BARRY
Barry zsunął gumkę z
nadgarstka. Zabrał cienkie, długie włosy w jednej kuc i ścisnął go mocno.
Puścił. Włosy opadły mu na plecy, łaskocząc odsłoniętą skórę. Usiadł na murku
naprzeciw budynku egzaminacyjnego, skąd wychodzili dawni uczniowie — jeden po
drugim, witani przez dumnych ojców, zadowolone matki. Rodzeństwo nigdy nie
uczestniczyło w tego rodzaju wydarzeniach. Zostawało w domu, najczęściej w
towarzystwie sąsiadów, ewentualnie dziadków.
Jeden z mężczyzn podbiegł do
syna i ujął jego twarz, poklepując co chwilę nabuzowane policzki otyłego
chłopaka. Oboje uśmiechnęli się, co doprowadziło matkę do płaczu. Upadła na
kolana, niezdolna, by podejść do dziecka i pogratulować mu zdanych egzaminów.
Ojciec zamiast niej mocno poklepał tłuste plecy dzieciaka, oświadczając głośno,
jakby chciał, żeby cała strefa OMEGA usłyszała, że jego pierwszy syn właśnie
dostał posadę w rządzie.
Barry aż zamrugał ze
zdziwienia, pozostali westchnęli z podziwem. Ojciec jednego z chłopaków nawet
spoliczkował syna, zarzucając mu, że potraktował egzaminy ulgowo i stracił
jedną, jedyną szansę na bycie kimś. Barry zaśmiał się z pożałowaniem i wrócił
do przeglądania sprawy z szpitala — w wiadomościach niewiele pisali. Między
kilkoma kolumnami coś tam wspomnieli o śmierci kilku osób, ale nikt nie zrobił
z tej sytuacji wielkiego wydarzenia. Pierwszego strony oblepiały informacje o
egzaminach, rekordowej liczbie zdanych i o Eliocie — człowieku, który przeżył
przepaść i ostatecznie nawrócił się, by stać się pożytecznym członkiem
społeczeństwa. Nie napomknęli jednak o tym, że planował założyć własną
działalność, spróbować czegoś nowego. Uznali, że zostanie policjantem — na wzór
wielkiego bohatera, Malone, który powstrzymał grupę buntowników sprzed miesiąca
i dzielnie stawił czoła kolejnym napastnikom, sprowadzając na strefę OMEGA
spokój. A dwie strony później wspomnieli o pożarze w szpitalu...
Wyłączył wiadomości.
— Mój syn jest teraz członkiem
Rządu! — wykrzyczał dumnie ojciec, którego syn biegał między rówieśnikami.
Śmiał się z nich, wyśmiewał, rzucał wyzwiskami, a na końcu zatrzymał się przy
Barry.
Chłopak z początku zamarł. Coś
burknął pod nosem, ale kiedy Barry posłał mu znużone spojrzenie, ten
poczerwieniał ze złości. Podniósł nogę i przydeptał swym cielskiem stopę
Barry'ego — zabrał ją szybko. Podniósł się, ale był o kilka centymetrów niższy
od chłopaka.
— Jestem teraz członkiem Rządu —
powiedział z pogardą w głosie, mierząc Barry'ego pełnym egoistycznego blasku
wzrokiem.
— Gratuluję. I współczuję —
dodał ciszej, oddalając się od chłopaka.
— Ej, co to miało znaczyć! —
ryknął zezłoszczony ojciec. — Ty... Ty... Mój syn jest kimś!
— Tak — zgodził się Barry. —
Współczuję — powtórzył jeszcze raz, a potem minął mężczyznę, by ustawić się
bliżej wyjścia.
Dzieciak jeszcze raz otworzył
usta, ale powstrzymała go matka, gładząc okrągłą twarz chłopaka.
— Nie marnuj na niego czasu —
poprosiła, a przynajmniej tak to zabrzmiało dla Barry'ego. Nie wyczuł w jej
głosie tej samej pogardy, która towarzyszyła jej synowi, co więcej, drżała z
niepokoju. Pobladła, jej kolana zaczęły się trząść, aż w końcu zabrała syna i
pociągnęła za sobą męża, nie pozwalając im nic więcej powiedzieć.
Barry pochylił głowę na bok ze
zdziwienia. Zamyślił się na moment, nie mogąc zrozumieć, skąd taka reakcja u
kobiety, której nie znał. Wzruszył jednak ramionami i zerknął na budynek, z
którego wciąż nie wyszedł Eliot. Sprawdził godzinę — powinien już od piętnastu
minut znać wynik, nawet jeśli coś go zatrzymało, to za dziesięć minut zamykali
centrum egzaminacyjne.
Plac opustoszał i zrobiło się dziwnie
cicho. Nawet platformy działały tego dnia zaskakująco dobrze, ne wydając
żadnych dźwięków, w przeciwieństwie do tego, co działo się kilka dni wcześniej —
trzeszczały, wydawały z siebie dziwne odgłosy, ale najwyraźniej naprawiono je.
— Barry, Barry! — usłyszał
wołanie nadciągające z boku budynku.
Eliot wyskoczył, trzymając
otworzoną klapę od ręki. Zasapany padł przed wolną platformą. Wystawił palec i
zaczął odliczać do pięciu, aż w końcu odetchnął z ulgą. Uśmiechnął się szeroko
do Barry'ego, poklepując go po łydce.
— No i...? — zachęcił Eliota,
by w końcu przyznał się do wyników. Chwycił chłopaka za rękę i podniósł.
— Nie sprawdziłem jeszcze...
Barry zwolnił uścisk ze
zdziwienia. Eliot poleciał jak długi na platformę, która po zanotowaniu ruchu,
włączyła się i zaczęła nieść głowę Eliota przed siebie. Wstał szybko, otrzepał,
a Barry patrzył na niego z szeroko otwartymi oczami, niedowierzając temu, co
właśnie powiedział Eliot. Kilka razy zastanowił się, czy przypadkiem nie
zrozumiał źle... Tu nie było mowy o pomyłce. Zdzielił Eliota w tył głowy i
szarpnął za jego rękę, włamując się na moment do ekranu. Plik z wynikami wisiał
pośrodku wraz z pytaniem, czy otworzyć zawartość. Zmierzył Eliota wściekłym
wzrokiem.
— Nie, nie, nie, nie... —
zaczął powtarzać Eliot, aż zacisnął szczękę, gdy Barry kliknął.
— Idealny. Sto na sto! —
wykrzyczał Eliotowi prosto w twarz.
Odepchnął rękę przyjaciela i kręcąc
głową, odszedł.
— Ej, czekaj! — zawołał za nim.
— Nie — odparł chłodno.
— Barry — wysyczał przez zęby.
— Nie. — Minął pierwszy zakręt.
— I nie — dodał prędko, nim Eliot zdążył się odezwać. — I nie.
— Oj, przestań, bałem się, no,
Barry.
Zatrzymał się. Odwrócił i
wystawił przed siebie palec, po czym wbił go w pierś Eliota, zmuszając, by ten
się cofnął.
— Ci. Sza. Męczyłeś mnie dnie i
noce. Nie spałem w nocy. W dzień nie mogłem pracować. Jestem zmęczony i
wkurzony.
— Tak, tak, rozumiem...
— Zmęczony i wkurzony, a ty... —
przerwał mu — próbujesz mnie wkurzyć jeszcze mocniej. Nie masz sumienia.
Eliot pokręcił głową na boki, a
potem nieśmiało zaproponował:
— Pójdziemy na lody?
— Nie mam ochoty na lody.
— To ciastko.
— Nie.
— To postawię obiad.
— Niby z czego?
— Dlatego właśnie
zaproponowałem na samym początku lody. — Wyskoczył nagle przed Barry'ego. —
Proszę, już przestań, naprawdę martwiłem się o ten egzamin. Dobrze wiesz, że
nigdy nie przykładałem się do nauki, więc kiedy już zacząłem... To trochę... No
wiesz, przerosło mnie. Nie złość się, egzaminy zdane, więc mogę iść w świat i
rozwiązywać tajemnice.
Barry parsknął krótkim
śmiechem. Obszedł Eliota i nie chcąc niszczyć mu marzeń, nic nie powiedział.
Gdyby zdanie egzaminu wystarczyło, żeby spełnić je, świat byłby o wiele
prostszy. Barry zdał ich wiele, ale jeszcze nigdy nie udało mu się niczego osiągnąć.
Uśmiechnął się na myśl, że Eliot patrzy na swoją przyszłość tak pozytywnie, ale
z drugiej strony chciał odwrócić się, przytulić go i uświadomić, że cokolwiek
osiągnie, wszystko straci.
— Barry... — zagadnął go Eliot,
kiedy wracali przez bazar.
— Słucham — odparł, kupując po
drodze kilka jabłek.
— Tak z czystej ciekawości, a
ty do niczego nie dążysz? Wiem, że zostało ci niewiele czasu, ale tak... —
cmoknął ustami — sobie myślę, że jakoś przestałeś do czegokolwiek dążyć. Praca,
dom, praca, dom i tak się kręci twoje życie.
— Ty mi wystarczysz.
— No tak... Och... — zamarł na
moment, jakby dopiero teraz pojął sens słów Barry'ego — jesteś naprawdę miły.
Upiekę jakieś ciastko. Tylko wracając do tematu, nie chcesz niczego osiągnąć
przed śmiercią? Spróbować czegoś nowego albo chwycić coś, co do tej pory
wydawało ci się nieosiągalne? Albo wiem, zrobić coś, czego nigdy byś nie
zrobił, gdybyś miał żyć wiele, wiele lat.
Barry przełknął głośno ślinę.
Przyspieszył kroku, zostawiając za sobą Eliota, który właśnie przeglądał
śliwki, burcząc pod nosem, że "te dwie będą idealne", a potem schował
się w cieniu budynku. Oparł o chłodną ścianę i wziął ze dwa głębokie wdechy,
aby uspokoić bijące coraz mocniej serce. Zacisnął pięści ze złości, kiedy
nieświadomie w jego głowie pojawił się obraz marzenia, o którym mówił Eliot.
Zostało mu jeszcze jedno pragnienie, ale nawet jeśli śmierć zbliżała się, nie
planował nic z nim robić. Czasem niektóre sprawy warto po prostu zostawić...
— A ja bym mu powiedziała!
— Lepiej niieee... — przeciągnął,
nieświadomie odpowiadając. Zamrugał kilka razy ze zdziwienia, po czym rozejrzał
się wokoło, ale ludzie mijali się na platformach, czasem przystając na moment
zrobić zakupy — nikt nad Barrym nie stał.
Podniósł się i otrzepał spodnie
z kurzu. Obejrzał się przez ramię — znajdowała się tam tylko ściana. Pokręcił
głową, równocześnie rozmasowując skronie. Odpocznie, może ostatnie noce z
powtórkami do egzaminu Eliota wymęczyły go mocniej niż myślał. Jednak nim
zdążył wykonać pierwszy krok, znów usłyszał:
— Za bardzo się o niego
martwisz.
— Właśnie, właśnie, Eliot sobie
poradzi — odezwał się drugi głos.
— I ja bym mu powiedziała.
— No ja też, po co trzymać to w
sobie?
Głosy przybierały na sile.
Jedne się kończyły, drugie zaczynały i tak naprzemiennie mijały się, nigdy na
siebie nie nachodząc. Barry nasłuchiwał ich z uwagą, szukając ich źródła.
Znajdowały się blisko — w tym tłumie, szumie, rozmowach nie dotarłyby do niego
pogaduszki, jeśli nie byłyby blisko. Cofnął się więc pod ścianę i przylgnął do
niej. Wyszeptał:
— Dies irae.
Cień poruszył się. Trzy kolce
ostrożnie wyłoniły znad powierzchni gotowe, by w każdej chwili zaatakować. Nikt
się nie pojawiał, nie podchodził, nie uciekał. Głosy bawiły się w najlepsze,
przechodząc do bardziej intymnych sekretów Barry'ego.
— Zamknijcie się — syknął w
końcu.
— Ja tam uważam, że nie
powinieneś się wstydzić. Przecież dobrze się między wami dzieje.
— Właśnie, właśnie, ja trzymam
kciuki.
— Potrzeba ci tylko trochę
odwagi.
— Właśnie, właśnie, powiedz mu,
powiedz, że...
Barry zarumienił się. Chwycił
za twarz i zasłonił usta — nastała cisza. Minęło kilka sekund, potem
kilkanaście, aż po minucie odliczania — dokładnie, gdy odliczył do
sześćdziesięciu sekund, odsunął dłoń.
— I na dodatek boi się nas, a
przecież tylko mówimy to, co chce usłyszeć.
— Po prostu się wstydzi.
Barry przysłonił szybko usta.
Wypuścił z wolnej ręki siatkę z jabłkami. Jedno z nich wypadło ze środka i
przeturlało się aż pod platformę. Na skórce dostrzegł czarne plamki. Wybrał
najlepsze, więc niemożliwe że przeoczyłby taki defekt. Przykucnął i sprawdził
pozostałe — to samo, trzy kropki układające się w kształt trójkąta. Wstał i
przygniótł butem wszystkie owoce, a potem odsłonił usta.
Cisza...
Nikt się nie odezwał.
Odetchnął z niewyobrażalną
ulgą, choć chwilowy spokój przyćmiła myśl, że właściciel mocy wciąż ukrywa się
wśród tłumów na targu. Zmarszczył czoło ze złości. Eliot zdał egzamin, ale
chyba nie zazna spokoju tego dnia. Z ostro napiętymi mięśniami twarzy odepchnął
jadących na platformie ludzi i wbiegł w sam środek targowiska, gdzie przykuł
uwagę tamtejszych handlarzy. Dwie kobiety wskazały mu kosz z przepysznymi
gruszkami, a mężczyzna w podeszłym wieku oświadczył:
— Na długie życie najlepsze są
pomarańcze! — Podrzucił trzy do góry i zaczął nimi żąglować, ku uciesze małych
dzieci prowadzonych przez babcie. Tłum zaczął poklaskiwać mężczyźnie, kiedy
żona dorzuciła mu czwartą pomarańczę do kolekcji. Machał nimi w różnych
układach, a Barry patrzył jak oczarowany na sztuczkę.
Matka też tak umiała —
przypomniał sobie. Kładła na czubku głowy świecznik i rzucała ziemniakami,
kiedy woda gotowała sie w garnku. Barry przyklaskiwał jej, krzyczał, że chce
więcej, ale wtedy zawsze wrzucała je do wody. "Nie możesz niczego żądać.
Możesz to tylko osiągnąć" — mówiła wtedy, głaszcząc Barry'ego po nierówno
ściętych włosach, za które brała się sama, nigdy nie brała go na zabieg
pomniejszania włosów. Nie uśmiechała się. Patrzyła za to za okno, bardzo daleko
sięgając wzrokiem, jakby gdzieś poza MUR.
Barry otrząsnął się szybko, kiedy
rozległ się krzyk jednego z dzieci. Na pomarańczach wyłoniły się plamki.
Sprzedawca zaprzestał przedstawienia. Przyjrzał się swoim produktom z
zaniepokojeniem, przybliżając skórkę aż pod swoje stare, zmęczone oczy.
Pomarańcza otworzyła się.
— Nie jesteś bezużyteczny. —
Pomarańcza rozwarła skórę i wgryzła sie w oczodół mężczyzny. Krew trysnęła na
stragan.
Wszyscy początkowo zamarli,
nawet Barry. Cofnął się o krok.
— Dies irae — powtórzył,
przyszykowując więcej kolców. Zakręcił cień wokół palca i zaczął zmierzał w
kierunku przeciwnym do tłumu — nie biegli, poganiali platformy, choć w pewnym
momencie babcia chwyciła wnuczkę na ręce i zaczęła biec wprost na Barry'ego.
Nie odsunął się.
Owoc przeturlał się pod stopy
kobiety Nadepnęła na niego, rozgniatając na mamałygę, na której się
poślizgnęła. Poleciała na podłoże i rąbnęła o nie głową, przyduszając wnuczkę
swoim ciałem. Rączka dziewczynki wysunęła się spod piersi kobiety, a potem
opadła bezwładnie. Barry nie zdążył do nich podejść.
Ominął kobietę.
— Zasłużyła na śmierć.
— Nie rusza mnie to — mówiły
owoce.
— Ale dobrze, że Eliot tego nie
widzi.
— Prawda? Inaczej by nas na
zawsze opuścił.
Barry zadrżał. Zamachnął się i
zadźgał cały stragan z owocami na kolce. Niektóre zdołały uciec. Wysypały się
na platformy i zaczęły podążać za uciekającymi ludźmi. Barry zostawił je za
sobą. Zacisnął pięść ze złości, z trudem zduszając w sobie nienawistny krzyk.
