[Pozory czasem mylą] Rozdział 57 Pozdrawiaj i uciekaj



Lucy ominęła leżącego na ławce pijaka, zabierając mu jedną z pustych butelek. Nie obejrzała się za siebie, ale czuła, że ktoś za nią podąża. Skręciła więc z kierunku głównej ulicy, stąd dobiegał szum i hałas Była godzina południowa, tłumy zdążyły się już zebrać przy okolicznym centrum handlowym. Kojarzyła ochroniarza. Tam pobiegnie, wezwie pomoc. Gajeela i Zerefa nie było obok. Aż współczuła im. Kiedy tylko Acnologia dowie się, że ją zostawili, nie wybaczy. Zniszczy ich. Teraz jednak przestała o nich myśleć. Skupiła się na biegu, wciąż dzielił ją kawałek od ulicy.

— Boże drogi. — Starsza pani wstała z ławki i obejrzała się za Lucy. — Wzywam policję... — nim zdążyła dokończyć i sięgnąć po telefon, rozbrzmiał huk. Ćwierć czaszki rozbryzgało się na tył budynku, a ciało staruszki osunęło na ziemię. Padła twarzą w kępę kwiatów.
Lucy zadrżała, na moment zwalniając. Jednak świadomość, że podobny los może ją spotkać, jeśli nie przyspieszy, zmusił ją, by biegła jeszcze szybciej. Oczy miała zamglone, niewiele przed sobą widziała. W uszach wciąż powtarzał się ten sam dźwięk — strzał, strzał, strzał, choć ani jedna kula nie przeszła przez jej ciało. Czy była to tylko jej wyobraźnia, czy naprawdę kobieta wciąż do niej strzelała? Nie była pewna.
Liczyło się, że dobiega, że niewiele ją dzieliło od centrum handlowego. Minęła jeszcze zniszczony budynek po sklepie, który w ubiegłym tygodniu podpaliła Lisanna. Strażacy uratowali go, ale nadawał się tylko na schron dla bezdomnych i pijaków. Błagała, by kobieta nie zastrzeliła i ich. Zbyt wiele śmierci miała już na swoim sumieniu, by dzierżyć kolejne.
— Juvia pozdrawia.
Lucy poczuła jedynie silnej uderzenie w czoło. Chwyciła się za nie i próbowała biec dalej, ale krew z rozciętej brwi, zasłoniła jej obraz. Zakręciło jej się w głowie. Zrobiła tylko kilka kroków na przód, a potem upadła na trawnik.
— Juvia złapała głupią Lucy — pochwaliła się ubrana w czerwoną, koronkową sukienkę Juvia. — Pasuje, prawda? — spytała, ocierając czoło Lucy z krwi.
— Zostaw ją — wysapała kobieta, która zdążyła dogonić Lucy. — Zabierzmy ją do środka.
— Ja nie będę ją ciągnąć. Pobrudzę sobie sukienkę — oświadczyła niewinnie Juvia, okręcając się i chwaląc się sukienką.
Lucy przyklęknęła. Zaczęła w tej pozycji poruszać się do przodu, może niewiele, ale uciekała, wykorzystując nieuwagę kobiet. Wystarczyła chwila, by się uratować.
— Nigdzie nie idziesz.
Padł kolejny strzał. Lucy ryknęła, gdy niewyobrażalny ból zaczął promieniować z jej łydki. Opadła na chodnik, zwijając się z bólu raz na prawy, raz na lewy.
— Dla... Dlaczego? — wysyczała przez zęby.
— Dlaczego? — zdziwiła się kobieta. — Bo cię nienawidzę. Bo przez ciebie wszystko straciłam. Gdyby wtedy cię nie znaleźli, gdyby nie zabrali, otrzymalibyśmy okup i byłoby po sprawie.
Lucy odetchnęła ciężko. W oczach pojawiły się mroczki. Robiło jej się słabo, z trudem powstrzymywała się od tego, by nie zemdleć.
— Pamiętasz mnie, prawda? — Przechyliła głowę na bok. — Mam na imię Amelia, Amelia Dragneel.
