaczy... — Załamał ręce. — Czy Igneel
pamięta o swoim drugim dziecku?
— Nie —
odpowiedział mu szczerze Mard Geer. Chwycił Zerefa za ramię i zacisnął na nim
dłoń. — Nigdy nie wspomniał o drugim dziecku. Przepraszam, nie chciałem, ale...
— Nie,
nie przepraszaj. Dziękuję za szczerość. Chyba... Chyba tylko tobie w tej
kwestii mogę zaufać. Ani Lucy, ani Gajeel nie pojmą tego, choć może...
—
Panie, proszę, nie kłopocz się. Nie myśl. Na pewno spełnisz swoje marzenie, a
ja ci w tym pomogę, jak tylko będę mógł. Uratowałeś mnie tego dnia, nigdy nie
zapomnę twojej dobroci.
Położył
dłoń na piersi i pochylił się z szacunkiem wobec Zerefa. Bandaż odwiązał mu się
na twarzy. Dwa pasma zsunęły po policzku i swobodnie zawisły, wywołując u
Zerefa śmiech. Podniósł głowę Mard Geera, po czym poprawił nieudolnie założony
opatrunek, jakby założony na szybko, w pospiechu.
Twarz
przyjaciela zmieniła się. Kilka mocnych uderzeń sprawiło, że oblicze Mard Geera
nabrało powagi. Zasklepiona rana dodała mu charakteru. Zabrała chłopięcy urok i
zostawiła coś z mężczyzny, którego nigdy w nim nie widział. Nos nieźle mu
przekrzywiła, ale pasował mu. Wyglądał teraz jak prawdziwy złoczyńca, któremu
nie wolno podskakiwać, nie jak dziecko, które znalazł tarzające się w
najbiedniejszych dzielnicach Magnolii i błagające o kawałek chleba. Nadal był
szczupły — nawyki trudno zmienić, a szczególnie wtedy kiedy chleb dostawało się
raz na tydzień. Mard Geer był drobnej postury, nie urósł za bardzo, choć
zbliżał się do osiągnięcia pełnoletności.
— Czy
coś się stało? — Z zamyślenia wyrwały go słowa Mard Geera. — Mogę pomóc, jeśli
tylko mi pozwolisz.
— Gdzie
jest E.N.D.? — zapytał, zmieniając szybko temat.
—
Oczywiście zawsze noszę księgę przy sobie. Nigdy bym nie pozwolił jej...
—
Pokaż.
Zeref
wystawił dłoń przed Mard Geera. Chłopak uśmiechnął się nieśmiało i wyciągnął
książkę z kieszeni. Otworzył ją na samym środku, palcem przecierając grzbiet.
— Lista
dłużników Acnologii... — powiedział ostrożnie Zeref, przyglądając się nazwiskom
poszczególnych osób. — Musimy dostać się do mieszkania Heartfiliów.
—
Oczywiście, już to przygotuję.
—
Przeszukamy je i jeszcze ukarzemy Laylę, aby nigdy nie skrzywdziła Lucy.
— Mogę
się tym zająć — zaproponował bez chwili zawahania.
— Nie,
lepiej aż tak się nie angażuj.
— A
panie, czy... — Mard Geer zamilknął nagle.
—
Dokończ. — Rozkazał był stanowczy, lecz Zeref nie czuł gniewu, był zwyczajnie
ciekawy, co sługa chciał powiedzieć. — Tylko szybko.
Mard
Geer zarumienił się. Odwrócił głowę, unikając spojrzenia Zerefa, a potem spytał
nieśmiało:
— Czy
Lucy jest dla pana kimś ważnym? Czy to z nią...
Zeref
wybuchnął się śmiechem. Skulił się, łapiąc za brzuch. Wskazał palcem na Mard
Geera, ale nie zdołał powiedzieć mu, z jak głupim i niepoważnym pomysłem
właśnie wypalił. Lubił Lucy, nawet bardzo, ale była wnuczką Acnologii. Jeśli
miał odzyskać wolność, to musiał pozbyć się wszystkich przeszkód na swojej
drodze, a szczególnie Lucy.
— Mamy
ją... — rozejrzał się, czy nikt go nie podsłuchuje — zabić?
— O
nie, nie. — Zeref pokręcił głową. — Nie zrobimy tego. Nie zasługuje na to.
