[BAEL] #28


BARRY
Otulił się kocem i przysiadł na łóżku, trzęsąc się po części z zimna, a po części ze ogromnej złości na Eliota. Zamknął oczy i wziął kilka głębokich wdechów, gdy międzyczasie dobiegło go pukanie — nie z drzwi prowadzących do jego pokoju, a wejściowych. Rozległ się trzask. Barry ruszył szybko do wyjścia, ale kiedy usłyszał, jak Eliot odbezpiecza mieszkanie, cofnął się ostrożnie. Przykucnął przy ścianie i przyłożył do niej ucha. Kilka razy stuknął czołem o twardą powierzchnię, aż w końcu westchnął. Podniósł się i odsunął, aby nigdy więcej nie kusiło go podsłuchiwanie czyiś rozmów — szczególnie tych, które prowadził Eliot. Może jeśli uszanuje jego prywatność, to Eliot odwdzięczy się tym samym? Zaśmiał się na samą myśl o tym. Nie, to nie pasowało do jego charakteru...

Mimo wszystko, nie ruszył się już z łóżka. Wyjął papierowy notes, po czym przejrzał pobieżnie informacje, które przypadkowo otrzymał od staruszek w czasie czekania na lekarza. Wersje różniły się od siebie, ale był skłonny uwierzyć w obie. Kobiety dorastały w różnych środowiskach, los pokierował każdą z nich w różne strony — jedna urodziła wiele dzieci, żadne nie zmarło, druga straciła większość potomstwa. Rząd nagradzał tych, którzy spełniali swą powinność, drugich odrzucał, choć nie karał. Przecież obie spotkały się w tej samej poczekalni, w kolejce do tego samego lekarza. Nawet pierwotne numerki do kolejki zostały rozdzielone sprawiedliwie, więc tym bardziej Barry nie pojmował historii sprzed wzniesienia MUR—u. Brakowało mu jeszcze kilku informacji, może zeznań ludzi, którzy żyli w tamtych czasach. Jednak większość z nich pomarła, inni zapomnieli, a byli też i tacy, którzy zarzekali się, że już nigdy nie powrócą do tamtych dni.
Barry złożył notes i postukał  nim o brzeg łóżka, przy okazji nasłuchując, czy gość już wyszedł. Jednak zza drzwi dobiegały jeszcze rozmowy, więc wyjrzał zza okno — robiło się coraz ciemniej, przez okno czuł chłód nadchodzącego wieczoru. Wiatr delikatnie poruszał gałęziami sztucznego drzewa, które nasadzili dwa tygodnie temu. Zrzuciło już liście wraz z pozostałymi, kiedy rozbrzmiał elektroniczny sygnał dwudziestego września o godzinie dwudziestej drugiej dwadzieścia dwa.
— A może wy coś pamiętacie... — wyszeptał, zastanawiając się, czy między tymi kabelkami kryją się jakieś zapisy prowadzące do "wspomnień drzew", rejestratorów, które nagrały i wciąż nagrywają ludzi.
Barry ostrożnie zasunął zasłonki. Materiał zahaczył się o coś przy biurku. Skulił się, po czym szarpnął za zasłonkę — rozdarła się. Pokręcił głową z zażenowania — mówił tyle razy za Eliota, że niszczy wszystko, czego się tylko dotknie, a teraz sam rozdarł jedną ulubionych zasłonek. Materiał nie nadawał się do zszycia, nawet przy użyciu dawnego sprzętu, który posiadała Alba. Dlatego ukrył rozdarty materiał za biurkiem i odszedł, udając, że się nic nie stało. Kiedy jednak już miał wyjść z pokoju, zauważył leżący na biurku zeszyt — jeden z dawnych, który prowadził jeszcze przed ucieczką matki. Pisał wtedy starannie, zważał na każde słowo. Nie potrzebował wyrysowanych linii, bo potrafił pisać zgrabnie i z wyczuciem, za co mama zawsze go chwaliła. " Kaligrafię to ty masz w genach" — zawsze powtarzała. Ciekawe, co by powiedziała, gdyby przyjrzała się tym pomazańcom z notatek?
— Pewnie znowu byś uciekła — odpowiedział sobie cicho. Łzy zebrały mu się w oczach, gdy patrzył na szczegółowe zapiski z biologii, a szczególnie wyjątkowy okazał się rysunek żaby, którego wykonał zaraz po lekcji z Albą. Matka była z niego dumna. Dostał dodatkowe ciastko, poszedł wcześniej spać, a nawet następnego dnia pogłaskała go po głowie. Jednak rysunek nie wystarczył, żeby ją zatrzymać... Tydzień później odeszła, a Barry jedyne, co pamiętał, to jej obojętny wyraz twarzy, gdy odchodziła, i stary świecznik.
W kącie pokoju stały wciąż segregatory, w których trzymał harmonogramy — wszystkie z oznaczeniami wykonania... No, może prawie, bo pod koniec zawiódł ojca i wyrwał się z nieskończonej tułaczki przez niepotrzebną wiedzę. Umiejętności żadnych nie nabrał, czasu stracił zbyt wiele.
— Czas... — wyszeptał, przypominając sobie o zegarze życia, który powoli zbliżył się ku końcowi. Niecały rok... Barry nie wyobrażał sobie ostatnich dni życia, świadomości, że wkrótce jutro nie nadejdzie — nie obudzi się, nie zrobi Eliotowi śniadania, nie przejrzy kolejnego pudła ze starą sprawą. Zaśnie i już nigdy więcej się nie obudzi, co przerażało go mocniej niż sam fakt, że umrze. Jego śmierć nie stanie się niczym wyjątkowym, ludzie zaraz zapomną, nikt nie spisze raportu, jego zdjęcie nie znajdzie się w jednym z tych starych pudeł, by za kolejne lata następny archiwista przepisywał papiery do komputera. Nic się nie stanie. Dzień skończy się i zacznie tak samo...
Barry wychylił się zza drzwi. Od razu dostrzegł zmartwione spojrzenie Eliota — w jego oczach pojawił się błysk ciekawości, jakiegoś entuzjastycznego przebudzenia, które przygasało wraz z przyswajaniem tego, co się wydarzyło. W końcu wrócił do kuchni i upadł na krzesło, załamując ręce z bezsilności.
— Co ja zrobiłem? — spytał się Barry'ego.
— Nie wiem, bo nie słuchałem.
Eliot parsknął krótkim śmiechem.
— Wiem. — Uśmiechnął się słodko. — Jesteś w tym najgorszy, nie umiesz się przysłuchiwać. Nawet jeśli ludzie gadają nad twoim uchem, to i tak zawsze coś pominiesz, o czymś zapomnisz albo przeinaczysz.
— Możliwe, dlatego... — przyklapnął naprzeciw Eliota, wcześniej nastawiając wodę w czajniku — słucham — zachęcił przyjaciela, by mówił. Naszykował dwie torebki herbaty, którą otrzymał od Alby. Na takie właśnie okazje była.
— Listonosz przyszedł z pracą dla mnie. Zgodziłem się. Chce, żebym odnalazł jego córkę — opowiedział zdawkowo.
— I...
— No co "iii"? — Wzruszył ramionami. — Może i jestem głupi, ale nie sądziłem, że aż tak. Chyba porwałem się na coś niemożliwego i nie wiem, jak się teraz z tego wyplątać. Przecież nie pozwolą mi ot tak oglądać szpitala, a co mówiąc o otrzymaniu jakichkolwiek informacji. A jeszcze muszę dodać, że ta dziewczyna musi być kimś, skoro ZAGINĘŁA. Nie wierzę, że ot tak rozpłynęła się w powietrzu. No, kurna, no, nie pomyślałem. Przecież nie słyszałem, by ktokolwiek kiedykolwiek prowadził śledztwo, a nawet jeśli kiedyś coś takiego było, to te stare baby już dawno nabawiły się tak słabej pamięci, że pewnie nie pamiętają, co robiły wczoraj — mówił szybko, bez wytchnienia, aż w końcu stracił dech w piersi. Wziął kilka głębokich wdechów i zamilknął na moment.
Barry podał mu wodę na wysuszone gardło. Kiedy je nawilżył kontynuował:
— Coś tu jest nie tak. Po pierwsze, ta dziewczyna, dziwnym albo nie trafem, akurat zaginęła po wizycie w szpitalu. Dobra. — Machnął ręką. — Wątpię w przypadki, więc uznajmy, że lekarze ją porwali. Poza tym kolejna sprawa, nikt się tym nie zainteresował. Zauważyłeś, jak ludzie powrócili do.... codzienności po tych całych przepaściach, śmierciach i buntach? Ot, pamiętamy, ale i niekoniecznie. Profesor Bael nie raz o tym wspominał, ach to był jednak wybitny człowiek — dodał pomiędzy. — Strach przed zmianami jest silniejszy niż strach przed śmiercią, bo to właśnie on jest pierwszym sygnałem, który zwiastuje nadejście drugiego. Przepaść — zmiana, więc mamy śmierci. Bunt — zmiana, mamy śmierci. Jeden kabelek pociąga za sobą kolejne. Coś się spali w tych przewodach i już całość pada. Zauważyłeś, prawda?
Barry skinął głową.
— Gadam jak najęty, prawda?
Barry znów kiwnął.
— Ech, coś ze mną jednak nie tak. Martwię się, szczególnie o ciebie. Zawsze, gdzie się zjawiasz, tam jakieś nieszczęście.
— Przepaść to twoja zasługa — zauważył, zalewając herbatę wrzątkiem. — Gadasz. Dużo. Tylko... masz w tym jakąś rację.
— Prawda? Mówię, w książkach Baela można znaleźć wiele mądrości. Szkoda że wszystkie cudowności zniknęły w tych okropnych, ciemnych... czeluściach przepaści — dokończył z trudem. Głos załamał mu się ze zmęczenie. Wypił łyk gorącej herbaty, krzywiąc się, czy ciepło przeszło mu przez gardło.
— Nie masz innych książek? — zainteresował się Barry, nie kojarząc, by w bibliotecznych zasobach byłaby choćby jedna pozycja tego, zdaniem Eliota, wybitnego profesora.
— Nie, ciężko zdobyć. W ogóle nie wiem, jak na nie natrafiłem. Ciężka sprawa, bo kupiłem w sklepie. Dostałem paczką i... — urwał, zamyślając się na moment.
— Skąd paczka?
— Listonosz... Ateusz... — Barry chyba po raz pierwszy usłyszał poprawnie wypowiedziane imię mężczyzny. — Jego córka zaginęła, a to on dostarczył mi tę paczkę. Często mi coś dawał, ale to on... Od kogo kupiłem? Nie... Nie pamiętam, to dziwne. W bibliotece chyba znalazłem jedną z książek.
— Nie — przerwał mu szybko Barry. — Nie ma.
— Jak... "nie ma"?
— Nie ma. Sprawdziłem.
— Nie ma, nie ma, nie ma, ale ja jakoś poznałem tego człowieka. Pamiętam nawet dzień, w którym sięgnąłem po książkę w starej oprawie. Byłem zafascynowany tym, co znajdę w środku, a raczej miałem nadzieję, że może tam jakaś zakładka jest, zgnieciony robak czy coś. Jednak zacząłem czytać... Pierwsza strona, potem druga, trzecia, aż zanim się obejrzałem, pochłonąłem całość. Pisał inaczej, odważniej. Wyczułem z tekstu szczerość, brak zakłamania i tej... tej... obłudy, która jest dookoła nas. Co my tak naprawdę jemy, Barry? Kim jesteśmy? Co się znajduje w tych ekranach? — Wskazał na swój nadgarstek. — Nie wiemy nic o sobie, o tym świecie, a już o tym... — ściszył głos — co znajduje się za MUR—em? Może... Może... — zawahał się.
— Co "może"? — pogonił go Barry.
Eliot zamlaskał. Uciekł wzrokiem przed Barrym, wbijając niepewnie spojrzenie w gorący czajnik.
— Może twoja mama miała rację — dokończył szybko, konkretnie.
Barry zacisnął palce na uchu kubka. Przełknął głośno ślinę i z trudem powstrzymał drgawki, które pojawiły się znikąd i nagle. Zakaszlał, próbując zagłuszyć tupanie prawej nogi o podłogę. Nie zdołał... Eliot chwycił jego lewą dłoń. Uśmiechnął się łagodnie, po czym wyszeptał:
— Przepraszam.
— Nie. — Pokręcił głową. Szarpnął ręką, ale Eliot tylko wzmocnił uścisk.
— Nie puszczę — odparł stanowczym tonem.
— Przestań się...
—... tak zachowywać? — dokończył za niego. — Oczywiście, że mogę, ale czy jest ku temu jakiś większy sens. Czy przez to ci będzie lepiej? Możliwe, że w tej chwili przesadzam, a pewnie tak jest, bo rozpocząłem rozmowę na bardzo grząskim terenie... tylko że czasem trzeba tak postąpić. Barry, wydaje... — Syknął. — Wydaje mi się, że powinieneś znaleźć odpowiedzi. Nawet jeśli to nie była najlepsza matka na świecie, miałeś ją tylko jedną.
— A ty...
—Moja otwarcie się mnie wyrzekła. Pogodziłem się... Co prawda nadal troszkę boli, ale gdybym chciał coś zmienić, to mogę w każdej chwili ją odwiedzić. Zapytać się, przytulić, nawet jeśli zaraz mnie odepchnie i znów wyrzuci za drzwi. Ty nie miałeś szansy został odrzucony.
— Zostałem... — Barry otworzył usta, ale nic więcej nie zdołało przez nie przejść.
— Nie zostałeś odrzucony.
— Odeszła.
— Wiem i również wiem, że nadal będzie cię to dręczyć, jeśli coś z tym nie zrobisz.
Zamilkli na moment. W tym czasie podnieśli kubki z herbatą i napili się — Eliot siorbiąc, a Barry cicho biorąc dwa niewielkie łyki gorzkiej herbaty, która już nie smakowała jak na początku. Zachwyt minął, została tylko jakaś niezrozumiała gorycz i nutka niesmaku. Barry skrzywił się, odstawiając kubek z powrotem na stół, na których wciąż leżały złączone dłonie chłopaków. Dwa razy szarpnął, ale Eliot trzymał mocno, sugerując, że za nic go nie wypuści, póki nie zgodzi się — Barry nie tego chciał. Matka odeszła. Nawet jeśli pozostawiła parę pytań, to wolał martwić się teraźniejszością — pracą, wolnym wieczorem z Eliotem, co zrobić na śniadanie. Nie zadręczać się wątpliwościami, które nie rozwiały się przez te wszystkie lata.
— Martwi mnie świecznik — odezwał się, uznając, że tylko w ten sposób zniechęci Eliota.
— Świecznik? — powtórzył ostrożnie.
— Przyszła z nim do mnie, kończyłem wtedy pracę na dany dzień. Obiecałem, że dostanę się do tej samej szkoły, co ty.
— Tak. — Zaśmiał się. — Zawsze mówiłeś, że cokolwiek się stanie czy nie stanie, zawsze będziemy razem. Przyjaźń do końca ludzkości, a nawet dalej. Uczyłeś się wtedy tak dużo, że aż zacząłem się... A tak, matka i świecznik, czyli co dalej? — wrócił szybko do głównego tematu.
— Nic — wyszeptał. — Odeszła. Dzień się nie zmienił. Wszystko zostało takie samo.
— Barry....
— Świecznik mnie dręczy. Dręczy mnie to, że pożegnała się ze mną jak zawsze. Wyszła. Nie wróciła.
— Barry...
— Został mi niecały rok życia — przypomniał przyjacielowi. Jego twarz spochmurniała. Znów uciekł wzrokiem przed Barrym. — Daj mi żyć. Nie chcę marnować czasu na ludzi, dla których nic nie znaczyłem.
— Oj, nie mów tak. Na swój chory sposób kochała cię.
— Nie.
— Nie. Nie. Nie. Ty nie pamiętasz tego w ten sposób, bo byłeś w tym całym... centrum — znalazł po chwili właściwe słowo. — Ja stałem obok. Martwiła się, że zniszczysz sobie życie, jak ona, że zdradzą cię ci, którym zaufasz. Nie chciała mnie w waszym domu, bo i moja matka ją skrzywdziła. Nie powinna cię tak traktować, zamykać cię przed światem i nie pozwalać rozwalić kolano...
— Co zresztą robiłeś często — wtrącił się Barry.
Równocześnie parsknęli śmiechem.
— W tym byłem mistrzem. — Wypiął dumnie pierś. — Wracając, na swój sposób kochała cię i może właśnie dlatego odeszła za MUR, by coś osiągnąć, by zmienić swoje życie i twoje.
Barry westchnął, nieznacznie kiwając głową, aby Eliot w końcu go puścił. Tak się stało. Gdy tylko rozluźnił uścisk, Barry zabrał dłoń. Wstał i wylał resztę zimnej herbaty do zlewu, przyglądając się jak fusy z rozwalonej torebki zapychają otwory.
— Na pewno nic z tym nie robić? — zapytał jeszcze raz Eliot.
— Masz swoją pracę. Gratuluje...
— Ta... Może najpierw pomyślę zanim coś zrobię, ale najpierw... — zastukał w blat stołu — opowiadaj o szpitalu. Chcę wysłuchać konkretnych konkretów! A potem przepytasz mnie! Egzamin już tak blisko... Na pewno go nie zdam, nie zdam... — jęczał, wysiorbiując resztkę herbaty z dna kubka.
Barry przewrócił oczami i szybko przeszedł do konkretów — zdecydowanie wolał rozmawiać o szpitalu niż wysłuchiwać kolejnych narzekań Eliota. Zdecydowanie.
Możesz mnie wesprzeć tutaj:
Znajdziesz mnie tutaj:

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!