[BAEL] #26


BARRY
— Numer 37 proszony! — pielęgniarka wyszła z gabinetu lekarza i krzyknęła do zgromadzonych na korytarzu pacjentów piskliwym głosem, który doprowadził Barry'ego do zirytowania.

Przerzucił kolejną stronę raportu policyjnego ze sprawy sprzed dziesięciu lat i dopiero wtedy spojrzał na swój numer. Na ekranie wyświetliła się liczba "68". Wzruszył ramionami i wrócił lektury, lecz gdy tylko zamierzał obejrzeć zdjęcia z miejsca zbrodni, ktoś szturchnął go w ramię. Oderwał się od czytania i posłał starszej kobiecie ostre spojrzenie. Nie przeprosiła. Zamiast tego walnęła go jeszcze raz w ramię, mrucząc coś pod nosem. Barry przewrócił oczami, ale nie skomentował jej zachowania. Po całym dniu pracy nie miał już sił na użeranie się z kimkolwiek.
— Nie słyszałeś? — oburzyła się ta sama staruszka.
Wzruszy ramionami.
— Nie — odpowiedział obojętnym tonem, wracając do poprzedniej strony raportu, w której pominął informację o stanie odnalezionych zwłok.
— Przesuń się! — rozkazała, rozpychając się na boki.
Barry chwycił mocniej dokumenty, kiedy walnęła jego ramię. Zamknął teczkę i zgodnie z życzeniem kobiety, przesunął się troszkę w bok.
— Jeszcze! — Tak też uczynił, ale dla kobiety wciąż to było za mało, bo chwilę później dodała: — Nie słyszysz? Masz się przesunąć!
— A czy pani jest taka gruba, że potrzebuje trzech krzeseł? — odezwała się druga z kobiet, waląc Barry'ego z drugiej strony. — Nawet nie próbuj słuchać tej hipokrytki, dostała od rządu premię i myśli, że każdy ma jej ustępować miejsca.
— Oczywiście, że ma! — Dumnie zadarła nosem. — W czasie niżu demograficznego urodziłam dziesięcioro dzieci, dziesięcioro, ja pani powtarzałam. Na ten moment mam dwudziestu pięciu wnuków! — pochwaliła się głośno.
Na całym korytarzu zawrzało, a Barry mógł tylko westchnąć. Numerek trzydziesty siódmy wciąż siedział u lekarza, kolejka przesuwała się wolniej niż platformy w trakcie dni świątecznych, a sama znalazł się pomiędzy dwoma bestiami, które niewiele dzieliło od rzucenia się do gardeł. Aż zaśmiał się na myśl, że dwie staruszki rozpoczął bitwę na śmierć i życie na korytarzu szpitala. Przynajmniej od razu ktoś im udzieli pomocy w razie ran.
— A co ciebie tak śmieszy? — zwróciła się do Barry'ego pierwsza z kobiet.
— Bestie — odparł krótko, jeszcze raz śmiejąc się pod nosem, teraz jednak zasłonił usta.
Kobieta zacisnęła sztuczną szczękę ze złości. Fuknęła i odwróciła się, lustrując siedzące naprzeciwko niej małżeństwo. Pierwsze ostrożnie obejrzała mężczyznę, krzywiąc się za każdym razem, gdy spoglądała w stronę jego krocza. Druga ze staruszek udawała, że zaraz wymiotuje, brzydząc się zachowaniem ciekawskiego babska. Najgorsze jednak nadeszło, gdy wskazała kulą na młodą dziewczynę. Wyglądała na młodszą od Barry'ego, ale nie niższą. Przewyższała go o kilka centymetrów, za to była równie chuda jak on. Żadnych bioder, żadnych piersi, samo drobne ciałko, które nie utrzymałoby jednej ciążki, a mimo to na bluzce odciskał się zaokrąglony brzuszek.
— Gratuluję! — syknęła po chwili kobieta. — Poronisz za dwa dni. Z takim ciałem to możesz od razu iść do grobu z dzieckiem. Jesteś obrzydliwa, bezużyteczna. Za moich czasów to kobiety miały czym przykuć uwagę mężczyzny, a dziś... — popatrzyła przez chwilę na Barry'ego — ani z kobiety kobieta, ani z mężczyzny jakiś chłop.
