[BAEL] #27


ELIOT
Powiadomienie przyszło dokładnie o godzinie osiemnastej, kiedy to Eliot tańczył właśnie wokół małego stołu w kuchni, wykładając talerze i sztućce. Przerwał na moment, zarzucając szmatkę na ramię, brudne ręce wytarł o spodnie. Potwierdził odebranie powiadomienia. Odwrócił się i zajrzał do piekarnika, w którym siedziała zapiekanka makaronowa z kawałkami sera, startą cebulą i śmietanką. Wyłączył grzanie, po czym rozchylił delikatnie drzwiczki, aby ciepło powoli wydostało się ze środka. Nie chciał, by obiad wystygną przed przybyciem Barry'ego, ale także nie zamierzał pozwolić się przypiec.

Zaśpiewał pod nosem starą, żołnierską pieśń, którą kojarzył z filmu, który oglądali parę dni temu. Za nic nie mógł sobie przypomnieć tytułu, ale smutna melodia utkwiła mu w głowie. Gdy pierwszy raz ją usłyszał popłakał się — najpierw ze smutku, ale gdy dotarły do niego słowa pieśni, popłynęły łzy szczęścia. Bohater, który ją napisał, zginął, ratując swoich przyjaciół w ostatnim akcie filmu. Dzisiaj nie zamierzał oglądać tragedii, zdecydował się na śmieszną, luźną komedyjkę z elementami romansu.
— Gdzie jesteś, Barry, gdzie jesteś? — spytał powietrze, poprawiając po raz piątki serwetki.
Sprawdził na ekranie — nie dostał od Barry'ego żadnego powiadomienia. Nawet gdyby siedział nadal w kolejce, dałby o tym znać. Pierwszą myślą było: chyba coś się stało. Zastanowił się nad tym przez moment. Przez ostatni miesiąc panował spokój — trochę niepokojący, ale dał wytchnienie Eliotowi i Barry'emu. Miasto odetchnęło z ulgą, a przynajmniej wszyscy uwierzyli w tymczasowe złudzenie. Eliot czekał, aż dojdzie do kolejnej tragedii, by potwierdzić słuszność jednej z teorii Baela mówiącej o konsekwencjach jednego wydarzenia na dalsze funkcjonowanie społeczeństwa jako wielkiego gniazda, w którym gdy jedno pisklę skrzywdzi drugie, kolejne będą je naśladować — nie od razu, ale jeśli zobaczą, że tak można, podążą za pierwszym.
Jednak pomijając nieszczęścia, zaczynał się martwić o Barry'ego.
Zamknął drzwiczki od piekarnika, aby zapiekanka nie wystygła przed jego przybyciem. Wysłał dwa wiadomości — pierwszą do Barry'ego, drugą do Alby, u której chłopak często przebywał. Nie dostał odpowiedzi. Odetchnął ciężko, zastanawiając się, co właściwie ma teraz ze sobą począć.
Usiadł przy stole. Postawił krzywo położony widelec, a potem znowu sprawdził, czy nie otrzymał nowe wiadomości — niepotrzebnie, bo w tej samej chwili usłyszał, jak drzwi od mieszkania odbezpieczają się. Podniósł się gwałtownie, pociągając za sobą obrus. W ostatniej chwili złapał talerz, niestety nóż i widelec upadły z rumorem na juz pękniętą podłogę. Załkał na myśl że ponownie z jego winy została zarysowana.
— Potrącę ci to z pensji! — Barry odwiesił kurtkę i gniewnie wskazał palcem na Eliota. — Wszystko widziałem. To co na obiad? Jemy?
Barry usiadł przy stole, jak gdyby wcale nie spóźnił się o prawie pół godziny. Uśmiechnął się niewinnie, wskazując nożem na piekarnik. Eliot ostrożnie obszedł stół. Na ramieniu Barry'ego coś zwisało — było mokre, czerwone i... wydawało się żywe.
— Co ty... robiłeś? — zapytał niepewnie, zabierając fragment tkanki ludzkiej. Skrzywił się z obrzydzenia  i odłożył ją na talerz Barry'ego.
— Dlaczego TUTAJ? — Wskazał na naczynie. — Nie mogłeś do kosza?
— Mogłem, ale... — Zadrżał. — Nie, nie, nie, to jest obrzydliwe. Co z tobą zrobili w tym szpitalu? — Chwilę się zastanowił. — Albo co ty im zrobiłeś? Personel jeszcze żyje? A może nastąpił jakiś atak? Możliwe też, że doszło do czegoś... czegoś... niesamowitego — wysapał. — Co nie?
Barry wzruszył ramionami. Włożył zabrudzony talerz do zlewu i wyjął kolejny w milczeniu, za wszelką cenę unikając spojrzenia Eliota.
Nie zamierzał odpuścić przyjacielowi.
Odsunął stół bliżej wyjścia, po czym usiadł Barry'emu na kolana. Chwycił go za głowę i zmusił, by spojrzeli sobie w oczy. U Barry'eg dostrzegł niepokój, ale w złym znaczeniu. Spotkało go coś ekscytującego, nowego, nieznanego i bał się tego, co przyniesie przyszłość, ale z drugiej strony nie umiał ukryć tego, jak fascynuje go ta przyszłość.
— Zejdziesz? — poprosił grzecznie.
— O nie, nie. O nie, nie — zaśpiewał. — Mów albo zaraz sprawdzę wiadomości i wtedy dopiero będziesz miał problem. Poza tym pewnie umierasz z głodu...
— Ty też — wtrącił się Eliotowi w słowo, ale nie zważając na to, mówił dalej:
—... zresztą ja też, zapiekanka stygnie, a my tylko marnujemy czas na totalnie niepotrzebne przekomarzanki. Dlatego proszę, proszę, proszę... MÓW.
Barry przewrócił oczami. Złapał Eliota w pasie i podniósł się razem z nim. Zaśmiali się razem, kiedy odstawił go na krzesło z naprzeciwka. Przesunęli stół na właściwe miejsce, a chwilę później Eliot zaserwował zapiekankę w milczeniu. Jedli w ciszy, zaspokajając pierwszy głód, a kiedy ten minął, Barry wyznał:
— Wybuchł pożar w szpitalu.
— Jak? To znaczy, czy to było podpalenie czy przypadek? Jakieś zwarcie, a może coś większego? Jakaś bomba? Ale cały szpital? A może...
— Nie! — krzyknął Barry.  — Przestań już, proszę... — dodał łagodniej, a potem wziął głęboki wdech na uspokojenie.
Eliot czekał cierpliwie, licząc na to, że za moment Barry wyjaśni mu, co się wydarzyło w szpitalu. Jednak czas minął, a Barry nadal milczał. Wybierał resztki zapiekanki z talerza, nie poprosił o dokładkę. W pewnym momencie wstał, włożył talerz do zlewu i wyszedł z kuchni, po drodze dziękując Eliotowi za posiłek.
— I tyle? — zdziwił się. — Dobra, ok, przeżyłeś coś cholernie nieprzyjemnego, ale błagam, Barry... — Chwycił przyjaciela za ramię. — Nie możesz zostawić mnie z niczym. Bez wyjaśnień. Martwiłem się o ciebie, spóźniłeś się... — podkreślił — a teraz chcesz uciec tylko z rewelacją, że wybuch pożar. I co z tego?
Barry odepchnął rękę Eliota i spytał:
— A ty postąpiłeś inaczej?
— O czym ty...
Eliot przypomniał sobie. Na samą myśl o wydarzeniach z przepaści skręciło go. Nie chciał wracać do tamtych wydarzeń ani tym bardziej tłumaczyć Barry'ego, dlaczego uszedł z życiem tamtego dnia.
— Masz prawo być zły — przyznał, zważając na każdego słowo, które wypowie. — Obiecałeś, że poczekasz, więc proszę, daj mi trochę czasu.
Barry pokręcił głową. Odwrócił się i zatrzasnął w pokoju, wpisując kod zabezpieczający nim Eliot zdążył pociągnąć za klamkę. Z wściekłości walnął pięścią w drzwi — wrzasnął z bólu, kiedy po nerwach przeszedł mu okropny, nieprzyjemny impuls. Przysiadł przy ścianie i na szybko sprawdził połączenia z ekranem, które uszkodziły się w czasie uderzenia.
—No brawo, idioto — mówił do siebie. — Większych idiotów nie wynaleźli, tylko ciebie. Tak, cudownie jest walić odpowiednią ręką w drzwi, kiedy nie masz pieniędzy — narzekał, co chwilę wzdychając. W końcu ból rozszedł się. Otworzył i zamknął kilka razy dłoń, pilnując, czy nerwy właściwie się naprawiły. Dziękował szczęściu, że uszkodzenia były niewiele, ale w końcu i tak odwiedzi specjalistę. Obawiał się momentu, w którym ręka odmówi posłuszeństwa.
Podniósł się i ostatni raz obejrzał w stronę pokoju Barry'ego, nim wrócił do kuchni. Drzwi nadal nie odbezpieczył.
Wrzucił talerz do zlewu. Aż rozległ sie trzask, kiedy Eliot zdążył zabrać nóż ze stołu. Podskoczył w miejscu, a potem skrzywił się na myśl, że już drugi raz tego dnia coś spieprzył, a talerz był naprawdę ładny. Ostrożnie przyjrzał się naczyniu. Wyglądało na całe — ani jednego pęknięcia czy ryski. Odetchnął dzięki temu z ulgą. Z powrotem odłożył talerz, tym razem zdecydowanie ostrożniej, lecz nagle ktoś zaczął dobijać się do głównych drzwi. Eliot wzdrygnął się i talerz wysunął się spod jego palców, lecąc prosto na podłogę. Roztrzaskał się po całej kuchni.
— Spierdzielaj — wysyczał, kierując spojrzenie w stronę drzwi.
Przeszedł przez korytarz fragmentów stłuczonego talerza. Pod jego stopami chrzęściło, kawałki łamały dalej, ale Eliot szedł uparcie, układając w głowie wiązankę, dzięki której przegoni niechcianego gościa. Kiedy jednak odbezpieczył wejście, jego oczom ukazał się znajomy listonosz. Zamrugał kilka razy ze zdziwienia. Starszy mężczyzna pokornie zdjął cienką czapeczkę i skłonił się w kierunku Eliota, mówiąc:
— Przepraszam za najście, ale... To znaczy... Córka... Oglądałem i... — Głos listonosza był słaby i cichy. Jego twarz pokrywały liczne zasinienia, oczy były czerwone, jakby po wielu dniach pełnych płaczu i nieprzespanych nocy. — Mogę...
— Proszę wejść — odpowiedział odruchowo, kiedy przypomniał sobie o zaginięciu córki mężczyzny.
Zaprowadził listonosza do kuchni, wcześniej ostrzegając go przed odłamkami talerza. Eliot zebrał je z podłogi i wrzucił go kosza, zanim zdecydował się na podjęcie rozmowy z mężczyznę. Dziwiła go obecność tego człowieka. Nie widzieli się od dłuższego czasu, nie utrzymywali lepszych kontaktów, a poza tym te pierwsze słowa, które wypowiedział zaraz po ujrzeniu Eliota... Przyszedł z jakąś sprawą, tylko Eliot jeszcze nie był pewien z jaką.
— No więc... — Klasnął. — Czym mogę służyć?
— Czy... Czy to prawda, że przyjmuje pan zlecenia?
Eliot otworzył usta, ale momentalnie je zamknął, dopiero teraz zdając sobie sprawę, jak wielkie głupstwo popełnił po raz trzeci tego dnia. Zapomniał o ogłoszeniu, które dał w trakcie wywiadu z tą dziennikarką. Nie spodziewał się żadnego odzewu, nie podał namiarów, a przede wszystkim nie liczył na to, że ktoś mu zaufa. Nie docenił jednak ludzkiej bezsilności...
— Tak, więc czym mogę służyć? Podejrzewam, że chodzi o odnalezienie córki? Szczerze współczuję, to straszne, jak w tak krótkim czasie doszło do tak wielu tragedii..
Mężczyzna załkał.
— Tak... — wydusił z trudem przez gardło, pociągając co chwilę nosem. — Moja mała córeczka, ona przecież... Niech mi ktoś wybaczy, dlaczego do niej nie zadzwoniłem. Miała być bezpieczna. Miało nic się nie stać. Przecież napisała, że wszystko w porządku. Tylko następnego dnia... nie było już jej w domu.
— Co dokładnie ma pan na myśli?
— Kiedy miała miejsce awaria ekranów, zacząłem się obawiać o nią. Od razu kiedy wróciły sprzęty, napisałem do niej. Dostałem odpowiedź, że pójdzie do szpitala się przebadać.
— Przepraszam... — przerwał mu szybko Eliot. — Szpitala?
Mężczyzna skinął.
— I później już nie wróciła? — mówił dalej.
Listonosz znów odpowiedział kiwnięciem.
— A ile mniej więcej minęło czasu od momentu wyjścia córki z domu do chwili, w której zauważył pan, że jej nie ma?
— Ja... — Pogrążył się w zamyśleniu. — Nie pamiętam. Na pewno skończyłem pracę. Wróciłem i jej już nie było, ale wtedy pomyślałem, że może jest jeszcze w szpitalu. Nie czekałem. Położyłem się spać, a kiedy się obudziłem, jej dalej nie było. Żadnej wiadomości. Zadzwoniłem. Cisza... Znowu. Nadal cisza... Następnego dnia od razu udałem się do Alby, ale powiedziano mi, że udała się po Barry'ego.
— Po... Barry'ego? — zdziwił się, nie kojarząc, żeby coś o tym wspominał.
— I... I... znalazłem  ich, wracając ze szpitala, ale Alba mnie zbyła. Myślała, że ona... że... sama wróci, ale nie wróciła...
Przysłonił oczy dłonią i rozpłakał się. Kilka razy próbował jeszcze coś dodać, ale nie dał rady. Z gardła wydobył się jedynie chrapliwy, trudny do zrozumienia głos, więc Eliot poprosił go, by już przestał. Wystarczyła już mu wiedza, którą posiadał. Jakby nie patrzeć, córka listonosza zaginęła w miejscu, które dziś po części spłonęło — w szpitalu.
— Jak ma na imię córka? — zapytał, przekonany o tym, że przyjmie zlecenie.
— Ta...lia... — wychlipał mężczyzna. — A ja Ateusz — przedstawił się w końcu. — Wiem, że nie pamiętasz.
— Nie mam pamięci do imion — przyznał. — Jako zaliczkę przyjdę ćwierć minimalnego plus ewentualne wydatki, kiedy będę szukał Talii. Poza tym, kiedy już ją znajdę, zapłaci pan mi resztę, czyli trzy czwarte stawki minimalnej plus ploteczki u sąsiadów, czyli reklama. – Wypowiedź zakończył szerokim, szczerym uśmiechem.
— Dziękuję... — Ateusz skinął w podzięce głową. — Nie wiem, jak się odwdzięczę. Zrobię wszystko, tylko znajdź moją córkę, błagam... Proszę...

Prześlij komentarz

0 Komentarze