[Pozory czasem mylą] Rozdział 58 Otwórz wejście i nie wchodź do środka


LUCY
Wyciągnęła nogę z samochodu i jęknęła z bólu, który przeszedł przez całe jej ciało i zdawał się wracać do wyprostowanej, zranionej nogi. Na białym bandażu pojawiła się krew. Syknęła pod nosem, przymykając oczy. Na trzy napięła mięśnie. Kule wystawiła przed siebie i z mocnym pchnięciem Lokiego wstała. Zeref ujął ją w pasie od przodu, pomagając zachować równowagę na nierównej powierzchni.
— Mogłeś zaparkować lepiej! — skarcił Gajeela, a potem otrzepał Lucy z kurzu.
— Nic się nie stało — odparła. Marnować czas na niepotrzebne kłótnie... Głupota. — Zdejmijcie mi chustę — poprosiła, gdy w końcu znalazła twardy, stabilny grunt, na którym pewnie ustawiła kule. Noga mniej bolała, ale wciąż czuła rozchodzące się kłucie, które z każdym krokiem coraz mocniej jej przeszkadzało. Jednak mimo bólu podskoczyła i weszła na chodnik.
Nastała cisza.
Lucy wzięła głęboki wdech, nasłuchując dobiegających z oddali głosów, które należały do policji i dziennikarzy. Przerwano trzynaście programów na lokalnych stacjach radiowych i telewizyjnych, relacjonując na bieżąco wydarzenia z całego tego zajście. Flesze błyskały przed każdym przechodniem czy gapiem, który znalazł się przypadkowo przy branie szkoły. Policja blokowała przejście mediom, ale ci i tak zdołali przejść przez mniej patrolowane części szkoły. Niektóre obszary całkowicie pozostały puste i to właśnie je Lucy zamierzała wykorzystać. Musiała uniknąć reporterów za wszelką cenę. Nie chodziło już o dziadka, ale o nią samą. Jedno zdjęcie wystarczyło, by zniszczyć całkowicie jej życie — pogrzebać ostatnie pozostałości marzeń o spokoju i wejść na grząski grunt, w którym już dawno utopił się Acnologia.
Przeszła kawałek przy wsparciu Zerefa. Loki dopiero chwilę później wyszedł z samochodu, kiedy w końcu się przygotował. Nadal był blady, po raz pierwszy Lucy widziała u niego tak naturalne, nieuczesane włosy, ale przede wszystkim cały czas drżał. Chyba robił to za ich oboje.
Czuła wiele, ale... zabrało jej sił na strach. Jej myśli pochłonęły za to pytania.
Co tam zastanie?
Jak pokona Happy?
Dlaczego podawała się za Amelię?
Czy to będzie koniec?
Pytanie nie przestały zaprzątać jej głowy, a przybrały na sile, kiedy podskakiwała, powoli przemierzając wzdłuż budynku, w którym mieściła się sala gimnastyczna. To tutaj spotkała się z Lisanną. Potraktowała ją gazem pieprzowym, a później dziewczyna się wszystkiego wyparła. Jednak kiedy tak Lucy się nad tym zastanawiała, zaczęła dostrzegać pewnie nieścisłości. Lisanna nie miała wokół oczu żadnych śladów, nawet najmniejszych zaczerwień i po co by miała kłamać?
Lucy pokręciła głową.
Nie, później nad tym pomyśli, nie teraz.
Wzięła głęboki wdech, zaczerpując świeżego powietrza. Choć wyczuła w nim również jakiś otępiający zapach, który obudził ją z zamroczenia — błogiego snu, w którym było jakoś prościej. Sprawa z Lisanną, dręczeniem wydawała się dziecinnie nieskomplikowana. Chcieli ją skrzywdzić, ale nie zabić, i jedyne, co straciła, to włosy, które i tak kiedyś odrosną.
— Lucy... — zagadał do niej zaniepokojony Loki.
Lucy zacisnęła palce na rączkach od kul i przyspieszyła, chcąc dogonić idącego przed nią Zerefa. Kiedy usłyszał nadchodzący stukot, odwrócił się i posłał Lucy niezdecydowany uśmiech. Prychnęła. Brakowało jej tylko tego, żeby Gajeel i Loki w nią zwątpili. Ale w co mogli wierzyć? W słabą dziewczynę, która nie umiała się obronić? Która kryła się za osłoną strachu przez ostatnie lata?
Nie.
Tamta kobieta już dawno uciekła w mroki dawnych dni. Lucy wyszła z wytworzonego przez siebie kokonu, zostając dawną siebie — istotę, której szczerze nienawidziła.
Uniosła wysoko głowę i rzekła zdecydowanym, nieznoszącym sprzeciwu głosem:
— Nie wahajcie się jej zabić.
Cała trójka skinęła głowami.
— Mówię poważnie — dodała, wciąż widząc w ich oczach zwątpienie.
Gajeel zaśmiał się żałośnie.
— I co zamierzasz zrobić? — spytał i przeładował broń. Palec zacisnął na spuście gotowy, by w każdej chwili strzelić.
Lucy walnęła go jedną z kul w łydkę.
— Zamierzam ją zabić — wysyczała. — Ją, Juvię, a nawet wszystkich zakładników, jeśli okaże się, że to oni mi to zrobili. — Miała na myśli włosy. Skoro zasłużyła na niesprawiedliwe traktowanie, oni również go zaznają.
Tylne drzwi od szkoły otworzyły się, w progu stanął Gildarts. Wyciągnął z kieszeni kanapkę owiniętą w folię. Rozwinął ją i zaczął jeść, jak gdyby był to normalny dzień pracy. Kiedy skończył wyrzucił folię w stronę kosza, ale nie trafił — upadła obok, a Gildarts tylko wzruszył ramionami i wrócił do środka.
Lucy i pozostali podążyli za nim, do ciasnego, otępiającego pokoju, w którym wszystkie okna były zasłonięte starymi, zardzewiałymi roletami. Kanapa stała w samym rogu, rozerwana na prawym boku. Czerwona plama widniała na jej środku, zaraz obok leżącej butelki z wodą (choć Lucy obstawiała, że w środku znajduje się coś mocniejszego).
Gajeel podniósł przewrócony stołek. Gildats podziękował mu nieznacznym skinięciem głowy, po czym obszedł dookoła fotel. Zatrzymał się nagle i palcem wskazał na wyjście.
— Zabijcie ją — wycedził przez zęby.
— Dlaczego? — spytał z ciekawości Zeref, wyprzedzając w tym Lucy, która już otworzyła usta, by zadać pytanie.
Gildats zaśmiał się, ale po chwili to łzy spłynęły po jego policzkach. Chwycił się za twarz i upadł na fotel, ściskając w dłoni kawałek papieru.
— Moja córka została ranna. Dzięki Bogu, że nie poszła do biblioteki, ale... ale... — Odetchnął ciężko. — Jest ranna. Straciła dużo krwi. Uratowali ją, ale boję się, a co jeśli... co jeśli... rana się otworzy. Zabijcie ją! — wysyczał. — Zabijcie, a zrobię wszystko, żebyście za to nie odpowiedzieli.
— Ta, jasne! — Gajeel machnął ręką. — Wystarczy, że nas wypuścisz. Pilnują głównego wejścia, tam też się zebrała chmara dziennikarzy, ale ciebie zignorowali.
Wzruszył ramionami.
— To stare przejście, którego nie nanieśli na plan budynku, bo założyciel szkoły uciekał nim na spotkania ze swoją kochanką — wyjaśnił żartobliwym tonem. — Proszę, idźcie już.
Lucy w tym jednym się zgodziła. Przeskoczyła nad pustą butelkę po piwie. Loki podążył za nią, asekurując tyły, gdyby straciła w pewnym momencie siły. Gajeel i Zeref przygotowali się. Palce położyli na spustach i jako pierwsi przeszli przez drzwi. Wyszli na jeden z bocznych korytarzy — Lucy poznała stare gazetki porozwieszane na tablicach korkowych, którymi ktoś z jej klasy zajął się jeszcze na początku roku w pierwszej klasie. Potem wszyscy zapomnieli o starej sali biologiczno—chemicznej, którą obecnie przerobiono na składowisko starych mebli.
Drzwi zamknęły się za nimi — a raczej coś na kształt metalowej szafki, którą wstawiono dla pozorów, że znajdują się w niej tylko mopy i zmiotki.
Lucy uśmiechnęła się kwaśno. Nie spodziewała się, że szkoła, puste, znienawidzone miejsce, do którego chodziła z czystego przymusu, zaskoczy ją czymś, a nawet da chwilowe uczucie, że może warto poznawać sekrety budynku. Jednak nie teraz, nie w tym momencie...
Pokręciła głową i w milczeniu zaczęła iść przez korytarz, tuż za Gajeelem i Zerefem. Loki również się przygotował. Naładował broń, lecz trzymał ją niepewnie. Ręce mu się trzęsły, szedł nieostrożnie, co chwilę potykając się o własne stopy. Na moment nawet przystanął i po tym ruszył, uspokojony i gotowy na to, co może się zdarzyć. A wszystkiego mogli się spodziewać...
Happy wyskoczy zza drzwi, zabije Lucy...
Policja ich dostrzeże i powstrzyma...
Albo wydarzy się coś mniej lub bardziej przewidywalnego.
Wiele rzeczy zaprzątało myśli Lucy, choć starała się iść w skupieniu — nie zastanawiać nad niepotrzebnymi rzeczami i zaakceptować to, że nie jest w stanie przewidzieć rozwoju zdarzeń.
Nagle usłyszeli skrzypnięcie.
Zeref z Gejeelem zwrócili pistolety w kierunku trzeszczących drzwi, którymi poruszał delikatny wiatr. Skinęli do siebie. Gajeel ostrożnie popchnął drzwi i wszedł do środka. Zwrócił się w stronę Lucy, kręcąc głową z uśmiechem na twarzy.
Odetchnęła z ulgą, ale po chwili ogarnęło nią uczucie, że coś jest nie tak. To była ta sama klasa, w której znalazła zgniłe banany, gdzie pozostawiono jej zniszczone biurko, a do torby wrzucono list z pogróżkami. To od tego się wiele zaczęło. Nigdy włosów, by nie straciła, gdyby nie oskarżenia, jakie padły w stronę klasy. A może się myliła? Może wcale to nie był impuls, który popchnął kolegów z klasy do takich czynów?
Nie wskazała na sprawcę.
Oskarżenia nie padły w jednym kierunku.
Wiedziała, że ktoś zniszczył jej ławkę, zostawił banany i podrzucił.. list... Pomyślała raz, drugi, trzeci, kłopocząc się z pomysłami, kto mógł tego dokonać. Zamknęła nawet na moment oczy, aby odtworzyć chwilę, w której weszła do klasy. Była tam tylko ona i profesor Carla. Nikt więcej. Zrobiło się na krótko ciemno przed oczami, a ławka...
Lucy wstrzymała oddech.
Otworzyła ostrożnie oczy i spojrzała najpierw na prawą, potem na lewą dłoń. Były brudne. Teraz czyste. Ale brudne.
Co miała wtedy w torbie?
Przybory, kolorowe pisaki, kartki, a banany?
— Loki... — wyszeptała, jej głos drżał.
— Idziemy? — pogonił ją.
— Kto zniszczył mi ławkę? — spytała i dostrzegła w oczach Lokiego ból — jedyną, słuszną odpowiedź.
Miała brudne ręce. Nie, na początku nieświadomie weszła do klasy, ogarnięta jakimś dziwnym niepokojem, że za moment wydarzy się coś złego. Zadrżała, a kiedy zamknęła oczy, torebka wypadła na podłogę. Otworzyła się, przybory, zeszyty i dokumenty rozsypały po podłodze. Zaczęła je zbierać, ale wtedy natrafiła na cyrkiel i długopis. Nie zastanawiała się długo. Wstała. Ostrożnie przeszła obok swoich rzeczy i usiadła przy ławce. Zaczęła skrobać i skrobać, skrobać, aż zniszczyła blat. Wysunęła szufladę — w środku leżały zgniłe banany, które zostawiła jeszcze przed długą nieobecnością w szkole. Niespecjalnie, sądziła, że następnego dnia zje je na drugie śniadanie, ale wtedy kolejny dzień okazał się inny.
A może miała nadejść sobota?
Zostawiła specjalnie?
Raczej nie, nie stać jej było na nowe książki, ale z drugiej strony pojawiła się rozkoszna myśl, pomysł, by zrobić sobie na złość. I tak banany znalazy się w środku.