Usta Lucy zadrżały. Noga bolała ją tak mocno, że nie była w stanie myśleć, ale jednego była pewna — kobieta, która ją postrzeliła, nie mogła być Amelią. Pamiętała przepiękny, anielski uśmiech kobiety, który odziedziczył po niej Natsu. Nie tak się uśmiechała, to była ta sama twarz, łagodny, kojący głos i troska, z jaką traktowała porwane dziecko. Nie była nią.
— Uśmiechnij się — nakazała Lucy, obracając się w stronę potencjalnej Amelii. Oddychała ciężko, przewrócenie kosztowało ją wiele wysiłku. Z rany na nodze sączyła się krew, ale na szczęście pocisk nie uszkodził żyły.
— Słucham? — zdziwiła się Amelia.
— Uśmi... — Zakaszlała. — Uśmiechnij się.
— Po co? — Wzruszyła ramionami. — Nie potrzebuję się uśmiechać, a przynajmniej na razie. — Przykucnęła naprzeciw Lucy. Chwyciła ją za kurtkę i przyciągnęła do siebie. Wraz z szarpnięciem Lucy zakrzyczała z bólu. — Nie masz prawa do niczego.
Amelia faktycznie uśmiechnęła się, ale w tym uśmiechu Lucy dostrzegła jedynie chorą satysfakcję, nie piękno i współczucie prawdziwej Amelii.
— Nie jesteś nią — wyszeptała z trudem.
Puściła ją. Lucy podparła się łokciem o kostkę, aby nie upaść.
— Nie jesteś — powtórzyła. — Ona... była... — wzięła głęboki wdech i dopiero wtedy dokończyła:— inna. Uratowała mnie. Nie wiesz? — Parsknęła krótkim śmiechem. — Zadzwoniła. Amelia... Po. — Chwycił ją skurcz w nodze. Złapała za nią i skuliła się z promieniującego po całym ciele bólu. — Policję — wysapała, zdając sobie sprawę, że teraz jest czas, by ujawnić prawdę.
Amelia obeszła Lucy. Chwyciła ją od tyłu i podniosła kawałek nad ziemią. Zaczęła ją ciągnąć w stronę spalonego sklepu jej dziadka.
Serce Lucy załomotało w nierównych podskokach. Gorączka chwycił ją chwilę później, gdy zdała sobie sprawę, co Amelia zamierza jej zrobić. Tym razem nie było szans na okup, opłacanie jej, została tylko zemsta i śmierć. Łzy podeszły Lucy do oczu. Nie chciała jeszcze umierać. Walczyła tak długo, więc dlaczego teraz miała odejść bez choćby cienia szansy na walkę. Poddać się? Nie, zbyt wiele razy to się stało, nie tym razem. Próbowała szarpać się, krzyczeć, ale gdy tylko trochę podniosła głos, Amelia wcisnęła jej do gardła jakąś szmatę, która leżała na ziemi. Była obrzydliwa — odór spalenizny, smaru wydobywał się z niej, przyprawiając Lucy o konwulsje. Kopała zdrową nogę, błagalnie patrzyła na Juvię, ale ta tylko stała i przyglądała się w milczeniu.
Lucy opuściła bezwładnie głowę. Nikt jej nie przyjdzie z pomocą, nikt nie uratuje. Przegrała, nim rozpoczęła walczyć...
Amelia opuściła ją przy pierwszej z kolumn podtrzymujących wysoki budynek. Otrzepała ręce z kurzu, a potem rozciągnęła zmęczone od dźwigania Lucy mięśnie. Westchnęła ciężko, aż w końcu zaśmiała się na głos.
— Udało się... — wycharczała, podskakując ze szczęścia.
Juvia poprawiła sukienkę i stanęła obok Amelii, zabierając od niej broń. Zabezpieczyła ją, a potem odsunęła się, aby zrobić Amelii przejście — drogę do Lucy. Przykucnęła w bezpiecznej odległości. Przechyliła głowę na prawą stronę, przyglądając się Lucy w podejrzanym zaciekawieniu.
Gdyby Lucy tylko mogła, splunęłaby na nią, ale brakowało jej sił nawet na poruszenie zdrową nogą.
— Myślałam, że już cię nie złapię. Nie martw się. — Pogładziła własny policzek. — Może i mnie nienawidzisz, ale tak czasem musi być. Nie jesteśmy w stanie zmienić naszego losu, bo on wie, gdzie zmierzamy. Twoje problemy zaczęły się z miłości. Miłość to twoja bolączka. Gdyby nie Acnologia...