Przyda się i jest tego dobrze świadoma. Obudziła w sobie demona, którego dobrze
pielęgnowała przez te wszystkie lata. A że jest wnuczką Acnologiii... On jej
już więcej nie skrzywdzi, więc i my jesteśmy bezpieczni. Przynajmniej na razie —
dodał, tym razem mniej przekonywująco.
—
Rozumiem. W takim razie tak też postąpię. Przepraszam za pomyłkę. — Schylił się
w ramach przeprosin.
Zeref
chwycił Mard Geera za podbródek i podniósł jego głowę tak, by mogli na siebie
spojrzeć.
—
Służysz mi, ale przede wszystkim uważam cię za przyjaciela. Nie przepraszaj.
Nie kłaniaj się. Jeśli popełnisz błąd, powiedz mi o tym, naprawię go. Jeśli
napotkasz na jakiś problem, przyjdź, razem go rozwiążemy. To dzięki tobie w
pewnym momencie nie zagubiłem się. Nigdy ci tego nie zapomnę.
— To ja
ci nigdy nie zapomnę dobroci i... — nim dokończył, zadzwonił telefon.
Mard
Geer odebrał szybko połączenie, nawet nie sprawdzając, kto dzwoni. Kiwnął kilka
razy. Jego twarz spoważniała. Przymrużył gniewnie oczy, a żyłka na czole
zaczęła mu pulsować. Siniaki stały się wyraźniejsze na bladej skórze.
—
Rozumiem — odparł jedynie, a potem rozłączył się.
— Mów —
nakazał Zeref. Włożył ręce do kieszeni i stamtąd wyjął notatnik.
— Jedna
rzecz nie zgadza się z długami sprzed lat. Poprosiłem ludzi, by sprawdzili
rejestr dłużników. Faktycznie, część osób nie spłaciła ani grosza, ale byli i
tacy, którzy zarzekają się, że byli uczciwi wobec Acnologii.
Zeref
zapisał spostrzeżenie Mard Geera, które od jakiegoś czasu i jego niepokoiło.
Myślał nad sprawą sprzed dziesięciu lat, o tym, co popchnęło tych ludzi do
tego, by porwać Lucy? Nic nie przychodziło mu do głowy. Długi posiadali krótko,
odsetki nie narosły tak mocno, by zacząć się martwić o spłatę, więc
spontaniczne porwanie nie miało sensu.
Nie
miało, chyba że ci ludzie spłacali długi, a nikt nie odejmował ich z rachunków.
Odwrócił
się i pędem ruszył w kierunku wyjścia. Mard Geer podążył za Zerefem w milczeniu,
wyprzedzając go tylko na chwilę, kiedy akurat miał otworzyć drzwi. Wyszli przed
budynek, na wąski parking, gdzie stał ich służbowy samochód.
—
Prowadź. — Zeref rzucił przyjacielowi klucze, a sam usiadł obok.
Nim
ktokolwiek zdążył zauważyć, że zniknęli, odjechali ze starej dzielnicy
fabrycznej, kierując się w stronę miasta.
—
Dokąd? — spytał lakonicznie Mard Geer, poprawiając krzywo ułożone lusterko.
— Do
domu Lucy.
— Mamy
się zająć... Laylą? — Ujął ostrożnie słowa, niepewnie zerkając na siedzenia za
nimi, jakby bał się, że ktoś tam siedzi. Byli w samochodzie sami.
— Nie,
nie Laylą. — Zeref machnął ręką. — Bardziej Judem.
— Tak
jest! — Skinął głową, nie dopytując się o nic więcej.
Czarne
chmury osłoniły niebo. Zeref otworzył na chwilę okno i wyjrzał za nie,
sprawdzając, czy nie zbiera się na deszcz. Ulice Magnolii były mokre, kałuże
stały w krzywo wylanych drogach, na których zaczynały się tworzyć pierwsze
dziury. Na szczęście Mard Geer jechał ostrożnie, prawie środkiem ulicy, a
wszystko dzięki temu, że było wokoło pusto. Ludzie rozjechali się po pracy do
domów, większość zajęła się śledzeniem postępów masakry sprzed godziny, inni
chętnie komentowali wydarzenie w Internecie, już doszukując się w tym wszystkim
spisku.
