Lucy
ominęła leżącego na ławce pijaka, zabierając mu jedną z pustych butelek. Nie
obejrzała się za siebie, ale czuła, że ktoś za nią podąża. Skręciła więc z
kierunku głównej ulicy, stąd dobiegał szum i hałas Była godzina południowa,
tłumy zdążyły się już zebrać przy okolicznym centrum handlowym. Kojarzyła
ochroniarza. Tam pobiegnie, wezwie pomoc. Gajeela i Zerefa nie było obok. Aż
współczuła im. Kiedy tylko Acnologia dowie się, że ją zostawili, nie wybaczy.
Zniszczy ich. Teraz jednak przestała o nich myśleć. Skupiła się na biegu, wciąż
dzielił ją kawałek od ulicy.
— Boże
drogi. — Starsza pani wstała z ławki i obejrzała się za Lucy. — Wzywam
policję... — nim zdążyła dokończyć i sięgnąć po telefon, rozbrzmiał huk. Ćwierć
czaszki rozbryzgało się na tył budynku, a ciało staruszki osunęło na ziemię.
Padła twarzą w kępę kwiatów.
Lucy
zadrżała, na moment zwalniając. Jednak świadomość, że podobny los może ją
spotkać, jeśli nie przyspieszy, zmusił ją, by biegła jeszcze szybciej. Oczy
miała zamglone, niewiele przed sobą widziała. W uszach wciąż powtarzał się ten
sam dźwięk — strzał, strzał, strzał, choć ani jedna kula nie przeszła przez jej
ciało. Czy była to tylko jej wyobraźnia, czy naprawdę kobieta wciąż do niej
strzelała? Nie była pewna.
Liczyło
się, że dobiega, że niewiele ją dzieliło od centrum handlowego. Minęła jeszcze
zniszczony budynek po sklepie, który w ubiegłym tygodniu podpaliła Lisanna.
Strażacy uratowali go, ale nadawał się tylko na schron dla bezdomnych i
pijaków. Błagała, by kobieta nie zastrzeliła i ich. Zbyt wiele śmierci miała
już na swoim sumieniu, by dzierżyć kolejne.
— Juvia
pozdrawia.
Lucy
poczuła jedynie silnej uderzenie w czoło. Chwyciła się za nie i próbowała biec
dalej, ale krew z rozciętej brwi, zasłoniła jej obraz. Zakręciło jej się w
głowie. Zrobiła tylko kilka kroków na przód, a potem upadła na trawnik.
— Juvia
złapała głupią Lucy — pochwaliła się ubrana w czerwoną, koronkową sukienkę
Juvia. — Pasuje, prawda? — spytała, ocierając czoło Lucy z krwi.
—
Zostaw ją — wysapała kobieta, która zdążyła dogonić Lucy. — Zabierzmy ją do
środka.
— Ja
nie będę ją ciągnąć. Pobrudzę sobie sukienkę — oświadczyła niewinnie Juvia,
okręcając się i chwaląc się sukienką.
Lucy
przyklęknęła. Zaczęła w tej pozycji poruszać się do przodu, może niewiele, ale
uciekała, wykorzystując nieuwagę kobiet. Wystarczyła chwila, by się uratować.
—
Nigdzie nie idziesz.
Padł
kolejny strzał. Lucy ryknęła, gdy niewyobrażalny ból zaczął promieniować z jej
łydki. Opadła na chodnik, zwijając się z bólu raz na prawy, raz na lewy.
—
Dla... Dlaczego? — wysyczała przez zęby.
—
Dlaczego? — zdziwiła się kobieta. — Bo cię nienawidzę. Bo przez ciebie wszystko
straciłam. Gdyby wtedy cię nie znaleźli, gdyby nie zabrali, otrzymalibyśmy okup
i byłoby po sprawie.
Lucy
odetchnęła ciężko. W oczach pojawiły się mroczki. Robiło jej się słabo, z
trudem powstrzymywała się od tego, by nie zemdleć.
—
Pamiętasz mnie, prawda? — Przechyliła głowę na bok. — Mam na imię Amelia,
Amelia Dragneel.
Usta
Lucy zadrżały. Noga bolała ją tak mocno, że nie była w stanie myśleć, ale
jednego była pewna — kobieta, która ją postrzeliła, nie mogła być Amelią.