Dziewczyna zacisnęła usta, niezdolna, by powiedzieć cokolwiek na swoją obronę. Zgodziła się niepewnym kiwnięciem, a potem zadrżała. Złapała się za głowę i rozpłakała. Jej mąż wpadł w panikę. Przyklęknął przed ukochaną. Położył dłoń na zaokrąglonym brzuchu i przypomniał jej, że wszystko będzie dobrze. Ta pokręciła głową i wyszeptała żałosne:
— Zginę.
— Nie zginiesz, nie zginiesz, ty głupia dziewucho, więc przestań ryczeć! — Zagroziła jej druga ze staruszek. — Za NASZYCH... — posłała rywalce znienawidzone spojrzenie — czasów to kobiety nie mogły być okrągłe. Nie było komu pracować. Jedzenia brakowało. Przemysł dopiero rozbudowywał się, więc większość dziewczyn w moim wieku była wychudzona. Nie miałyśmy, co jeść! — wykrzyczała na cały korytarz, aż ludzie zainteresowali się jej opowieścią. Nawet Barry'ego zaciekawiła. Niewiele się mówiło o czasach sprzed MURu, a przede wszystkim o prawdziwych skutkach braku osób w wieku produkcyjnym. — Moja babka, mając siedemdziesiąt dwa lata, pracowała na roli od świtu do nocy. Oddawała mi każdego ziemniaka, a kiedy zaszłam w ciążę, to jedyne, co dostałam, to wiecie co? — Wyjęła z torebki startą, wyblakłą chusteczkę. — To! — Pokazała ją wszystkim. — Dostałam chusteczkę! Nie miałam, co pić. Moje pierwsze dziecko zmarło, bo nie brakowało pieniędzy na lekarza. Drugie sprzedaliśmy bezdzietnym sąsiadom. Trzecie... — Wstrzymała na chwilę oddech. — Trzecie... — Jej głos załamał się. — Trzecie wychowaliśmy, kochaliśmy, pielęgnowaliśmy, a i tak umarło, gdy postawili ten MUR. Nie było wtedy szczepionek. Tylko silni przetrwali, a moje dziecko było zbyt słabe.
— To coś w ogóle przetrwało? — zażartowała, po raz kolejny szturchając Barry'ego w ramię.
Kobieta zamarła na moment. Zamrugała oczami z niedowierzania, aż w końcu w stała i uciekła ze łzami w oczach, zatrzymując się dopiero przy tablicach z ogłoszeniami. Dwie osoby podbiegły do niej i zaczęły pocieszać.
Barry uśmiechnął się delikatnie. Przesunął się o miejsce w bok i rozłożył szeroko teczkę, mając w końcu okazję na przejrzenie jej w spokoju. Jednak kiedy dotarł do fragmentu, na którym skończył coś go tknęło. Sięgnął po notatnik, który Eliot kupił mu przez pocztę, i spisał w nim szczegółowo opowieść kobiety, póki ją jeszcze pamiętał. Otworzył rękę i kliknął na ekran, wybierając swój numerek. Wyświetliła mu się lista pacjentów wraz ze zdjęciami. Odnalazł kobietę — była następna w kolejce. Na zaś zapisał sobie jej dane, tak samo uczynił z drugą, tą wredną, której z oczu aż wypływała wyższość. Dumnie wypinała pierś. Postukiwała laską, nie bacząc na dobro pacjentów, ale przede wszystkim zapach wydobywający się z niej był obrzydliwy. Barry wcześniej nie poczuł go, bo wciąż jego nozdrza drażnił zapach kurzu, starości z archiwum i smród jednej z paczek dokumentów.
— Czy pani wróciła z kanalizacji? — spytał poważnym tonem.
— Ssłucham? — zająknęła się. — Proszę powtórzyć.
— Pani śmierdzi — zwrócił jej uwagę.
Zaczerwieniła się. Czoło zmarszczyła tak mocno, że skóra nabrała szarego koloru. Zdjęła różowy kapelusik i odłożyła go na kolana.
