LUCY
Wyciągnęła
nogę z samochodu i jęknęła z bólu, który przeszedł przez całe jej ciało i
zdawał się wracać do wyprostowanej, zranionej nogi. Na białym bandażu pojawiła
się krew. Syknęła pod nosem, przymykając oczy. Na trzy napięła mięśnie. Kule
wystawiła przed siebie i z mocnym pchnięciem Lokiego wstała. Zeref ujął ją w
pasie od przodu, pomagając zachować równowagę na nierównej powierzchni.
—
Mogłeś zaparkować lepiej! — skarcił Gajeela, a potem otrzepał Lucy z kurzu.
— Nic
się nie stało — odparła. Marnować czas na niepotrzebne kłótnie... Głupota. —
Zdejmijcie mi chustę — poprosiła, gdy w końcu znalazła twardy, stabilny grunt,
na którym pewnie ustawiła kule. Noga mniej bolała, ale wciąż czuła rozchodzące
się kłucie, które z każdym krokiem coraz mocniej jej przeszkadzało. Jednak mimo
bólu podskoczyła i weszła na chodnik.
Nastała
cisza.
Lucy
wzięła głęboki wdech, nasłuchując dobiegających z oddali głosów, które należały
do policji i dziennikarzy. Przerwano trzynaście programów na lokalnych stacjach
radiowych i telewizyjnych, relacjonując na bieżąco wydarzenia z całego tego
zajście. Flesze błyskały przed każdym przechodniem czy gapiem, który znalazł
się przypadkowo przy branie szkoły. Policja blokowała przejście mediom, ale ci
i tak zdołali przejść przez mniej patrolowane części szkoły. Niektóre obszary
całkowicie pozostały puste i to właśnie je Lucy zamierzała wykorzystać. Musiała
uniknąć reporterów za wszelką cenę. Nie chodziło już o dziadka, ale o nią samą.
Jedno zdjęcie wystarczyło, by zniszczyć całkowicie jej życie — pogrzebać
ostatnie pozostałości marzeń o spokoju i wejść na grząski grunt, w którym już
dawno utopił się Acnologia.
Przeszła
kawałek przy wsparciu Zerefa. Loki dopiero chwilę później wyszedł z samochodu,
kiedy w końcu się przygotował. Nadal był blady, po raz pierwszy Lucy widziała u
niego tak naturalne, nieuczesane włosy, ale przede wszystkim cały czas drżał.
Chyba robił to za ich oboje.
Czuła
wiele, ale... zabrało jej sił na strach. Jej myśli pochłonęły za to pytania.
Co tam
zastanie?
Jak
pokona Happy?
Dlaczego
podawała się za Amelię?
Czy to
będzie koniec?
Pytanie
nie przestały zaprzątać jej głowy, a przybrały na sile, kiedy podskakiwała,
powoli przemierzając wzdłuż budynku, w którym mieściła się sala gimnastyczna.
To tutaj spotkała się z Lisanną. Potraktowała ją gazem pieprzowym, a później
dziewczyna się wszystkiego wyparła. Jednak kiedy tak Lucy się nad tym
zastanawiała, zaczęła dostrzegać pewnie nieścisłości. Lisanna nie miała wokół
oczu żadnych śladów, nawet najmniejszych zaczerwień i po co by miała kłamać?
Lucy
pokręciła głową.
Nie,
później nad tym pomyśli, nie teraz.
Wzięła
głęboki wdech, zaczerpując świeżego powietrza. Choć wyczuła w nim również jakiś
otępiający zapach, który obudził ją z zamroczenia — błogiego snu, w którym było
jakoś prościej. Sprawa z Lisanną, dręczeniem wydawała się dziecinnie
nieskomplikowana. Chcieli ją skrzywdzić, ale nie zabić, i jedyne, co straciła,
to włosy, które i tak kiedyś odrosną.
—
Lucy... — zagadał do niej zaniepokojony Loki.
Lucy
zacisnęła palce na rączkach od kul i przyspieszyła, chcąc dogonić idącego przed
nią Zerefa. Kiedy usłyszał nadchodzący stukot, odwrócił się i posłał Lucy
niezdecydowany uśmiech. Prychnęła. Brakowało jej tylko tego, żeby Gajeel i Loki
w nią zwątpili. Ale w co mogli wierzyć? W słabą dziewczynę, która nie umiała
się obronić? Która kryła się za osłoną strachu przez ostatnie lata?
Nie.