Pamiętała przepiękny, anielski uśmiech kobiety, który odziedziczył po niej
Natsu. Nie tak się uśmiechała, to była ta sama twarz, łagodny, kojący głos i troska,
z jaką traktowała porwane dziecko. Nie była nią.
—
Uśmiechnij się — nakazała Lucy, obracając się w stronę potencjalnej Amelii.
Oddychała ciężko, przewrócenie kosztowało ją wiele wysiłku. Z rany na nodze
sączyła się krew, ale na szczęście pocisk nie uszkodził żyły.
—
Słucham? — zdziwiła się Amelia.
—
Uśmi... — Zakaszlała. — Uśmiechnij się.
— Po
co? — Wzruszyła ramionami. — Nie potrzebuję się uśmiechać, a przynajmniej na
razie. — Przykucnęła naprzeciw Lucy. Chwyciła ją za kurtkę i przyciągnęła do siebie.
Wraz z szarpnięciem Lucy zakrzyczała z bólu. — Nie masz prawa do niczego.
Amelia
faktycznie uśmiechnęła się, ale w tym uśmiechu Lucy dostrzegła jedynie chorą
satysfakcję, nie piękno i współczucie prawdziwej Amelii.
— Nie
jesteś nią — wyszeptała z trudem.
Puściła
ją. Lucy podparła się łokciem o kostkę, aby nie upaść.
— Nie
jesteś — powtórzyła. — Ona... była... — wzięła głęboki wdech i dopiero wtedy
dokończyła:— inna. Uratowała mnie. Nie wiesz? — Parsknęła krótkim śmiechem. —
Zadzwoniła. Amelia... Po. — Chwycił ją skurcz w nodze. Złapała za nią i skuliła
się z promieniującego po całym ciele bólu. — Policję — wysapała, zdając sobie
sprawę, że teraz jest czas, by ujawnić prawdę.
Amelia
obeszła Lucy. Chwyciła ją od tyłu i podniosła kawałek nad ziemią. Zaczęła ją
ciągnąć w stronę spalonego sklepu jej dziadka.
Serce
Lucy załomotało w nierównych podskokach. Gorączka chwycił ją chwilę później,
gdy zdała sobie sprawę, co Amelia zamierza jej zrobić. Tym razem nie było szans
na okup, opłacanie jej, została tylko zemsta i śmierć. Łzy podeszły Lucy do
oczu. Nie chciała jeszcze umierać. Walczyła tak długo, więc dlaczego teraz
miała odejść bez choćby cienia szansy na walkę. Poddać się? Nie, zbyt wiele
razy to się stało, nie tym razem. Próbowała szarpać się, krzyczeć, ale gdy
tylko trochę podniosła głos, Amelia wcisnęła jej do gardła jakąś szmatę, która
leżała na ziemi. Była obrzydliwa — odór spalenizny, smaru wydobywał się z niej,
przyprawiając Lucy o konwulsje. Kopała zdrową nogę, błagalnie patrzyła na
Juvię, ale ta tylko stała i przyglądała się w milczeniu.
Lucy
opuściła bezwładnie głowę. Nikt jej nie przyjdzie z pomocą, nikt nie uratuje.
Przegrała, nim rozpoczęła walczyć...
Amelia
opuściła ją przy pierwszej z kolumn podtrzymujących wysoki budynek. Otrzepała
ręce z kurzu, a potem rozciągnęła zmęczone od dźwigania Lucy mięśnie.
Westchnęła ciężko, aż w końcu zaśmiała się na głos.
— Udało
się... — wycharczała, podskakując ze szczęścia.
Juvia
poprawiła sukienkę i stanęła obok Amelii, zabierając od niej broń.
Zabezpieczyła ją, a potem odsunęła się, aby zrobić Amelii przejście — drogę do
Lucy. Przykucnęła w bezpiecznej odległości. Przechyliła głowę na prawą stronę,
przyglądając się Lucy w podejrzanym zaciekawieniu.
Gdyby
Lucy tylko mogła, splunęłaby na nią, ale brakowało jej sił nawet na poruszenie
zdrową nogą.
—
Myślałam, że już cię nie złapię. Nie martw się. — Pogładziła własny policzek. —
Może i mnie nienawidzisz, ale tak czasem musi być. Nie jesteśmy w stanie
zmienić naszego losu, bo on wie, gdzie zmierzamy. Twoje problemy zaczęły się z
miłości. Miłość to twoja bolączka. Gdyby nie Acnologia...