On nie zapłacił za mnie okupu, zamierzała powiedzieć, ale nie dały rady wypchnąć szmatki z ust.
— Miej pretensje do dziadka.
On mnie nie kochał, myślała dalej.
— Poza tym sama widzisz, tyle zachodu o nic. Straci cię.
On nawet nie zapłacze, zdała sobie sprawę i załkała. Łzy zmierzały się z krwią, która nalej po trochu spływała z otwartej rany na czole.
— Ale nie bój się — wtrąciła się nagle Juvia. — Nie zamierzamy cię torturować. Zabijemy szybko i przekażemy głowę Acnologii, by się załamał. Oczywiście pomyśli, że ktoś inny za tym stoi.
— Ty... — wysyczała Amelia. — Za dużo gadasz — skarciła Juvię. — Cicho siedź, bo zaraz i ciebie zastrzelę.
— Juvia sądzi, że lepiej zostawić naboje na nią. — Wskazała parasolką na Lucy. — Tak będzie lepiej.
Idiotko, ty masz broń, pomyślała Lucy, patrząc wprost na wypełnią kieszeń sukienki Juvii, do której włożyła zabezpieczoną broń. Była tak samo głupia i zaślepiona jak Lucy. Wierzyła w ludzi, sądziła, że ktoś ją uratuje, ale to samemu należy brać sprawy w swoje ręce. Nie dać walczyć innym, tylko samemu chwycić za broń i zabić, nim skrzywdzą innych. Nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, co poczuje wnuk staruszki, gdy dowie się, że jego ukochaną babcię zastrzelono w biały dzień. Jak wytłumaczyć dziecku taką okrutność? Jak pomóc, kiedy zamknie się w pokoju i będzie płakać do babci w niebie?
Lucy zmierzyła Amelię ostrym wzrokiem. Wina leżała po stronie takich ludzi, jak ona — którzy sądzili, że mając w rękach broń, mogą wymierzyć sprawiedliwość. Jednak ich mniemanie było błędne, ich poglądy suche, ich światopogląd ograniczony. Nie ma bieli, nie ma czerni i nie oni mają prawo decydować o tym, co jest dobre a co złe. Nikt nie ma, ale skoro toczą tę grę, polegną — z osądu Lucy czy kogoś innego. Jej śmierć nie przejdzie obojętnie obok tłumu, bo przecież... była wnuczką Acnologii.
— Zaczekaj, mamo.
Natsu wszedł przez główne, zniszczone wejście, omijając kupy tłuczonego szkła, a zaraz za nim podążyła niepewnie Lisanna. Jej twarz była zmieszana, rozglądała się wokół, trzymając kurczowo za ramię chłopaka. Zatrzymali się w odległości. Na początku obejrzeli się w stronę Lucy. Natsu zacisnął usta w wąską linijkę, a potem odwrócił wzrok, niezdolny, by patrzeć na dzieło matki.
— Mamo... Wyjedźmy z ojcem do Crocus i zacznijmy nowe życie — poprosił niespodziewanie.
Lisanna puściła chłopaka. Skinął w podziękowaniu, gdy zbliżył się do Amelii. Ujął dłoń matki i uśmiechnął się ciepło, tym samym uśmiechem, który pamiętała Lucy. To ją tylko utwierdziło w przekonaniu, że ta kobieta nie jest prawdziwą Amelią.
— Słucham? — odparła ze zdziwieniem. — Natsu, o czym ty... — Pokręciła głową. — Gadasz głupoty. Wiem, jest ci ciężko, ale wiem o podpaleniach. Tym słynnym z centrum. Nie masz skrupułów, dziecko, więc...
— To nie byłem ja — przerwał jej szybko. — Nie wierzysz mi? To nie byłem ja, naprawdę.
— Natsu, proszę, nie oszukuj się.
— Nie oszukuję, naprawdę to nie byłem ja, mamo. Ok, wcześniej to tak, podpalałem sklepy Acnologii...
— I jestem z tego powodu bardzo z ciebie dumna.
— Dumna? — zdziwił się. — Nie, nie możesz. To nie tak. Ja nigdy nikogo nie zabiłem. Nie mógłbym. To nie ja podpaliłem tamten budynek. Naprawdę, uwierz mi...