Zeref w
czasie drogi nawet sam z ciekawości spojrzał na kilka wpisów osób prywatnych,
całkowicie niezorientowanych w sprawie, w których snuli teorie o zemście
Acnologii. Czytam z zaciekawieniem idiotyczne pomysły o dłużnikach, o tym, że
uratował wnuczkę i o tajemniczej Happy. Nikt nie znał prawdziwego imienia
kobiety, ale wiele osób wskazało podobieństwo kobiety o zmarłej przed lasy
Amelii.
Nie
wierzył w te bzdury.
Matka
popełniła samobójstwo, powiesiła się, uściślając, więc żadne marne argumenty o
tym, że niby sfingowała własną śmierć, były nieprawdopodobne. A przynajmniej to
on miał pewność, bo patrząc na rosnącą falę oburzenia, wiarę w sprawę Happy,
chwytała go słabość i mdłości.
— Gdzie
jest raport? — zapytał się, gdy skręcili w boczną ulicę, skróty do bloków, w
których zamieszkiwanie Heartfiliowie.
—
Wysłałem ci, panie.
Zeref
przejrzał skrzynkę pocztową, aż odnalazł raport. Otworzył plik i przyjrzał się
dokładnie wynikom badań. "Brak pokrewieństwa" — odczytał w myślach.
Powoli. Ostrożnie. Przeanalizował i po razy kolejny uzyskał pewność. Amelia to
nie Happy, Happy to nie Amelia. Jego matka nie żyje, a on nie zdołał ostatni
raz wtulić się w nią przed snem i powiedzieć, jak bardzo ją kocha...
Łzy
skapnęły na jego spodnie.
Otarł
szybko policzki, lecz zdawał sobie sprawę, że Mard Geer zobaczył, jak płacze.
Przyjaciel trzymał głowę sztywno, patrząc prosto na drogę, był wyprostowany.
Jak dziecinnie... I tak obrócił się w jego stronę na moment, zawsze go
doglądał, pilnował i troszczył się; pewnie jako jedyny w całym życiu Zerefa.
— Masz
jakieś plany na przyszłość? — spytał Mard Geera.
Samochód
zwolnił.
— Nie,
przykro mi. Mam tylko nadzieję, że mogę pozostać przy twoim boku.
— Ach,
tak... — Westchnął. — To chyba najprostsze rozwiązanie. Sam chciałbym, żebyś
nie odchodził, ale... — urwał na moment, a potem dokończył: — dam ci wybór. Nie
odbiorę tego, co ci się należy.
— Nie
czuję się zniewolony.
Zeref
otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Z początku nie pojął szybkiej odpowiedzi
Mard Geera. Minęła chwila i jeszcze jedna. Droga była pusta, spokojna.
Pojedyncze samochody zjeżdżały z głównej drogi, aż w pewnym momencie zostali
sami. Droga była inna niż zawsze. Piękniejsza. Zeref uśmiechnął się ciepło i
odwrócił w stronę szyby, by móc przyjrzeć się wieży kościoła, tak cudownie
widocznej z daleka. Ogień podłożony na starówce trochę ją zniszczył, ale nie
zawaliła się.
Nagle
rozbrzmiał z oddali hymn żałobny grany przez trąbka z najwyżej położonego
pomieszczenia w kościele.
Zeref
wyprostował się, a potem rozchylił okno. Usłyszał szum opon ocierających się o
drogę i cichą melodię, którą skądś pamiętał. Nie grali jej od lat. W historii
miasta tylko cztery razy zdecydowano się na to, by hymn rozbrzmiał po
wszystkich dzielnicach Magnolii. Raz w momencie zbudowania kościoła, drugi gdy
wybuchła wojna, trzeci w trakcie wielkiej rzezi fiorskiej, a czwarty... nie
pamiętał.
—
Zerefie... — usłyszał zaniepokojony głos.
Mard
Geer położył dłoń na ramieniu Zerefa i spojrzał na niego czułym, zmartwionym
wzrokiem.
—
Kiedyś już to słyszałem — wyjaśnił krótko.
— Za
czwartym razem zagrano hymn, gdy został zamordowany poprzedni król Fiore w
trakcie parady wrześniowej, zaraz przed tym jak porwano Lucy.
— Czyli
musiałem go usłyszeć przed tym, jak zostawili mnie rodzice.
— Hm...
— wydukał.