On nie
zapłacił za mnie okupu, zamierzała powiedzieć, ale nie dały rady wypchnąć
szmatki z ust.
— Miej
pretensje do dziadka.
On mnie
nie kochał, myślała dalej.
— Poza
tym sama widzisz, tyle zachodu o nic. Straci cię.
On
nawet nie zapłacze, zdała sobie sprawę i załkała. Łzy zmierzały się z krwią,
która nalej po trochu spływała z otwartej rany na czole.
— Ale
nie bój się — wtrąciła się nagle Juvia. — Nie zamierzamy cię torturować.
Zabijemy szybko i przekażemy głowę Acnologii, by się załamał. Oczywiście
pomyśli, że ktoś inny za tym stoi.
— Ty...
— wysyczała Amelia. — Za dużo gadasz — skarciła Juvię. — Cicho siedź, bo zaraz
i ciebie zastrzelę.
— Juvia
sądzi, że lepiej zostawić naboje na nią. — Wskazała parasolką na Lucy. — Tak
będzie lepiej.
Idiotko,
ty masz broń, pomyślała Lucy, patrząc wprost na wypełnią kieszeń sukienki
Juvii, do której włożyła zabezpieczoną broń. Była tak samo głupia i zaślepiona
jak Lucy. Wierzyła w ludzi, sądziła, że ktoś ją uratuje, ale to samemu należy
brać sprawy w swoje ręce. Nie dać walczyć innym, tylko samemu chwycić za broń i
zabić, nim skrzywdzą innych. Nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, co poczuje
wnuk staruszki, gdy dowie się, że jego ukochaną babcię zastrzelono w biały
dzień. Jak wytłumaczyć dziecku taką okrutność? Jak pomóc, kiedy zamknie się w
pokoju i będzie płakać do babci w niebie?
Lucy
zmierzyła Amelię ostrym wzrokiem. Wina leżała po stronie takich ludzi, jak ona —
którzy sądzili, że mając w rękach broń, mogą wymierzyć sprawiedliwość. Jednak
ich mniemanie było błędne, ich poglądy suche, ich światopogląd ograniczony. Nie
ma bieli, nie ma czerni i nie oni mają prawo decydować o tym, co jest dobre a
co złe. Nikt nie ma, ale skoro toczą tę grę, polegną — z osądu Lucy czy kogoś
innego. Jej śmierć nie przejdzie obojętnie obok tłumu, bo przecież... była
wnuczką Acnologii.
—
Zaczekaj, mamo.
Natsu wszedł przez główne, zniszczone wejście, omijając kupy
tłuczonego szkła, a zaraz za nim podążyła niepewnie Lisanna. Jej twarz była
zmieszana, rozglądała się wokół, trzymając kurczowo za ramię chłopaka.
Zatrzymali się w odległości. Na początku obejrzeli się w stronę Lucy. Natsu
zacisnął usta w wąską linijkę, a potem odwrócił wzrok, niezdolny, by patrzeć na
dzieło matki.
— Mamo...
Wyjedźmy z ojcem do Crocus i zacznijmy nowe życie — poprosił niespodziewanie.
Lisanna
puściła chłopaka. Skinął w podziękowaniu, gdy zbliżył się do Amelii. Ujął dłoń
matki i uśmiechnął się ciepło, tym samym uśmiechem, który pamiętała Lucy. To ją
tylko utwierdziło w przekonaniu, że ta kobieta nie jest prawdziwą Amelią.
—
Słucham? — odparła ze zdziwieniem. — Natsu, o czym ty... — Pokręciła głową. —
Gadasz głupoty. Wiem, jest ci ciężko, ale wiem o podpaleniach. Tym słynnym z
centrum. Nie masz skrupułów, dziecko, więc...
— To
nie byłem ja — przerwał jej szybko. — Nie wierzysz mi? To nie byłem ja,
naprawdę.
—
Natsu, proszę, nie oszukuj się.
— Nie
oszukuję, naprawdę to nie byłem ja, mamo. Ok, wcześniej to tak, podpalałem
sklepy Acnologii...
— I
jestem z tego powodu bardzo z ciebie dumna.
—
Dumna? — zdziwił się. — Nie, nie możesz. To nie tak. Ja nigdy nikogo nie
zabiłem. Nie mógłbym. To nie ja podpaliłem tamten budynek. Naprawdę, uwierz
mi...