Tamta
kobieta już dawno uciekła w mroki dawnych dni. Lucy wyszła z wytworzonego przez
siebie kokonu, zostając dawną siebie — istotę, której szczerze nienawidziła.
Uniosła
wysoko głowę i rzekła zdecydowanym, nieznoszącym sprzeciwu głosem:
— Nie
wahajcie się jej zabić.
Cała
trójka skinęła głowami.
— Mówię
poważnie — dodała, wciąż widząc w ich oczach zwątpienie.
Gajeel
zaśmiał się żałośnie.
— I co
zamierzasz zrobić? — spytał i przeładował broń. Palec zacisnął na spuście
gotowy, by w każdej chwili strzelić.
Lucy
walnęła go jedną z kul w łydkę.
—
Zamierzam ją zabić — wysyczała. — Ją, Juvię, a nawet wszystkich zakładników,
jeśli okaże się, że to oni mi to zrobili. — Miała na myśli włosy. Skoro
zasłużyła na niesprawiedliwe traktowanie, oni również go zaznają.
Tylne
drzwi od szkoły otworzyły się, w progu stanął Gildarts. Wyciągnął z kieszeni
kanapkę owiniętą w folię. Rozwinął ją i zaczął jeść, jak gdyby był to normalny
dzień pracy. Kiedy skończył wyrzucił folię w stronę kosza, ale nie trafił —
upadła obok, a Gildarts tylko wzruszył ramionami i wrócił do środka.
Lucy i
pozostali podążyli za nim, do ciasnego, otępiającego pokoju, w którym wszystkie
okna były zasłonięte starymi, zardzewiałymi roletami. Kanapa stała w samym
rogu, rozerwana na prawym boku. Czerwona plama widniała na jej środku, zaraz
obok leżącej butelki z wodą (choć Lucy obstawiała, że w środku znajduje się coś
mocniejszego).
Gajeel
podniósł przewrócony stołek. Gildats podziękował mu nieznacznym skinięciem
głowy, po czym obszedł dookoła fotel. Zatrzymał się nagle i palcem wskazał na
wyjście.
—
Zabijcie ją — wycedził przez zęby.
—
Dlaczego? — spytał z ciekawości Zeref, wyprzedzając w tym Lucy, która już
otworzyła usta, by zadać pytanie.
Gildats
zaśmiał się, ale po chwili to łzy spłynęły po jego policzkach. Chwycił się za
twarz i upadł na fotel, ściskając w dłoni kawałek papieru.
— Moja
córka została ranna. Dzięki Bogu, że nie poszła do biblioteki, ale... ale... —
Odetchnął ciężko. — Jest ranna. Straciła dużo krwi. Uratowali ją, ale boję się,
a co jeśli... co jeśli... rana się otworzy. Zabijcie ją! — wysyczał. —
Zabijcie, a zrobię wszystko, żebyście za to nie odpowiedzieli.
— Ta, jasne!
— Gajeel machnął ręką. — Wystarczy, że nas wypuścisz. Pilnują głównego wejścia,
tam też się zebrała chmara dziennikarzy, ale ciebie zignorowali.
Wzruszył
ramionami.
— To
stare przejście, którego nie nanieśli na plan budynku, bo założyciel szkoły uciekał
nim na spotkania ze swoją kochanką — wyjaśnił żartobliwym tonem. — Proszę,
idźcie już.
Lucy w
tym jednym się zgodziła. Przeskoczyła nad pustą butelkę po piwie. Loki podążył
za nią, asekurując tyły, gdyby straciła w pewnym momencie siły. Gajeel i Zeref
przygotowali się. Palce położyli na spustach i jako pierwsi przeszli przez
drzwi. Wyszli na jeden z bocznych korytarzy — Lucy poznała stare gazetki
porozwieszane na tablicach korkowych, którymi ktoś z jej klasy zajął się
jeszcze na początku roku w pierwszej klasie. Potem wszyscy zapomnieli o starej
sali biologiczno—chemicznej, którą obecnie przerobiono na składowisko starych
mebli.
Drzwi
zamknęły się za nimi — a raczej coś na kształt metalowej szafki, którą
wstawiono dla pozorów, że znajdują się w niej tylko mopy i zmiotki.
Lucy
uśmiechnęła się kwaśno. Nie spodziewała się, że szkoła, puste, znienawidzone
miejsce, do którego chodziła z czystego przymusu, zaskoczy ją czymś, a nawet da
chwilowe uczucie, że może warto poznawać sekrety budynku. Jednak nie teraz, nie
w tym momencie...