— Natsu, nie nauczyłam cię, że najgorsza prawda jest lepsza od najpiękniejszego kłamstwa? Jak mam ci uwierzyć i jak... — Prychnęła. Oparła się o biodro i pokręciła głową. — Proszę, nie wspominaj teraz o tym. Jak mam teraz... — spojrzała na Lucy i dokończyła, wskazując na nią: — to wszystko rzucić. Natsu... — Ujęła syna za ramiona i potrząsnęła nimi. — Natsu, wyjedziemy, ale potem... Lucy też jest winna. Zniszczyła nam życie, więc nie próbuj jej ratować. Nie zasłużyła na to, nie zasłużyła na twoją pomoc.
Lucy zadrżała, widząc, że Natsu wątpi. Jedyna szansa na ratunek właśnie znikała, a przynajmniej tak początkowo sądziła bo moment później ktoś dźgnął palcem w bok. Obróciła się odruchowo — za kolumną ukryła się Lisanna. Wyjęła szybko szmatkę z ust Lucy, a potem przywiązała sprawnie nogę szalikiem, w którym przyszła. Juvia patrzyła na nie, ale w żaden sposób nie reagowała. Czekała cierpliwie, nawet nie wyjmując z kieszeni broni.
— A wy gdzie się wybieracie? — spytała Amelia, odwracając się ku dziewczynom.
— Jak najdalej od ciebie! — wrzasnęła Lisanna. — Myślisz, że możesz wykorzystywać Natsu, ty potworze? Jak śmiesz nazywać się jego matką?
Amelia fuknęła. Wyglądała na rozczarowaną zdradą Lisanny.
— Ona nie jest twoją matką — wyznała Lucy, wykorzystując moment ciszy.
— Ona nie jest... — powtórzył po niej Natsu.
—... twoją matką? — dokończyła. — Nie. Nie jest. Natsu, ona... kłamie. Pamiętam. Twoja... mama... mnie uratowała wtedy — mówiła cicho, ale Natsu ją słyszał wyraźnie.
Odwrócił się w kierunku kobiety. Z wściekłości zacisnął szczękę, tak mocno, że aż zęby mu zazgrzytały.
— Czy to... Czy to prawda?
Amelia westchnęła żałośnie.
— Oczywiście, że tak — odpowiedziała kobieta zdecydowanie za szybko. — Oczywiście, że to zrobiłam celowo, bo jakby inaczej. Amelia... co za samolubna suka? Miała mi pomóc, spłacić te długi, a koniec końców co? Wycofała się? Żeby ratować tę gówniarę? Natsu, to jest chore!
Fałszywa Amelia zaczęła chodzić po budynku, odsuwając się coraz bardziej od Natsu. Zbliżała się z kolei ku Juvii, ale Lucy zabrało sił, by ich ostrzec. Otwierała tylko i zamykała usta, próbując przykuć uwagę Lisanny, ale ta zamarła, kiedy poznała prawdę o kobiecie.
— Kkim jesteś? — głos Natsu zadrżał.
— Nie pamiętasz mnie z Crocus? Natsu, czy ty już całkowicie straciłeś pamięć? Chyab nawet tego cholernego kota nazwałeś po mnie.
— H... Happy? — Zasłonił twarz ręką, dygocząc z przerażenia. — Ty jesteś kobietą?
— Zawsze nią byłam, co więcej, jestem zakonnicą.
— Nie... — wyszeptała Lucy, kiedy Happy sięgnęła do kieszeni Juvii — broń...
— Broń? — powtórzyła po niej zdziwiona Lisanna. Po chwili dotarło do niej, co Lucy miała na myśli, bo krzyknęła: — Natsu, tam jest broń.
Było jednak za późno. Happy wyciągnęła z ukrycia pistolet i trzy razy strzeliła — wszyscy upadli na raz za podłogę. Happy zaśmiała się, celując w stronę skulonego Natsu. Nic już więcej nie dodała. Lufę przyłożyła do głowy Natsu i po tym, jak doliczyła do trzech, pociągnęła za spust...
Nastała cisza.
Happy zrobiła kwaśną minę i jeszcze raz spróbowała strzelić, ale nic się nie wydarzył. Sprawdziła na szybko magazynek — wszystkie pociski już wystrzeliła. Cofnęła się niepewnie, chwiejnym krokiem, a jej twarz oblał zimny pot. Chwyciła Juvię w nadgarstku i uciekła z budynku, nim Natsu zdążył się podnieść i za nią pobiec.