—
Natsu, nie nauczyłam cię, że najgorsza prawda jest lepsza od najpiękniejszego
kłamstwa? Jak mam ci uwierzyć i jak... — Prychnęła. Oparła się o biodro i
pokręciła głową. — Proszę, nie wspominaj teraz o tym. Jak mam teraz... —
spojrzała na Lucy i dokończyła, wskazując na nią: — to wszystko rzucić.
Natsu... — Ujęła syna za ramiona i potrząsnęła nimi. — Natsu, wyjedziemy, ale
potem... Lucy też jest winna. Zniszczyła nam życie, więc nie próbuj jej
ratować. Nie zasłużyła na to, nie zasłużyła na twoją pomoc.
Lucy
zadrżała, widząc, że Natsu wątpi. Jedyna szansa na ratunek właśnie znikała, a
przynajmniej tak początkowo sądziła bo moment później ktoś dźgnął palcem w bok.
Obróciła się odruchowo — za kolumną ukryła się Lisanna. Wyjęła szybko szmatkę z
ust Lucy, a potem przywiązała sprawnie nogę szalikiem, w którym przyszła. Juvia
patrzyła na nie, ale w żaden sposób nie reagowała. Czekała cierpliwie, nawet
nie wyjmując z kieszeni broni.
— A wy
gdzie się wybieracie? — spytała Amelia, odwracając się ku dziewczynom.
— Jak
najdalej od ciebie! — wrzasnęła Lisanna. — Myślisz, że możesz wykorzystywać
Natsu, ty potworze? Jak śmiesz nazywać się jego matką?
Amelia
fuknęła. Wyglądała na rozczarowaną zdradą Lisanny.
— Ona
nie jest twoją matką — wyznała Lucy, wykorzystując moment ciszy.
— Ona
nie jest... — powtórzył po niej Natsu.
—...
twoją matką? — dokończyła. — Nie. Nie jest. Natsu, ona... kłamie. Pamiętam.
Twoja... mama... mnie uratowała wtedy — mówiła cicho, ale Natsu ją słyszał
wyraźnie.
Odwrócił
się w kierunku kobiety. Z wściekłości zacisnął szczękę, tak mocno, że aż zęby
mu zazgrzytały.
— Czy
to... Czy to prawda?
Amelia
westchnęła żałośnie.
—
Oczywiście, że tak — odpowiedziała kobieta zdecydowanie za szybko. —
Oczywiście, że to zrobiłam celowo, bo jakby inaczej. Amelia... co za samolubna
suka? Miała mi pomóc, spłacić te długi, a koniec końców co? Wycofała się? Żeby
ratować tę gówniarę? Natsu, to jest chore!
Fałszywa
Amelia zaczęła chodzić po budynku, odsuwając się coraz bardziej od Natsu.
Zbliżała się z kolei ku Juvii, ale Lucy zabrało sił, by ich ostrzec. Otwierała
tylko i zamykała usta, próbując przykuć uwagę Lisanny, ale ta zamarła, kiedy
poznała prawdę o kobiecie.
— Kkim
jesteś? — głos Natsu zadrżał.
— Nie
pamiętasz mnie z Crocus? Natsu, czy ty już całkowicie straciłeś pamięć? Chyab
nawet tego cholernego kota nazwałeś po mnie.
— H...
Happy? — Zasłonił twarz ręką, dygocząc z przerażenia. — Ty jesteś kobietą?
—
Zawsze nią byłam, co więcej, jestem zakonnicą.
—
Nie... — wyszeptała Lucy, kiedy Happy sięgnęła do kieszeni Juvii — broń...
— Broń?
— powtórzyła po niej zdziwiona Lisanna. Po chwili dotarło do niej, co Lucy
miała na myśli, bo krzyknęła: — Natsu, tam jest broń.
Było
jednak za późno. Happy wyciągnęła z ukrycia pistolet i trzy razy strzeliła —
wszyscy upadli na raz za podłogę. Happy zaśmiała się, celując w stronę
skulonego Natsu. Nic już więcej nie dodała. Lufę przyłożyła do głowy Natsu i po
tym, jak doliczyła do trzech, pociągnęła za spust...
Nastała
cisza.
Happy
zrobiła kwaśną minę i jeszcze raz spróbowała strzelić, ale nic się nie
wydarzył. Sprawdziła na szybko magazynek — wszystkie pociski już wystrzeliła.
Cofnęła się niepewnie, chwiejnym krokiem, a jej twarz oblał zimny pot. Chwyciła
Juvię w nadgarstku i uciekła z budynku, nim Natsu zdążył się podnieść i za nią
pobiec.
—
Zaczekaj! — krzyknęła za chłopakiem Lisanna, kiedy gwałtownie wstał. — Zostań —
błagała, tuląc półprzytomną Lucy.
—
Dziękuję — wymamrotała słabo, tylko w ten sposób mogąc okazać niezmierną
wdzięczność za to, że Natsu wybrał ją, nade matkę — przynajmniej nade kobietę,
której uwierzył, że jest jego matką.
Lucy
przymknęła na moment powieki, powtarzając sobie w myślach, że nie może zasnąć.
Sen byłby dla niej ukojeniem, ale ciążyło na niej jeszcze tyle spraw. Happy
uciekła jej z Juvią, Layla leżała nieprzytomna w mieszkaniu, a druga Lucy
gdzieś czekała w podświadomości; a może już dawno się objawiła? Lucy nie była
pewna własnej tożsamości w tej krótkiej chwili, kiedy leżała na kolach Lisanny
krzyczącej coś do Natsu wzywającego Porlyusicę. Pomogli jej i nie zamierzała
zostawić tego bez okazania należytej wdzięczności.
Wstanie.
Zajmie się po kolei ludźmi, którzy zniszczyli jej życie. I pokaże wszystkim, że
słabość zostawiła za sobą... Jednak na sam początek zamknęła oczy i zasnęła.
***
— Podaj
mi je! — nakazała Lokiemu, który stał oparty o ścianę i tylko przyglądał się
skaczącej na jednej nodze Lucy. W końcu ruszył się, choć nie obeszło się to bez
jęków i westchnięć. Zabrał dwie kule spod łóżka i podał je Lucy.
Wyszarpnęła
obie i w końcu stanęła pewniej na twardej, betonowej podłodze podziemi, w
których się ukryła po tym pożegnała się z Lisanną i Natsu. Zostali w części
fabrycznej, nie miała sumienia, by pozwolić im marznąć na ulicy po tym, jak ją
uratowali. Erzą i Grayem kazała się zająć, brakowało jedynie Mirajane, która
zniknęła zaraz po tym, jak wybuchł pożar w Fairy Tail. Nikt jej od tamtej pory
nie widział, ale Lucy rozkazała poszukać jej u brata, Elfmana. Do tej pory nie
miała jeszcze od nikogo wieści.
— Co
teraz? — spytał ją Loki, zakładając ręce za głową. — Śmierć, zniszczenie i...
— Muszę
pójść do psychologa, psychiatry, nie wiem!
Skrzywiła
się. Zrobiło jej się niedobrze po środkach przeciwbólowych. Miała nadzieję, że
nie zakręci się jej w głowie od nich. Na leżenie nie miała już czasu, zbyt
wiele go zmarnowała w łóżku i, gdyby nie jednoznaczne polecenie Porlyusici,
pewnie wcześniej uciekłaby od odpoczynku.
— Loki,
czy ty wcześniej coś zauważyłeś?
Wzruszył
ramionami.
—
Podejrzewałem, że coś z tobą nie tak, ale ten cały stres, porwanie, potem
porwanie, strzelanie i... wiele innych spraw... Naprawdę nie sądziłem, że
masz... rozdwojenie jaźni? Tak to nazwać?
— Nie
wiem już sama. Nie czuję, żeby był tu ktoś "inny". Jestem raczej
tylko... ja — dokończyła niepewnie. — Tylko wciąż nie wszystko pamiętam. Co
jakiś czas wracają jakieś wspomnienia, szczególnie...
Spojrzała
na lewy nadgarstek owinięty świeżymi bandażami.
—
Pamiętasz, że się cięłaś?
—
Poniekąd — przyznała. — Wiem, że to robiłam, ale w jaki sposób, dlaczego tak
płytko, czy to bolało? Nic z tego... Mgła... A ostatnio było tego więcej,
tylko... inaczej.
—
Lucy... — Loki ujął ją w pasie i cmoknął w policzek. — Nie udawaj, nie siłuj
się ze sobą. Jeśli naprawdę...
— Nie
"jeśli"! — krzyknęła zła na narzeczonego, że wciąż nie akceptuje jej
choroby. — Ja jestem chora, to fakt, nie zmienisz tego.