Nie wyjęła ich. Zasunęła szufladę. Podniosła z podłogi zeszyt i wyrwała ze środka jedną z kartek, po czym zostawiła na niej wiadomość. "Zabiję. Zniszczę. Nie udawaj, nie chowaj się. Wiem, kim jesteśmy" — napisała, licząc, że zrozumie. Nie pojęła wtedy niczego.
Kim jesteśmy, wiem.
Nie chowaj się, nie udawaj.
Zniszczę.
Zabiję.
Lucy zacisnęła mocno powieki, zduszając w sobie łzy. Wzięła głębokie wdechy powietrza, choć to było ciężkie. Kręciło się jej w głowie. W pewnym momencie poczuła, jak Loki łapie ją w talii.
— Lucy? — spytał z niepokojem w głosie.
— Nic... Nic nie jest dobrze — wyszeptała niewyraźnie, tak że z trudem siebie zrozumiała. — Więc to ja to zaczęłam? — Parsknęła krótkim śmiechem. — To ja zniszczyłam ławkę? To ja zostawiłam sobie wiadomość?
Loki nieznacznie skinął.
— Więc dobrze, będę Lucy, zrobię to. Idziemy do biblioteki. Happy i Juvia na nas czekają, a ty? — zwróciła się do Zerefa.
— Ja? — Uśmiechnął się podejrzanie.
— Zadzwoń do Mard Geera.
Zeref nie zdziwił się propozycją Lucy.
— Czeka z tarczami i paroma ludźmi. Pytanie tylko, jak zamierzasz to załatwić?
— Załatwić — odpowiedziała stanowczym tonem.
— Czyli?
— Jestem wnuczką Acnologii. — Chyba po raz pierwszy powiedziała to z tak ogromną pewnością w głosie. — Dobrze wiesz, jak należy to załatwić.
Zeref skłonił się elegancko, jedną rękę przykładając do piersi, deklarując tym samym, że jest sługą Lucy.
— Wstań.
Wyprostował się. Wyjął telefon z prawej kieszeni i wykonał krótkie połączenie, mówiąc jedynie "wchodzicie".
Z bocznego korytarza wyszło pięć osób — Lucy rozpoznała jedynie Mard Geera. Nadal miał owiniętą bandażem głowę, na czole widniała fioletowe rana, którą okrążał wielki siniak. Nos był przekrzywiony od uderzeń, które zadała mu własnymi rękoma.
Pozostałych mężczyzn nie rozpoznała. Ich twarze były podobne do siebie. Gdyby miała opisać każdego z nich, określiłaby ich "zwyczajnymi". Nie wyróżniali się niczym z tłumu. Każdy miał krótko przystrzyżone włosy, czarne do tego. Twarz była kwadratowa, a rysy mocne w przeciwieństwie do młodzieńczego wyglądu Mard Geera.
Skłonili się na widok Lucy, na moment odsuwając na bok tarcze policyjne.
— Dziękuję, że przyszliście — wydukała, odwracając się plecami do mężczyzn.
Nie umiała pogodzić się z myślą, że Zeref ukrył przed nią dodatkowych ludzi. Sama obecność Mard Geera, człowieka, którego de facto okaleczyła, prawie zabiła, przyprawiała ją o dreszcze.
Chłodny pot spłynął po jej plecach, ale po chwili otrząsnęła się — przygotowana na sztylet wbity w jej plecy. Jeśli mają ją zdradzić, to na pewno nie teraz. Poczekają...
Lucy dała znak głową, by ruszyli. Jak jeden mąż, podążyli za nią, poruszając cicho, niezauważalnie między pustymi korytarzami szkoły. Powietrze stawało się gęste. Lucy kilka razy wstrzymała oddech, aby odegnać chęć kaszlnięcia.
Biblioteka znajdowała się niedaleko. Dochodziły z niej jęki, jakieś rozmowy, trochę uderzeń mebli o podłogę — ktoś przesunął stół, zadzierając drewniane panele tak mocno, że aż Lucy wzdrygnęła się na ostry dźwięk. Pokręciła głową. Nie, jeszcze za wcześnie na poddanie się.
— Happy! — krzyknęła, stając przed wejściem do biblioteki. — Mogę wejść? Nie krzywdź tych ludzi.
— Oj, zamknij się już! — ryknęła zza drzwi. — Wejdź, ale bez żadnych sztuczek, bo oni zginął.
— Tak, wiem — odpowiedziała obojętnym tonem.

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!