Zabójstwo
króla i porwanie Lucy. Z jednej strony ciekawy, z drugiej niezwykle podejrzany
przypadek, którego nie powinien lekceważyć. Chociaż z drugiej strony śmierć
władcy przyczyniła się do tego, że zmobilizowano wszystkie jednostki w państwie
do ochrony następcy. Ogłoszono żałobę. Wiele zakładów zamknięto, choć szkoły
wróciły do normalnego rytmu po paru dniach. Kojarzył fakty, ale niewiele
pamiętał z tamtych dni, jeśli chodzi o wydarzenia w skali narodowej.
Zapanował
chaos.
I ten
chaos wykorzystali, by porwać Lucy.
Im
głębiej szukał, tym zagadka powoli rozwiązywała się. Nie pozna wszystkich
odpowiedzi, je znali tylko ci, których już dawno nie ma na tym świece,
ewentualnie Igneel, ale nie żyjący.
—
Zerefie... — znowu odezwał się Mard Geer, przerywając ciszę.
— Co
takiego?
— Mam
prośbę. Bardzo... niewygodną prośbę — dodał od razu.
— I tak
cię wysłucham, więc mów śmiało.
—
Proszę, nie ufaj Igneelowi — powiedział i zanim Zeref zdążył choćby otworzyć
usta, ten kontynuował: — To twój ojciec, wiem, ale zemsta rodzi zemstę.
Acnologia to udowodnił. Jeśli pozwolimy mu na nią, to znowu zamkniemy się w tym
kole nieszczęść. Ile osób zginęło przez Igneela? I czy muszą ginąć inni? Czy...
powstrzymamy to?
Mard
Geer gwałtownie zahamował. Szarpnęło nim i Zerefem, kiedy wjechali jednym kołem
na krawężnik. Mard Geer wykręcił kierownicą i zaciągnął hamulec ręczny,
zostawiając samochód na chodniku. Wyciągnął kluczyki ze stacyjki i wysiadł jako
pierwszy, aby otworzyć Zerefowi drzwi.
— Nie
musiałeś...
—
Musiałem — wyszeptał, drżąc.
Spadł
nagły deszcz.
Mard
Geer rzucił się na tylne siedzenia po parasolkę. Otworzył ją szybko, choć oboje
zdążyli już zamoknąć. Garnitur lepił się do ciała Zerefa, włosy stały się
kleiste, spływała po nich woda, ale ani przez moment nie pomyślał, by uciekać.
Odczekał chwilę. Mard Geer rozłożył parasolkę i podstawił ją pod głowę Zerefa.
Na niego samego wciąż lał deszcz.
—
Zmieścimy się oboje, przyjacielu. — Położył dłoń na jego ramieniu. — To tylko
kawałek...
—
Kocham cię! — wykrzyczał na cały głos, a potem ścisnął mocno powieki i obrócił
głowę w bok.
Zeref z
kolei otworzył szeroko oczy. Wargi zaczęły mu drżeć. Choć na usta cisnęło się
tysiące słów, żadne z nich nie chciało znaleźć ujścia. Ale czy na pewno te
niewypowiedziane słowa cokolwiek znaczyły? Czy zamierzał obdarować Mard Geera
tym samym uczuciem? I czy to było w ogóle uczucie? Nie, w to nie wątpił.
Policzki Mard Geera zalała niewinna, wstydliwa czerwień. Wyznanie, które złożył
w deszczu, wśród opadających z hukiem na dach grubych kropel wody, było głośne,
wyraźne, ale przede wszystkim. Bez kpiny, bez obrazy...
— Ty...
mnie... — wydukał w końcu Zeref.
— Tak,
kocham — potwierdził, a potem dla upewnienia skinął trzy razy skinął głową, nadal
nie spoglądając Zerefowi w oczy.
—
Dlaczego teraz mi to mówisz? — Jeszcze chwilę wcześniej jego myśli zaprzątało
porwanie, zabójstwo w szkole, wydarzenia sprzed dziesięciu lat, a teraz
problemy stały się nikłe, bez znaczenia wobec osoby, na którą patrzył.
Mard
Geer nie odpowiedział na jego pytanie.
Zeref
nie zamierzał więcej pytać.
Zbliżył
się tylko do chłopaka i chwycił za rączkę od parasolki. Wyrwał ją z delikatnego
uścisku, ku wielkiemu zdziwieniu Mard Geera. Jednak nie odszedł, czego pewnie
spodziewał się chłopak. Zamiast tego stanął obok przyjaciela, ramię w ramię i
rozkazał:
—
Ruszajmy.
0 Comments:
Prześlij komentarz