— Ale
może nie tak jak myślisz. — Zapukał w jej głowę. — Za dużo filmów się
naoglądałaś. A jeśli to tylko choroba, na którą wystarczą tylko leki — środki
uspokajające czy coś podobnego, nie znam się. Wiele przeszłaś, a posiadanie
drugiej osobowości to poważna sprawa. Dlatego wydaje mi się, że nie jest AŻ tak
źle.
— Na
pewno?
— Na
pewno.
Loki
pocałował ją w czubek łysej głowy.
—
Zostaw, wyglądam strasznie.
—
Jesteś tylko łysa, włosy odrosną, więc akurat tym się nie przejmuj. Choć muszę
przyznać, że wyglądasz faktycznie strasznie — dodał ostrożnie, powoli odsuwając
się od Lucy, która podniosła jedną z kul, by walnąć Lokiego.
—
Dobrze, dość tych wygłupów. — Zrezygnowała. — Muszę porozmawiać z Natsu i
Lisanną, z dziadkiem, z Zerefem i... — przełknęła głośno ślinę — Happym...
— Och,
Lucy...
Loki
przytulił ją mocno, całując co chwilę to w policzek, to w czoło, a nawet
złośliwie w nos.
—
Muszę.
—
Musisz? — Wydął usta. — Na pewno?
—
Zachowujesz się jak dziecko.
— Nie. —
Pokręcił głową. — Najzupełniej nie, po prostu wylewa się ze mnie troska o
piękną, łysą panią.
Uśmiechnął
się smutno, gładząc czubek jej głowy, nim zawiązał na nim białą chustę. Lucy
poprosiła Lokiego, by na moment przytrzymał jedną z jej kul i sama poprawiła
materiał, aby lepiej trzymał się na łysinie. Podziękowała cicho. Nim wyszli,
Loki narzucił na jej ramiona ciepłą bluzę, w której sam przyszedł.
Nic się
nie zmieniło od pierwszego razu, kiedy uciekała przez korytarze podziemi dawnej
fabryki, ale w oczach Lucy wyglądały inaczej. Czuła się przytłoczona ciemnymi
ścianami i pustką ogromnej przestrzeni, która łączyła część fabryczną miasta —
dawno opuszczoną przed przedsiębiorców. Lampy mrygały, jedna po drugiej, w
równych, nienaturalnych odstępach czasowych. Lucy szła niepewnie, podpierając
się o kule i skacząc na zdrowej nodze, która również była osłabiona po ataku
Happy'ego. Co pięć kroków zatrzymywała się na moment, by odpocząć. Loki
wspierał ją jak tylko mógł, ale nie narzucał się — trzymał dystans i podchodził
tylko wtedy, gdy o to poprosiła.
—
Czekają już? — upewniła się, aby na darmo nie wchodzić po schodach.
— Na
pewno.
—
Dobrze...
—
Może... — Loki złapał ją za nadgarstek nim zdążyła wejść na pierwszy ze
schodków. — Pomogę. Wezmę na ręce czy coś?
— Nie
uniesiesz mnie. Z tym ciężarem? — Wskazała na warstwę bandaży owijających jej
nogę. — Dam radę, ale zabezpiecz mnie od tyłu. Wolałabym się nie... przewrócić.
Nawet
jeśli miała wchodzić przez godzinę na górę, wolała zrobić to sama aniżeli
prosić Lokiego o pomoc. Jeden krok kosztował ją wiele wysiłku, ale bez niego
nie liczyły się efekty. Czekało przed nią jeszcze wiele trudności, zraniona
noga była najmniej znaczącą z nich.
Kawałek
po kawałku, przy wsparciu Lokiego od tyłu, weszła na górę. Odsapnęła ciężko i
skierowała się do pokoju Natsu i Lisanny. Wyodrębniła dla nich najjaśniejszą i
zarazem najprzyjemniejszą część budynku, którą dawniej zajmował prezes fabryki.
Od czasu opuszczenia zakładu nikt nie wyniósł ze środka skórzanej sofy.
Obgryzły ją szkodniki, ale bez problemu dało się ją rozłożyć i spać. Raz się na
niej położyła. Była o wiele wygodniejsza od twardych łóżek z podziemi, na
których kazała jej sypiać Porlyusica.
—
Dobrze się czujesz? — zapytał z troską Loki. — Wyglądasz blado.
—
Jestem zmęczona — przyznała. — Nie mam na nic sił. Niedobrze mi i... dostali tę
wygodną sofę.
—
Prawda? — Zaśmiał się. — Zasłużyli, nie tak jak my. Te twarde łóżka z dołu są
tragiczne, już mnie bolą od nich ramiona.
— Mnie
plecy. Leżałam na nich przez cały dzień.
— I tak
krótko. Porlyusica potraktowała cię łagodnie.
—
Chyba... tak... — zgodziła się niepewnie. Niewiele kojarzyła z wizyty pani
doktor. Przyszła ją zbadać i wyszła. Potem znowu wróciła, ale na krótko i od
razu poszła zapalić. — Ma już dosyć przychodzenia tutaj.
— Nie
dziwię jej się. Sporo z nami problemów.
— To
pra... — nim zdołała dokończyć, drzwi od dawnego pokoju prezesa rozwarły się
nagle. Klamka rąbnęła o ścianę, krusząc fragment tynku.
Natsu
wyskoczył ze środka. Płakał. Był cały czerwony na twarzy, ale gdy tylko ujrzał
Lucy rozpromieniał. Pobiegł i wtulił się mocno w Lucy. Wystraszona dziewczyna
wypuściła obie kule, które zdołał w ostatniej chwili złapać Loki.
— Puść
mnie! — Walnęła Natsu w plecy. — Natsu!
Odsunął
się od niej jak poparzony. Loki szybko oddał jej kule i pomógł oprzeć o
nierówne podłoże. Podskoczyła kilka razy na zdrowej nodze, aż w końcu uznała,
że musi usiąść. Loki zaprowadził ją do środka, trzymając kurczowo w pasie,
jakby obawiał się, że po kolejnym kroku Lucy zemdleje. Jednak doszła, prawie o
własnych siłach, bo już pod koniec nie zdołała wytrzymać i opadła na sofę.
—
Uważaj — ostrzegł ją Loki. — I ty też! — Łypnął groźnie w kierunku Natsu. —
Lucy jest RANNA!
— Tak,
tak, tak, przepraszam! Czy wszystko w porządku? Oj, Lucy, przepraszam! Byłem
taki głupi, że dałem się jej podejść. Naprawdę sądziłem, że to moja matka.
Ja... Ech. Po prostu przepraszam.
— Już
weź! — Lisanna szturchnęła go w ramię. — To nie twoja wina. Uratowaliśmy ją i
tyle. Koniec tematu. Nie wracajmy.
—
Ale...
— Ci! —
przerwała mu.
—
Ale...
— Ale
ci!
—
Ale...
— Nie! —
odparła stanowczo, nie uznając więcej sprzeciwu. — Co teraz? — zwróciła się w
stronę Lucy.
—
Musicie tu zaczekać.
— Na
co? — dopytała się od razu Lisanna. — Siedzimy tu naprawdę długo i męczy mnie
to czekanie. Kawiarnia spłonęła. Nie wiem, gdzie jest siostra Mira i co dalej z
naszymi długami.
—
Załatwię to. — Krótkim zdaniem wprawiła wszystkich w zakłopotanie. — Naprawdę
załatwię — obiecała.
—
Lucy... — Lisanna załamała ręce z bezsilności. — To nie ma sensu, szczególnie
po tym, co zrobiła Amelia, a raczej... Happy...
— To ma
sens, szczególnie teraz, kiedy uratowaliście mi życie — dalej trwała przy
swoim. Nie zamierzała odpuścić, szczególnie że obiecała pomoc. — Proszę, dajcie
mi spróbować. Jeśli nie uda się... trudno. Przynajmniej spróbuję.
Lisanna
nadal nie wyglądała na przekonaną, ale ostatnie i tak pokiwała głową, posyłając
Lucy delikatny uśmiech. Niczego więcej nie potrzebowała.
Loki
pomógł Lucy podnieść się z faktycznie wygodnej sofy, lecz zanim zdołali wyjść z
pokoju, na moment zatrzymała ich Lisanna, mówiąc:
— Nikt
z klasy nie zniszczył twojej ławki.
Lucy
zamrugała kilka razy, powoli przyswajając słowa Lisanny. Zastanowiła się nad
nimi przez moment. Jesli nikt z klasy tego nie zrobił, to kto wywołał
zamieszanie? Widziała czyjś cień pod oknem chwilę przed tym jak znalazła się w
klasie. Wandal uciekł, ale nie mógł to być żaden z dorosłych, rozpoznałaby
nauczyciela choćby po sylwetce.
—
Dobrze, dziękuję — odezwała się w końcu.
— Nie! —
Lisanna nie pozwoliła jej odejść. — Zachowywałaś się wtedy dziwnie. Nie wiem,
co się ci stało, ale my naprawdę nie spotkaliśmy się w żadnej sali
gimnastycznej. Spytaj, kogo tylko chcesz. O! Gildarts był świadkiem. Weszłaś
sama do szkoły, w zasadzie pierwsza. Dopiero potem doszła Levy, więc...
Lucy
przestała ją słuchać. Wyszeptała coś do Lokiego, niekoniecznie zrozumiała
własne słowa, ale chwilę później chłopak ją wyprowadził na korytarz. Panowała
na nim duchota. Lucy dusiła się, było jej niedobrze, a już nie wspominała o
zbierającej się chęci, by zwymiotować wszystko, co jadła na śniadanie. W
ostatniej chwili powstrzymała się, biorąc kilka głębokich wdechów zatęchłego
powietrza.
— Kto
zniszczył moją ławkę?
— Nie
wiem — odpowiedział jej Loki, choć nie do niego kierowała pytanie.
Próbowała
przypomnieć sobie ten moment. Cień, widziała cień, to nie mogło być
przywidzeniem. A rozmowa z Lisanną w sali gimnastycznej? Nie, nie wymyśliła
jej. Przecież zużyła gaz pieprzowy, słyszała krzyki, zdyszana natrafiła na
Levy, a potem weszła do klasy... Jej miejsce już wtedy było zniszczone, nie
później. A list? Nie został podłożony przypadkiem.
— "Zabiję.
Zniszczę. Nie udawaj, nie chowaj się. Wiem, kim jesteśmy" — przypomniała
sobie treść wiadomości.
Lucy
widziała nierówno postawione litery, wykrzywione znaki, za które dawniej ojciec
skarciłby nauczyciela. Pismo wyrażało człowieka — tak zawsze powtarzał jej
ojciec, pisząc z gracją każde sławo i uważając, by żadna kreseczka nie wyszła
poza określoną linię. Jego teksty czytała z zachwytem, gdy przesiadywała w
ciągu dnia w gabinecie ojca, przyglądając się jego pracy. Wiadomość niszczyła
sztukę, jako było pismo.
—
Lucy... — Loki szturchnął ją w ramię. — Lucy... — powiedział z przerażeniem w
głosie.
Przysunął
telefon pod sam nos Lucy. Odsunęła głowę do tyłu, niezdolna, by zobaczyć
nagranie z tej odległości. Loki przeprosił i ustawił komórkę trochę dalej. Włączył
również dźwięk.
—
Zemsta czy ostrzeżenie? — rozpoczęła wypowiedź reporterka. — Przed piętnastoma
minutami policja złożyła oficjalne oświadczenie w sprawie zamknięcia całego
terenu, na którym znajduje się szkoła nr. pięć imienia świętego Wawrzyńca. Zgodnie
z najnowszymi zapewnieniami nie doszło do wymiany ognia. Jednak wciąż piętnastu
uczniów pozostaje zakładnikami kobiety, która zadeklarowała, że pracuje w
imieniu Acnologii. Do tej pory nie przedstawiła swoich warunków. Policja wciąż
próbuje nawiązać z nią kontakt. Na razie bezskutecznie. Z nieoficjalnych źródeł
otrzymaliśmy potwierdzenie, iż kobieta przed zamknięciem się w bibliotece
szkolnej powiedziała: "niech zjawi się ta głupia baba, którą
postrzeliłam". Prosimy o kontakt, jeśli państwo...
Loki wyłączył
nagranie.
—
Chodzi o ciebie.
—
Chodzi o mnie — zgodziła się Lucy, kiwając głową. — To na pewno Happy.
—
Sądzisz, że i Juvia...
— Na
pewno. — Prychnęła szyderczo. — Idziemy po Gajeela i Zerefa, ty też ze mną
idziesz. Nie pozwolę... Nie pozwolę, by ona znowu mi uciekła...
Zacisnęła
palce na rączkach od kul. Wyprostowała się i dumnie wypięła pierś, wiedząc, że
nie może znowu pozwolić Happy nad nią zdominować.
— Jeśli
naprawdę jestem szalona, to przynajmniej mam dobrą wymówkę — wyszeptała,
ruszając w stronę wyjścia.
0 Comments:
Prześlij komentarz