— Słucham?! — oburzyła się. — O czym ty mówisz? To drogie perfumy, które dostałam od rządu w nagrodę za wielodzietność!
— A ile lat temu? — interesował się dalej, gdzieś kojarząc, że takie nagrody przyznawano krótko przed narodzinami pierwszego wnuka.
— No jak to "ile"? Dwadzieścia pięć!
Korytarz w moment wypełnił gromki śmiech. Kobieta rozejrzała się w około, zaskoczona tym, że ktokolwiek śmieje się z jej perfum, a Barry czerpał radość z tego faktu najbardziej, nawet do łez. Data przydatności perfum z tamtym czasów oscylowała w graniach dwóch, trzech lat od otwarcia. Nie sądził, że ktokolwiek wpadłby na to, by trzymać taki skarb przez dwadzieścia pięć lat... choć sam pił herbatę z torebki, którą Alba chowała w podziemiach co najmniej od kilkunastu lat.
Z pokoju lekarza wyszedł pacjent, pielęgniarka wyszła za nim i ogłosiła kolejny numerek:
— Proszę 38! — krzyknęła i wróciła do gabinetu.
Dwie kobiety zerwały się na raz, blokując sobie drogę do lekarza. Z początku tylko wymieniły wrogie spojrzenia, ale słowa ruszyły w drogę w momencie, gdy pielęgniarka jeszcze raz poprosiła pacjenta.
— To moja kolej! — oświadczyła skrzywdzona przez życie staruszka.
— No i co z tego? Jestem BOHATEREM naszych czasów, należy mi się szacunek!
— Ale to mój numer!
— Numery nie obowiązują ważnych ludzi, takie żałosne istoty jak pani nie mają prawa w ogóle chodzić do lekarza. Szkoda, że nie zginęła pani razem z dziećmi!
Barry przemknął obok kobiet, przestając ich słuchać. Nie zwracały na niego uwagi, więc otworzył drzwi od gabinetu i wszedł poza kolejną. Zamknął ostrożnie drzwi. W tym samym momencie nastała absolutna cisza. Lekarz ustawił parametry tuby i wskazał dłonią na jej wnętrze, aby pacjent udał się do niej.
— Pani... — zamilknął, gdy zdał sobie sprawę, że nie ma przed sobą kobiety. — Ee...
— Kłócą się — wyjaśnił krótko Barry.
— Ach tak, ale kolejka?
— Wiem, ale pani Alba mnie dzisiaj oczekuje.
Lekarz wydawał z siebie ciche "och", ale wzruszył tylko ramionami i kazał pielęgniarce przygotować dokumenty Barry'ego. Mężczyzna poprawił kucyk, w który miał związany długie, blond włosy, po czym zmienił parametry tuby na właściwe dla niskiego, szczupłego mężczyzny, a nie starszej kobiety. Nagle lekarz wskazał palcem na Barry'ego. Uśmiechnął się podejrzanie i gdy tylko pielęgniarka przyszła, zabrał jej dokumentację Barry'ego.
— Tak, to ty.
— Doktor mnie kiedyś leczył?
Próbował sobie przypomnieć, ale nie kojarzył by kiedykolwiek spotkał tego człowieka.
— Około miesiąc temu — zaczął tłumaczyć, widząc zmieszanie u Barry'ego. — No wiesz, awaria ekranów, ty chyba wtedy zemdlałeś i to ja ci powiedziałem, ile ci czasu zostało...
Powoli coś świtało w umyśle Barry'ego, ale nie umiał nazwać twarzy lekarza znajomą. Pamiętał moment, w którym opuszczał tubę; chwilę, kiedy lekarz oświadczył mu, że zostało mu niewiele z życia, ale nie tego człowieka. Spojrzenie miał chytre, przebiegłe, jakby każdego pacjenta chciał w jakiś sposób oszukać. Nos krzywy, w ogóle nie korygowany, choć współczesna medycyna mogła zdziałać cuda.
— Mogę zapytać, jak się czujesz ze świadomością, że... — urwał w tym momencie, wskazując na zegar na ekranie. — Czas leci... nieubłaganie. Myślimy, że jeszcze zostanie z nami, ale koniec końców dowiadujemy się, że i tak coś nam umknie. