[BAEL] #29

BARRY
Barry zsunął gumkę z nadgarstka. Zabrał cienkie, długie włosy w jednej kuc i ścisnął go mocno. Puścił. Włosy opadły mu na plecy, łaskocząc odsłoniętą skórę. Usiadł na murku naprzeciw budynku egzaminacyjnego, skąd wychodzili dawni uczniowie — jeden po drugim, witani przez dumnych ojców, zadowolone matki. Rodzeństwo nigdy nie uczestniczyło w tego rodzaju wydarzeniach. Zostawało w domu, najczęściej w towarzystwie sąsiadów, ewentualnie dziadków.


Jeden z mężczyzn podbiegł do syna i ujął jego twarz, poklepując co chwilę nabuzowane policzki otyłego chłopaka. Oboje uśmiechnęli się, co doprowadziło matkę do płaczu. Upadła na kolana, niezdolna, by podejść do dziecka i pogratulować mu zdanych egzaminów. Ojciec zamiast niej mocno poklepał tłuste plecy dzieciaka, oświadczając głośno, jakby chciał, żeby cała strefa OMEGA usłyszała, że jego pierwszy syn właśnie dostał posadę w rządzie.
Barry aż zamrugał ze zdziwienia, pozostali westchnęli z podziwem. Ojciec jednego z chłopaków nawet spoliczkował syna, zarzucając mu, że potraktował egzaminy ulgowo i stracił jedną, jedyną szansę na bycie kimś. Barry zaśmiał się z pożałowaniem i wrócił do przeglądania sprawy z szpitala — w wiadomościach niewiele pisali. Między kilkoma kolumnami coś tam wspomnieli o śmierci kilku osób, ale nikt nie zrobił z tej sytuacji wielkiego wydarzenia. Pierwszego strony oblepiały informacje o egzaminach, rekordowej liczbie zdanych i o Eliocie — człowieku, który przeżył przepaść i ostatecznie nawrócił się, by stać się pożytecznym członkiem społeczeństwa. Nie napomknęli jednak o tym, że planował założyć własną działalność, spróbować czegoś nowego. Uznali, że zostanie policjantem — na wzór wielkiego bohatera, Malone, który powstrzymał grupę buntowników sprzed miesiąca i dzielnie stawił czoła kolejnym napastnikom, sprowadzając na strefę OMEGA spokój. A dwie strony później wspomnieli o pożarze w szpitalu...
Wyłączył wiadomości.
— Mój syn jest teraz członkiem Rządu! — wykrzyczał dumnie ojciec, którego syn biegał między rówieśnikami. Śmiał się z nich, wyśmiewał, rzucał wyzwiskami, a na końcu zatrzymał się przy Barry.
Chłopak z początku zamarł. Coś burknął pod nosem, ale kiedy Barry posłał mu znużone spojrzenie, ten poczerwieniał ze złości. Podniósł nogę i przydeptał swym cielskiem stopę Barry'ego — zabrał ją szybko. Podniósł się, ale był o kilka centymetrów niższy od chłopaka.
— Jestem teraz członkiem Rządu — powiedział z pogardą w głosie, mierząc Barry'ego pełnym egoistycznego blasku wzrokiem.
— Gratuluję. I współczuję — dodał ciszej, oddalając się od chłopaka.
— Ej, co to miało znaczyć! — ryknął zezłoszczony ojciec. — Ty... Ty... Mój syn jest kimś!
— Tak — zgodził się Barry. — Współczuję — powtórzył jeszcze raz, a potem minął mężczyznę, by ustawić się bliżej wyjścia.
Dzieciak jeszcze raz otworzył usta, ale powstrzymała go matka, gładząc okrągłą twarz chłopaka.
— Nie marnuj na niego czasu — poprosiła, a przynajmniej tak to zabrzmiało dla Barry'ego. Nie wyczuł w jej głosie tej samej pogardy, która towarzyszyła jej synowi, co więcej, drżała z niepokoju. Pobladła, jej kolana zaczęły się trząść, aż w końcu zabrała syna i pociągnęła za sobą męża, nie pozwalając im nic więcej powiedzieć.
Barry pochylił głowę na bok ze zdziwienia. Zamyślił się na moment, nie mogąc zrozumieć, skąd taka reakcja u kobiety, której nie znał. Wzruszył jednak ramionami i zerknął na budynek, z którego wciąż nie wyszedł Eliot. Sprawdził godzinę — powinien już od piętnastu minut znać wynik, nawet jeśli coś go zatrzymało, to za dziesięć minut zamykali centrum egzaminacyjne.
Plac opustoszał i zrobiło się dziwnie cicho. Nawet platformy działały tego dnia zaskakująco dobrze, ne wydając żadnych dźwięków, w przeciwieństwie do tego, co działo się kilka dni wcześniej — trzeszczały, wydawały z siebie dziwne odgłosy, ale najwyraźniej naprawiono je.
— Barry, Barry! — usłyszał wołanie nadciągające z boku budynku.
Eliot wyskoczył, trzymając otworzoną klapę od ręki. Zasapany padł przed wolną platformą. Wystawił palec i zaczął odliczać do pięciu, aż w końcu odetchnął z ulgą. Uśmiechnął się szeroko do Barry'ego, poklepując go po łydce.
— No i...? — zachęcił Eliota, by w końcu przyznał się do wyników. Chwycił chłopaka za rękę i podniósł.
— Nie sprawdziłem jeszcze...
Barry zwolnił uścisk ze zdziwienia. Eliot poleciał jak długi na platformę, która po zanotowaniu ruchu, włączyła się i zaczęła nieść głowę Eliota przed siebie. Wstał szybko, otrzepał, a Barry patrzył na niego z szeroko otwartymi oczami, niedowierzając temu, co właśnie powiedział Eliot. Kilka razy zastanowił się, czy przypadkiem nie zrozumiał źle... Tu nie było mowy o pomyłce. Zdzielił Eliota w tył głowy i szarpnął za jego rękę, włamując się na moment do ekranu. Plik z wynikami wisiał pośrodku wraz z pytaniem, czy otworzyć zawartość. Zmierzył Eliota wściekłym wzrokiem.
— Nie, nie, nie, nie... — zaczął powtarzać Eliot, aż zacisnął szczękę, gdy Barry kliknął.
— Idealny. Sto na sto! — wykrzyczał Eliotowi prosto w twarz.
Odepchnął rękę przyjaciela i kręcąc głową, odszedł.
— Ej, czekaj! — zawołał za nim.
— Nie — odparł chłodno.
— Barry — wysyczał przez zęby.
— Nie. — Minął pierwszy zakręt. — I nie — dodał prędko, nim Eliot zdążył się odezwać. — I nie.
— Oj, przestań, bałem się, no, Barry.
Zatrzymał się. Odwrócił i wystawił przed siebie palec, po czym wbił go w pierś Eliota, zmuszając, by ten się cofnął.
— Ci. Sza. Męczyłeś mnie dnie i noce. Nie spałem w nocy. W dzień nie mogłem pracować. Jestem zmęczony i wkurzony.
— Tak, tak, rozumiem...
— Zmęczony i wkurzony, a ty... — przerwał mu — próbujesz mnie wkurzyć jeszcze mocniej. Nie masz sumienia.
Eliot pokręcił głową na boki, a potem nieśmiało zaproponował:
— Pójdziemy na lody?
— Nie mam ochoty na lody.
— To ciastko.
— Nie.
— To postawię obiad.
— Niby z czego?
— Dlatego właśnie zaproponowałem na samym początku lody. — Wyskoczył nagle przed Barry'ego. — Proszę, już przestań, naprawdę martwiłem się o ten egzamin. Dobrze wiesz, że nigdy nie przykładałem się do nauki, więc kiedy już zacząłem... To trochę... No wiesz, przerosło mnie. Nie złość się, egzaminy zdane, więc mogę iść w świat i rozwiązywać tajemnice.
Barry parsknął krótkim śmiechem. Obszedł Eliota i nie chcąc niszczyć mu marzeń, nic nie powiedział. Gdyby zdanie egzaminu wystarczyło, żeby spełnić je, świat byłby o wiele prostszy. Barry zdał ich wiele, ale jeszcze nigdy nie udało mu się niczego osiągnąć. Uśmiechnął się na myśl, że Eliot patrzy na swoją przyszłość tak pozytywnie, ale z drugiej strony chciał odwrócić się, przytulić go i uświadomić, że cokolwiek osiągnie, wszystko straci.
— Barry... — zagadnął go Eliot, kiedy wracali przez bazar.
— Słucham — odparł, kupując po drodze kilka jabłek.
— Tak z czystej ciekawości, a ty do niczego nie dążysz? Wiem, że zostało ci niewiele czasu, ale tak... — cmoknął ustami — sobie myślę, że jakoś przestałeś do czegokolwiek dążyć. Praca, dom, praca, dom i tak się kręci twoje życie.
— Ty mi wystarczysz.
— No tak... Och... — zamarł na moment, jakby dopiero teraz pojął sens słów Barry'ego — jesteś naprawdę miły. Upiekę jakieś ciastko. Tylko wracając do tematu, nie chcesz niczego osiągnąć przed śmiercią? Spróbować czegoś nowego albo chwycić coś, co do tej pory wydawało ci się nieosiągalne? Albo wiem, zrobić coś, czego nigdy byś nie zrobił, gdybyś miał żyć wiele, wiele lat.
Barry przełknął głośno ślinę. Przyspieszył kroku, zostawiając za sobą Eliota, który właśnie przeglądał śliwki, burcząc pod nosem, że "te dwie będą idealne", a potem schował się w cieniu budynku. Oparł o chłodną ścianę i wziął ze dwa głębokie wdechy, aby uspokoić bijące coraz mocniej serce. Zacisnął pięści ze złości, kiedy nieświadomie w jego głowie pojawił się obraz marzenia, o którym mówił Eliot. Zostało mu jeszcze jedno pragnienie, ale nawet jeśli śmierć zbliżała się, nie planował nic z nim robić. Czasem niektóre sprawy warto po prostu zostawić...
— A ja bym mu powiedziała!
— Lepiej niieee... — przeciągnął, nieświadomie odpowiadając. Zamrugał kilka razy ze zdziwienia, po czym rozejrzał się wokoło, ale ludzie mijali się na platformach, czasem przystając na moment zrobić zakupy — nikt nad Barrym nie stał.
Podniósł się i otrzepał spodnie z kurzu. Obejrzał się przez ramię — znajdowała się tam tylko ściana. Pokręcił głową, równocześnie rozmasowując skronie. Odpocznie, może ostatnie noce z powtórkami do egzaminu Eliota wymęczyły go mocniej niż myślał. Jednak nim zdążył wykonać pierwszy krok, znów usłyszał:
— Za bardzo się o niego martwisz.
— Właśnie, właśnie, Eliot sobie poradzi — odezwał się drugi głos.
— I ja bym mu powiedziała.
— No ja też, po co trzymać to w sobie?
Głosy przybierały na sile. Jedne się kończyły, drugie zaczynały i tak naprzemiennie mijały się, nigdy na siebie nie nachodząc. Barry nasłuchiwał ich z uwagą, szukając ich źródła. Znajdowały się blisko — w tym tłumie, szumie, rozmowach nie dotarłyby do niego pogaduszki, jeśli nie byłyby blisko. Cofnął się więc pod ścianę i przylgnął do niej. Wyszeptał:
— Dies irae.
Cień poruszył się. Trzy kolce ostrożnie wyłoniły znad powierzchni gotowe, by w każdej chwili zaatakować. Nikt się nie pojawiał, nie podchodził, nie uciekał. Głosy bawiły się w najlepsze, przechodząc do bardziej intymnych sekretów Barry'ego.
— Zamknijcie się — syknął w końcu.
— Ja tam uważam, że nie powinieneś się wstydzić. Przecież dobrze się między wami dzieje.
— Właśnie, właśnie, ja trzymam kciuki.
— Potrzeba ci tylko trochę odwagi.
— Właśnie, właśnie, powiedz mu, powiedz, że...
Barry zarumienił się. Chwycił za twarz i zasłonił usta — nastała cisza. Minęło kilka sekund, potem kilkanaście, aż po minucie odliczania — dokładnie, gdy odliczył do sześćdziesięciu sekund, odsunął dłoń.
— I na dodatek boi się nas, a przecież tylko mówimy to, co chce usłyszeć.
— Po prostu się wstydzi.
Barry przysłonił szybko usta. Wypuścił z wolnej ręki siatkę z jabłkami. Jedno z nich wypadło ze środka i przeturlało się aż pod platformę. Na skórce dostrzegł czarne plamki. Wybrał najlepsze, więc niemożliwe że przeoczyłby taki defekt. Przykucnął i sprawdził pozostałe — to samo, trzy kropki układające się w kształt trójkąta. Wstał i przygniótł butem wszystkie owoce, a potem odsłonił usta.
Cisza...
Nikt się nie odezwał.
Odetchnął z niewyobrażalną ulgą, choć chwilowy spokój przyćmiła myśl, że właściciel mocy wciąż ukrywa się wśród tłumów na targu. Zmarszczył czoło ze złości. Eliot zdał egzamin, ale chyba nie zazna spokoju tego dnia. Z ostro napiętymi mięśniami twarzy odepchnął jadących na platformie ludzi i wbiegł w sam środek targowiska, gdzie przykuł uwagę tamtejszych handlarzy. Dwie kobiety wskazały mu kosz z przepysznymi gruszkami, a mężczyzna w podeszłym wieku oświadczył:
— Na długie życie najlepsze są pomarańcze! — Podrzucił trzy do góry i zaczął nimi żąglować, ku uciesze małych dzieci prowadzonych przez babcie. Tłum zaczął poklaskiwać mężczyźnie, kiedy żona dorzuciła mu czwartą pomarańczę do kolekcji. Machał nimi w różnych układach, a Barry patrzył jak oczarowany na sztuczkę.
Matka też tak umiała — przypomniał sobie. Kładła na czubku głowy świecznik i rzucała ziemniakami, kiedy woda gotowała sie w garnku. Barry przyklaskiwał jej, krzyczał, że chce więcej, ale wtedy zawsze wrzucała je do wody. "Nie możesz niczego żądać. Możesz to tylko osiągnąć" — mówiła wtedy, głaszcząc Barry'ego po nierówno ściętych włosach, za które brała się sama, nigdy nie brała go na zabieg pomniejszania włosów. Nie uśmiechała się. Patrzyła za to za okno, bardzo daleko sięgając wzrokiem, jakby gdzieś poza MUR.
Barry otrząsnął się szybko, kiedy rozległ się krzyk jednego z dzieci. Na pomarańczach wyłoniły się plamki. Sprzedawca zaprzestał przedstawienia. Przyjrzał się swoim produktom z zaniepokojeniem, przybliżając skórkę aż pod swoje stare, zmęczone oczy. Pomarańcza otworzyła się.
— Nie jesteś bezużyteczny. — Pomarańcza rozwarła skórę i wgryzła sie w oczodół mężczyzny. Krew trysnęła na stragan.
Wszyscy początkowo zamarli, nawet Barry. Cofnął się o krok.
— Dies irae — powtórzył, przyszykowując więcej kolców. Zakręcił cień wokół palca i zaczął zmierzał w kierunku przeciwnym do tłumu — nie biegli, poganiali platformy, choć w pewnym momencie babcia chwyciła wnuczkę na ręce i zaczęła biec wprost na Barry'ego.
Nie odsunął się.
Owoc przeturlał się pod stopy kobiety Nadepnęła na niego, rozgniatając na mamałygę, na której się poślizgnęła. Poleciała na podłoże i rąbnęła o nie głową, przyduszając wnuczkę swoim ciałem. Rączka dziewczynki wysunęła się spod piersi kobiety, a potem opadła bezwładnie. Barry nie zdążył do nich podejść.
Ominął kobietę.
— Zasłużyła na śmierć.
— Nie rusza mnie to — mówiły owoce.
— Ale dobrze, że Eliot tego nie widzi.
— Prawda? Inaczej by nas na zawsze opuścił.
Barry zadrżał. Zamachnął się i zadźgał cały stragan z owocami na kolce. Niektóre zdołały uciec. Wysypały się na platformy i zaczęły podążać za uciekającymi ludźmi. Barry zostawił je za sobą. Zacisnął pięść ze złości, z trudem zduszając w sobie nienawistny krzyk. Zabijanie to jedno, ale nie umiał znieść tego gadania. Zebrał cień w jedno miejsce. Owoce zamilkły, ale plamy na ich skórkach nie zanikły.
Odsunął się od straganów, idąc dokładnie pośrodku przestrzeni wyłączonej w platform. Zamachnął się kolcami i zniszczył półkę z roześmianymi bananami. Zamienił je w pulpę. Wytrzepał z niej cień, po czym wziął głęboki oddech, uspokajając cień. Eliot został gdzieś za nim. Musiał go odnaleźć, lecz w tym samym momencie, gdy to postanowił, zauważył w tłumie jadącego na platformie dzieciaka, który dostał się do rządu.
Zacisnął szczękę tak mocno, że aż zęby mu zazgrzytały. Cień zadrżał w podnieceniu, ale nie zawahał się ani na moment. Pomknął ku dzieciakowi i wbił się wprost w jego łydkę. Ryknął z bólu i upadł na platformę. Krew zaczęła sączyć się przez cień, który zacisnął swe kolce na łydce chłopaka. Barry przyciągnął go do siebie. Targał się, wił, krzyczał o pomoc, wołał ojca, matkę, ale nikt nie przyszedł. Mężczyzna, który wcześniej z dumą opowiadał o wyczynach syna, stał na platformie i patrzył przed siebie, ani razy nie spoglądając w stronę porwanego dziecka.
Barry szarpnął za łydkę chłopaka, wyrywając z niej kawałek skóry. Twarz zalała się łzami, przerażający krzyk wydobył się z gardła chłopaka, aż zachłysnął się własną śliną — nie przestał jednak wrzeszczeć. Tylko na przemian: krzyk, kaszel, krzyk, kaszel...
— Gdzie twoja matka? — zapytał Barry, bacznie obserwując mijających go ludzi.
— JA. NIE. WIEM!
— A gdzie była? — Wbił głębiej cienisty kolec, a dzieciak zawył. — Wystarczy mi tylko to, co pamiętasz. Puszczę cię, więc się nie martw.
— POSZŁA. KOGOŚ! Aa!!! — ryknął, gdy Barry pociągnął za mięsień. — Chłopak. Dziwny... — wysapał. — Muszka...
Barry wyciągnął szybko kolec z łydki chłopaka i pobiegł przed siebie bez chwili zastanowienia. Otworzył na krótko klapę od ręki, ale nie znalazł na ekranie żadnych powiadomień. Przeklnął pod nosem, zanosząc się po chwili przekleństwami, których nawet się po sobie nie spodziewał.
— Musisz go uratować — znowu zaczęły mówić.
— On jest najcenniejszy.
— Tylko jak się zbliżyć?
— O nie, nie, nie wolno.
— Nie wolno, bo inaczej... — nie dokończyła pomarańcza.
— Będzie wszystko dobrze — dodało ostatecznie jabłko, nim Barry zauważył na samym końcu alejki stojącego Eliota.
Uśmiechnął się z ulgą i wtedy poczuł, jak coś wżera mu się w stopę. Odruchowo przykucnął. Paraliżujący ból rozniósł się po całej nodze wraz z niepokojącymi drgawkami, jakby jakaś trucizna zaczęła krążyć w jego żyłach. Rozgniótł banana i wyrzucił resztki za nie siebie. Podparł się dłonią, ale ta ześlizgnęła się na pulpie po zgniecionych owocach. Padł na podłoże i zaśmiał. Jaką ironią było, że jeszcze chwilę wcześniej nie pomógł tej kobiecie, i sam skończy jak ona...

Możesz mnie wesprzeć tutaj:
Znajdziesz mnie tutaj:

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!