Pokręciła
głową i w milczeniu zaczęła iść przez korytarz, tuż za Gajeelem i Zerefem. Loki
również się przygotował. Naładował broń, lecz trzymał ją niepewnie. Ręce mu się
trzęsły, szedł nieostrożnie, co chwilę potykając się o własne stopy. Na moment
nawet przystanął i po tym ruszył, uspokojony i gotowy na to, co może się
zdarzyć. A wszystkiego mogli się spodziewać...
Happy
wyskoczy zza drzwi, zabije Lucy...
Policja
ich dostrzeże i powstrzyma...
Albo
wydarzy się coś mniej lub bardziej przewidywalnego.
Wiele
rzeczy zaprzątało myśli Lucy, choć starała się iść w skupieniu — nie
zastanawiać nad niepotrzebnymi rzeczami i zaakceptować to, że nie jest w stanie
przewidzieć rozwoju zdarzeń.
Nagle
usłyszeli skrzypnięcie.
Zeref z
Gejeelem zwrócili pistolety w kierunku trzeszczących drzwi, którymi poruszał
delikatny wiatr. Skinęli do siebie. Gajeel ostrożnie popchnął drzwi i wszedł do
środka. Zwrócił się w stronę Lucy, kręcąc głową z uśmiechem na twarzy.
Odetchnęła
z ulgą, ale po chwili ogarnęło nią uczucie, że coś jest nie tak. To była ta
sama klasa, w której znalazła zgniłe banany, gdzie pozostawiono jej zniszczone
biurko, a do torby wrzucono list z pogróżkami. To od tego się wiele zaczęło.
Nigdy włosów, by nie straciła, gdyby nie oskarżenia, jakie padły w stronę
klasy. A może się myliła? Może wcale to nie był impuls, który popchnął kolegów
z klasy do takich czynów?
Nie
wskazała na sprawcę.
Oskarżenia
nie padły w jednym kierunku.
Wiedziała,
że ktoś zniszczył jej ławkę, zostawił banany i podrzucił.. list... Pomyślała
raz, drugi, trzeci, kłopocząc się z pomysłami, kto mógł tego dokonać. Zamknęła
nawet na moment oczy, aby odtworzyć chwilę, w której weszła do klasy. Była tam
tylko ona i profesor Carla. Nikt więcej. Zrobiło się na krótko ciemno przed oczami,
a ławka...
Lucy
wstrzymała oddech.
Otworzyła
ostrożnie oczy i spojrzała najpierw na prawą, potem na lewą dłoń. Były brudne.
Teraz czyste. Ale brudne.
Co
miała wtedy w torbie?
Przybory,
kolorowe pisaki, kartki, a banany?
—
Loki... — wyszeptała, jej głos drżał.
—
Idziemy? — pogonił ją.
— Kto
zniszczył mi ławkę? — spytała i dostrzegła w oczach Lokiego ból — jedyną,
słuszną odpowiedź.
Miała
brudne ręce. Nie, na początku nieświadomie weszła do klasy, ogarnięta jakimś
dziwnym niepokojem, że za moment wydarzy się coś złego. Zadrżała, a kiedy
zamknęła oczy, torebka wypadła na podłogę. Otworzyła się, przybory, zeszyty i
dokumenty rozsypały po podłodze. Zaczęła je zbierać, ale wtedy natrafiła na
cyrkiel i długopis. Nie zastanawiała się długo. Wstała. Ostrożnie przeszła obok
swoich rzeczy i usiadła przy ławce. Zaczęła skrobać i skrobać, skrobać, aż
zniszczyła blat. Wysunęła szufladę — w środku leżały zgniłe banany, które zostawiła
jeszcze przed długą nieobecnością w szkole. Niespecjalnie, sądziła, że
następnego dnia zje je na drugie śniadanie, ale wtedy kolejny dzień okazał się
inny.
A może
miała nadejść sobota?
Zostawiła
specjalnie?
Raczej
nie, nie stać jej było na nowe książki, ale z drugiej strony pojawiła się
rozkoszna myśl, pomysł, by zrobić sobie na złość. I tak banany znalazy się w
środku.
Nie
wyjęła ich. Zasunęła szufladę. Podniosła z podłogi zeszyt i wyrwała ze środka
jedną z kartek, po czym zostawiła na niej wiadomość. "Zabiję. Zniszczę.
Nie udawaj, nie chowaj się. Wiem, kim jesteśmy" — napisała, licząc, że
zrozumie. Nie pojęła wtedy niczego.
Kim
jesteśmy, wiem.
Nie
chowaj się, nie udawaj.
Zniszczę.
Zabiję.
Lucy
zacisnęła mocno powieki, zduszając w sobie łzy. Wzięła głębokie wdechy
powietrza, choć to było ciężkie. Kręciło się jej w głowie. W pewnym momencie
poczuła, jak Loki łapie ją w talii.
— Lucy?
— spytał z niepokojem w głosie.
—
Nic... Nic nie jest dobrze — wyszeptała niewyraźnie, tak że z trudem siebie
zrozumiała. — Więc to ja to zaczęłam? — Parsknęła krótkim śmiechem. — To ja
zniszczyłam ławkę? To ja zostawiłam sobie wiadomość?
Loki
nieznacznie skinął.
— Więc
dobrze, będę Lucy, zrobię to. Idziemy do biblioteki. Happy i Juvia na nas
czekają, a ty? — zwróciła się do Zerefa.
— Ja? —
Uśmiechnął się podejrzanie.
—
Zadzwoń do Mard Geera.
Zeref
nie zdziwił się propozycją Lucy.
— Czeka
z tarczami i paroma ludźmi. Pytanie tylko, jak zamierzasz to załatwić?
—
Załatwić — odpowiedziała stanowczym tonem.
—
Czyli?
—
Jestem wnuczką Acnologii. — Chyba po raz pierwszy powiedziała to z tak ogromną
pewnością w głosie. — Dobrze wiesz, jak należy to załatwić.
Zeref
skłonił się elegancko, jedną rękę przykładając do piersi, deklarując tym samym,
że jest sługą Lucy.
—
Wstań.
Wyprostował
się. Wyjął telefon z prawej kieszeni i wykonał krótkie połączenie, mówiąc
jedynie "wchodzicie".
Z
bocznego korytarza wyszło pięć osób — Lucy rozpoznała jedynie Mard Geera. Nadal
miał owiniętą bandażem głowę, na czole widniała fioletowe rana, którą okrążał
wielki siniak. Nos był przekrzywiony od uderzeń, które zadała mu własnymi
rękoma.
Pozostałych
mężczyzn nie rozpoznała. Ich twarze były podobne do siebie. Gdyby miała opisać
każdego z nich, określiłaby ich "zwyczajnymi". Nie wyróżniali się
niczym z tłumu. Każdy miał krótko przystrzyżone włosy, czarne do tego. Twarz
była kwadratowa, a rysy mocne w przeciwieństwie do młodzieńczego wyglądu Mard
Geera.
Skłonili
się na widok Lucy, na moment odsuwając na bok tarcze policyjne.
— Dziękuję,
że przyszliście — wydukała, odwracając się plecami do mężczyzn.
Nie
umiała pogodzić się z myślą, że Zeref ukrył przed nią dodatkowych ludzi. Sama
obecność Mard Geera, człowieka, którego de facto okaleczyła, prawie zabiła,
przyprawiała ją o dreszcze.
Chłodny
pot spłynął po jej plecach, ale po chwili otrząsnęła się — przygotowana na
sztylet wbity w jej plecy. Jeśli mają ją zdradzić, to na pewno nie teraz.
Poczekają...
Lucy
dała znak głową, by ruszyli. Jak jeden mąż, podążyli za nią, poruszając cicho,
niezauważalnie między pustymi korytarzami szkoły. Powietrze stawało się gęste.
Lucy kilka razy wstrzymała oddech, aby odegnać chęć kaszlnięcia.
Biblioteka
znajdowała się niedaleko. Dochodziły z niej jęki, jakieś rozmowy, trochę
uderzeń mebli o podłogę — ktoś przesunął stół, zadzierając drewniane panele tak
mocno, że aż Lucy wzdrygnęła się na ostry dźwięk. Pokręciła głową. Nie, jeszcze
za wcześnie na poddanie się.
—
Happy! — krzyknęła, stając przed wejściem do biblioteki. — Mogę wejść? Nie
krzywdź tych ludzi.
— Oj,
zamknij się już! — ryknęła zza drzwi. — Wejdź, ale bez żadnych sztuczek, bo oni
zginął.
— Tak,
wiem — odpowiedziała obojętnym tonem.
0 Comments:
Prześlij komentarz