— Zaczekaj! — krzyknęła za chłopakiem Lisanna, kiedy gwałtownie wstał. — Zostań — błagała, tuląc półprzytomną Lucy.
— Dziękuję — wymamrotała słabo, tylko w ten sposób mogąc okazać niezmierną wdzięczność za to, że Natsu wybrał ją, nade matkę — przynajmniej nade kobietę, której uwierzył, że jest jego matką.
Lucy przymknęła na moment powieki, powtarzając sobie w myślach, że nie może zasnąć. Sen byłby dla niej ukojeniem, ale ciążyło na niej jeszcze tyle spraw. Happy uciekła jej z Juvią, Layla leżała nieprzytomna w mieszkaniu, a druga Lucy gdzieś czekała w podświadomości; a może już dawno się objawiła? Lucy nie była pewna własnej tożsamości w tej krótkiej chwili, kiedy leżała na kolach Lisanny krzyczącej coś do Natsu wzywającego Porlyusicę. Pomogli jej i nie zamierzała zostawić tego bez okazania należytej wdzięczności.
Wstanie. Zajmie się po kolei ludźmi, którzy zniszczyli jej życie. I pokaże wszystkim, że słabość zostawiła za sobą... Jednak na sam początek zamknęła oczy i zasnęła.

***

— Podaj mi je! — nakazała Lokiemu, który stał oparty o ścianę i tylko przyglądał się skaczącej na jednej nodze Lucy. W końcu ruszył się, choć nie obeszło się to bez jęków i westchnięć. Zabrał dwie kule spod łóżka i podał je Lucy.
Wyszarpnęła obie i w końcu stanęła pewniej na twardej, betonowej podłodze podziemi, w których się ukryła po tym pożegnała się z Lisanną i Natsu. Zostali w części fabrycznej, nie miała sumienia, by pozwolić im marznąć na ulicy po tym, jak ją uratowali. Erzą i Grayem kazała się zająć, brakowało jedynie Mirajane, która zniknęła zaraz po tym, jak wybuchł pożar w Fairy Tail. Nikt jej od tamtej pory nie widział, ale Lucy rozkazała poszukać jej u brata, Elfmana. Do tej pory nie miała jeszcze od nikogo wieści.
— Co teraz? — spytał ją Loki, zakładając ręce za głową. — Śmierć, zniszczenie i...
— Muszę pójść do psychologa, psychiatry, nie wiem!
Skrzywiła się. Zrobiło jej się niedobrze po środkach przeciwbólowych. Miała nadzieję, że nie zakręci się jej w głowie od nich. Na leżenie nie miała już czasu, zbyt wiele go zmarnowała w łóżku i, gdyby nie jednoznaczne polecenie Porlyusici, pewnie wcześniej uciekłaby od odpoczynku.
— Loki, czy ty wcześniej coś zauważyłeś?
Wzruszył ramionami.
— Podejrzewałem, że coś z tobą nie tak, ale ten cały stres, porwanie, potem porwanie, strzelanie i... wiele innych spraw... Naprawdę nie sądziłem, że masz... rozdwojenie jaźni? Tak to nazwać?
— Nie wiem już sama. Nie czuję, żeby był tu ktoś "inny". Jestem raczej tylko... ja — dokończyła niepewnie. — Tylko wciąż nie wszystko pamiętam. Co jakiś czas wracają jakieś wspomnienia, szczególnie...
Spojrzała na lewy nadgarstek owinięty świeżymi bandażami.
— Pamiętasz, że się cięłaś?
— Poniekąd — przyznała. — Wiem, że to robiłam, ale w jaki sposób, dlaczego tak płytko, czy to bolało? Nic z tego... Mgła... A ostatnio było tego więcej, tylko... inaczej.
— Lucy... — Loki ujął ją w pasie i cmoknął w policzek. — Nie udawaj, nie siłuj się ze sobą. Jeśli naprawdę...
— Nie "jeśli"! — krzyknęła zła na narzeczonego, że wciąż nie akceptuje jej choroby. — Ja jestem chora, to fakt, nie zmienisz tego.
— Ale może nie tak jak myślisz. — Zapukał w jej głowę. — Za dużo filmów się naoglądałaś. A jeśli to tylko choroba, na którą wystarczą tylko leki — środki uspokajające czy coś podobnego, nie znam się. Wiele przeszłaś, a posiadanie drugiej osobowości to poważna sprawa. Dlatego wydaje mi się, że nie jest AŻ tak źle.
— Na pewno?
— Na pewno.
Loki pocałował ją w czubek łysej głowy.
— Zostaw, wyglądam strasznie.
— Jesteś tylko łysa, włosy odrosną, więc akurat tym się nie przejmuj. Choć muszę przyznać, że wyglądasz faktycznie strasznie — dodał ostrożnie, powoli odsuwając się od Lucy, która podniosła jedną z kul, by walnąć Lokiego.
— Dobrze, dość tych wygłupów. — Zrezygnowała. — Muszę porozmawiać z Natsu i Lisanną, z dziadkiem, z Zerefem i... — przełknęła głośno ślinę — Happym...
— Och, Lucy...
Loki przytulił ją mocno, całując co chwilę to w policzek, to w czoło, a nawet złośliwie w nos.
— Muszę.
— Musisz? — Wydął usta. — Na pewno?
— Zachowujesz się jak dziecko.
— Nie. — Pokręcił głową. — Najzupełniej nie, po prostu wylewa się ze mnie troska o piękną, łysą panią.
Uśmiechnął się smutno, gładząc czubek jej głowy, nim zawiązał na nim białą chustę. Lucy poprosiła Lokiego, by na moment przytrzymał jedną z jej kul i sama poprawiła materiał, aby lepiej trzymał się na łysinie. Podziękowała cicho. Nim wyszli, Loki narzucił na jej ramiona ciepłą bluzę, w której sam przyszedł.
Nic się nie zmieniło od pierwszego razu, kiedy uciekała przez korytarze podziemi dawnej fabryki, ale w oczach Lucy wyglądały inaczej. Czuła się przytłoczona ciemnymi ścianami i pustką ogromnej przestrzeni, która łączyła część fabryczną miasta — dawno opuszczoną przed przedsiębiorców. Lampy mrygały, jedna po drugiej, w równych, nienaturalnych odstępach czasowych. Lucy szła niepewnie, podpierając się o kule i skacząc na zdrowej nodze, która również była osłabiona po ataku Happy'ego. Co pięć kroków zatrzymywała się na moment, by odpocząć. Loki wspierał ją jak tylko mógł, ale nie narzucał się — trzymał dystans i podchodził tylko wtedy, gdy o to poprosiła.
— Czekają już? — upewniła się, aby na darmo nie wchodzić po schodach.
— Na pewno.
— Dobrze...
— Może... — Loki złapał ją za nadgarstek nim zdążyła wejść na pierwszy ze schodków. — Pomogę. Wezmę na ręce czy coś?
— Nie uniesiesz mnie. Z tym ciężarem? — Wskazała na warstwę bandaży owijających jej nogę. — Dam radę, ale zabezpiecz mnie od tyłu. Wolałabym się nie... przewrócić.
Nawet jeśli miała wchodzić przez godzinę na górę, wolała zrobić to sama aniżeli prosić Lokiego o pomoc. Jeden krok kosztował ją wiele wysiłku, ale bez niego nie liczyły się efekty. Czekało przed nią jeszcze wiele trudności, zraniona noga była najmniej znaczącą z nich.
Kawałek po kawałku, przy wsparciu Lokiego od tyłu, weszła na górę. Odsapnęła ciężko i skierowała się do pokoju Natsu i Lisanny. Wyodrębniła dla nich najjaśniejszą i zarazem najprzyjemniejszą część budynku, którą dawniej zajmował prezes fabryki. Od czasu opuszczenia zakładu nikt nie wyniósł ze środka skórzanej sofy. Obgryzły ją szkodniki, ale bez problemu dało się ją rozłożyć i spać. Raz się na niej położyła. Była o wiele wygodniejsza od twardych łóżek z podziemi, na których kazała jej sypiać Porlyusica.
— Dobrze się czujesz? — zapytał z troską Loki. — Wyglądasz blado.
— Jestem zmęczona — przyznała. — Nie mam na nic sił. Niedobrze mi i... dostali tę wygodną sofę.
— Prawda? — Zaśmiał się. — Zasłużyli, nie tak jak my. Te twarde łóżka z dołu są tragiczne, już mnie bolą od nich ramiona.
— Mnie plecy. Leżałam na nich przez cały dzień.
— I tak krótko. Porlyusica potraktowała cię łagodnie.
— Chyba... tak... — zgodziła się niepewnie. Niewiele kojarzyła z wizyty pani doktor. Przyszła ją zbadać i wyszła. Potem znowu wróciła, ale na krótko i od razu poszła zapalić. — Ma już dosyć przychodzenia tutaj.
— Nie dziwię jej się. Sporo z nami problemów.
— To pra... — nim zdołała dokończyć, drzwi od dawnego pokoju prezesa rozwarły się nagle. Klamka rąbnęła o ścianę, krusząc fragment tynku.
Natsu wyskoczył ze środka. Płakał. Był cały czerwony na twarzy, ale gdy tylko ujrzał Lucy rozpromieniał. Pobiegł i wtulił się mocno w Lucy. Wystraszona dziewczyna wypuściła obie kule, które zdołał w ostatniej chwili złapać Loki.
— Puść mnie! — Walnęła Natsu w plecy. — Natsu!
Odsunął się od niej jak poparzony. Loki szybko oddał jej kule i pomógł oprzeć o nierówne podłoże. Podskoczyła kilka razy na zdrowej nodze, aż w końcu uznała, że musi usiąść. Loki zaprowadził ją do środka, trzymając kurczowo w pasie, jakby obawiał się, że po kolejnym kroku Lucy zemdleje. Jednak doszła, prawie o własnych siłach, bo już pod koniec nie zdołała wytrzymać i opadła na sofę.
— Uważaj — ostrzegł ją Loki. — I ty też! — Łypnął groźnie w kierunku Natsu. — Lucy jest RANNA!
— Tak, tak, tak, przepraszam! Czy wszystko w porządku? Oj, Lucy, przepraszam! Byłem taki głupi, że dałem się jej podejść. Naprawdę sądziłem, że to moja matka. Ja... Ech. Po prostu przepraszam.
— Już weź! — Lisanna szturchnęła go w ramię. — To nie twoja wina. Uratowaliśmy ją i tyle. Koniec tematu. Nie wracajmy.
— Ale...
— Ci! — przerwała mu.
— Ale...
— Ale ci!
— Ale...
— Nie! — odparła stanowczo, nie uznając więcej sprzeciwu. — Co teraz? — zwróciła się w stronę Lucy.
— Musicie tu zaczekać.
— Na co? — dopytała się od razu Lisanna. — Siedzimy tu naprawdę długo i męczy mnie to czekanie. Kawiarnia spłonęła. Nie wiem, gdzie jest siostra Mira i co dalej z naszymi długami.
— Załatwię to. — Krótkim zdaniem wprawiła wszystkich w zakłopotanie. — Naprawdę załatwię — obiecała.
— Lucy... — Lisanna załamała ręce z bezsilności. — To nie ma sensu, szczególnie po tym, co zrobiła Amelia, a raczej... Happy...
— To ma sens, szczególnie teraz, kiedy uratowaliście mi życie — dalej trwała przy swoim. Nie zamierzała odpuścić, szczególnie że obiecała pomoc. — Proszę, dajcie mi spróbować. Jeśli nie uda się... trudno. Przynajmniej spróbuję.
Lisanna nadal nie wyglądała na przekonaną, ale ostatnie i tak pokiwała głową, posyłając Lucy delikatny uśmiech. Niczego więcej nie potrzebowała.
Loki pomógł Lucy podnieść się z faktycznie wygodnej sofy, lecz zanim zdołali wyjść z pokoju, na moment zatrzymała ich Lisanna, mówiąc:
— Nikt z klasy nie zniszczył twojej ławki.
Lucy zamrugała kilka razy, powoli przyswajając słowa Lisanny. Zastanowiła się nad nimi przez moment. Jesli nikt z klasy tego nie zrobił, to kto wywołał zamieszanie? Widziała czyjś cień pod oknem chwilę przed tym jak znalazła się w klasie. Wandal uciekł, ale nie mógł to być żaden z dorosłych, rozpoznałaby nauczyciela choćby po sylwetce.
— Dobrze, dziękuję — odezwała się w końcu.
— Nie! — Lisanna nie pozwoliła jej odejść. — Zachowywałaś się wtedy dziwnie. Nie wiem, co się ci stało, ale my naprawdę nie spotkaliśmy się w żadnej sali gimnastycznej. Spytaj, kogo tylko chcesz. O! Gildarts był świadkiem. Weszłaś sama do szkoły, w zasadzie pierwsza. Dopiero potem doszła Levy, więc...
Lucy przestała ją słuchać. Wyszeptała coś do Lokiego, niekoniecznie zrozumiała własne słowa, ale chwilę później chłopak ją wyprowadził na korytarz. Panowała na nim duchota. Lucy dusiła się, było jej niedobrze, a już nie wspominała o zbierającej się chęci, by zwymiotować wszystko, co jadła na śniadanie. W ostatniej chwili powstrzymała się, biorąc kilka głębokich wdechów zatęchłego powietrza.
— Kto zniszczył moją ławkę?
— Nie wiem — odpowiedział jej Loki, choć nie do niego kierowała pytanie.
Próbowała przypomnieć sobie ten moment. Cień, widziała cień, to nie mogło być przywidzeniem. A rozmowa z Lisanną w sali gimnastycznej? Nie, nie wymyśliła jej. Przecież zużyła gaz pieprzowy, słyszała krzyki, zdyszana natrafiła na Levy, a potem weszła do klasy... Jej miejsce już wtedy było zniszczone, nie później. A list? Nie został podłożony przypadkiem.
— "Zabiję. Zniszczę. Nie udawaj, nie chowaj się. Wiem, kim jesteśmy" — przypomniała sobie treść wiadomości.
Lucy widziała nierówno postawione litery, wykrzywione znaki, za które dawniej ojciec skarciłby nauczyciela. Pismo wyrażało człowieka — tak zawsze powtarzał jej ojciec, pisząc z gracją każde sławo i uważając, by żadna kreseczka nie wyszła poza określoną linię. Jego teksty czytała z zachwytem, gdy przesiadywała w ciągu dnia w gabinecie ojca, przyglądając się jego pracy. Wiadomość niszczyła sztukę, jako było pismo.
— Lucy... — Loki szturchnął ją w ramię. — Lucy... — powiedział z przerażeniem w głosie.
Przysunął telefon pod sam nos Lucy. Odsunęła głowę do tyłu, niezdolna, by zobaczyć nagranie z tej odległości. Loki przeprosił i ustawił komórkę trochę dalej. Włączył również dźwięk.
— Zemsta czy ostrzeżenie? — rozpoczęła wypowiedź reporterka. — Przed piętnastoma minutami policja złożyła oficjalne oświadczenie w sprawie zamknięcia całego terenu, na którym znajduje się szkoła nr. pięć imienia świętego Wawrzyńca. Zgodnie z najnowszymi zapewnieniami nie doszło do wymiany ognia. Jednak wciąż piętnastu uczniów pozostaje zakładnikami kobiety, która zadeklarowała, że pracuje w imieniu Acnologii. Do tej pory nie przedstawiła swoich warunków. Policja wciąż próbuje nawiązać z nią kontakt. Na razie bezskutecznie. Z nieoficjalnych źródeł otrzymaliśmy potwierdzenie, iż kobieta przed zamknięciem się w bibliotece szkolnej powiedziała: "niech zjawi się ta głupia baba, którą postrzeliłam". Prosimy o kontakt, jeśli państwo...
Loki wyłączył nagranie.
— Chodzi o ciebie.
— Chodzi o mnie — zgodziła się Lucy, kiwając głową. — To na pewno Happy.
— Sądzisz, że i Juvia...
— Na pewno. — Prychnęła szyderczo. — Idziemy po Gajeela i Zerefa, ty też ze mną idziesz. Nie pozwolę... Nie pozwolę, by ona znowu mi uciekła...
Zacisnęła palce na rączkach od kul. Wyprostowała się i dumnie wypięła pierś, wiedząc, że nie może znowu pozwolić Happy nad nią zdominować.
— Jeśli naprawdę jestem szalona, to przynajmniej mam dobrą wymówkę — wyszeptała, ruszając w stronę wyjścia.

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!