Zabijanie to jedno, ale nie umiał znieść tego gadania. Zebrał cień w jedno
miejsce. Owoce zamilkły, ale plamy na ich skórkach nie zanikły.
Odsunął się od straganów, idąc
dokładnie pośrodku przestrzeni wyłączonej w platform. Zamachnął się kolcami i
zniszczył półkę z roześmianymi bananami. Zamienił je w pulpę. Wytrzepał z niej
cień, po czym wziął głęboki oddech, uspokajając cień. Eliot został gdzieś za
nim. Musiał go odnaleźć, lecz w tym samym momencie, gdy to postanowił, zauważył
w tłumie jadącego na platformie dzieciaka, który dostał się do rządu.
Zacisnął szczękę tak mocno, że
aż zęby mu zazgrzytały. Cień zadrżał w podnieceniu, ale nie zawahał się ani na
moment. Pomknął ku dzieciakowi i wbił się wprost w jego łydkę. Ryknął z bólu i
upadł na platformę. Krew zaczęła sączyć się przez cień, który zacisnął swe
kolce na łydce chłopaka. Barry przyciągnął go do siebie. Targał się, wił,
krzyczał o pomoc, wołał ojca, matkę, ale nikt nie przyszedł. Mężczyzna, który
wcześniej z dumą opowiadał o wyczynach syna, stał na platformie i patrzył przed
siebie, ani razy nie spoglądając w stronę porwanego dziecka.
Barry szarpnął za łydkę chłopaka,
wyrywając z niej kawałek skóry. Twarz zalała się łzami, przerażający krzyk
wydobył się z gardła chłopaka, aż zachłysnął się własną śliną — nie przestał
jednak wrzeszczeć. Tylko na przemian: krzyk, kaszel, krzyk, kaszel...
— Gdzie twoja matka? — zapytał
Barry, bacznie obserwując mijających go ludzi.
— JA. NIE. WIEM!
— A gdzie była? — Wbił głębiej
cienisty kolec, a dzieciak zawył. — Wystarczy mi tylko to, co pamiętasz.
Puszczę cię, więc się nie martw.
— POSZŁA. KOGOŚ! Aa!!! —
ryknął, gdy Barry pociągnął za mięsień. — Chłopak. Dziwny... — wysapał. —
Muszka...
Barry wyciągnął szybko kolec z
łydki chłopaka i pobiegł przed siebie bez chwili zastanowienia. Otworzył na
krótko klapę od ręki, ale nie znalazł na ekranie żadnych powiadomień. Przeklnął
pod nosem, zanosząc się po chwili przekleństwami, których nawet się po sobie
nie spodziewał.
— Musisz go uratować — znowu
zaczęły mówić.
— On jest najcenniejszy.
— Tylko jak się zbliżyć?
— O nie, nie, nie wolno.
— Nie wolno, bo inaczej... —
nie dokończyła pomarańcza.
— Będzie wszystko dobrze —
dodało ostatecznie jabłko, nim Barry zauważył na samym końcu alejki stojącego
Eliota.
Uśmiechnął się z ulgą i wtedy
poczuł, jak coś wżera mu się w stopę. Odruchowo przykucnął. Paraliżujący ból
rozniósł się po całej nodze wraz z niepokojącymi drgawkami, jakby jakaś
trucizna zaczęła krążyć w jego żyłach. Rozgniótł banana i wyrzucił resztki za
nie siebie. Podparł się dłonią, ale ta ześlizgnęła się na pulpie po
zgniecionych owocach. Padł na podłoże i zaśmiał. Jaką ironią było, że jeszcze
chwilę wcześniej nie pomógł tej kobiecie, i sam skończy jak ona...
Możesz mnie wesprzeć tutaj:
Paypal – https://paypal.me/pools/c/8bkOu9wTfD
Ko-fi – https://ko-fi.com/rolaka
Znajdziesz mnie tutaj:
Blogger - https://rolaka-fiction.blogspot.com
Wattpad – https://www.wattpad.com/user/OlaRi9
Tumblr – https://rolaka.tumblr.com
Facebook – https://www.facebook.com/PisarkaRolaka/
Twitter – https://twitter.com/Rolaka1995
0 Comments:
Prześlij komentarz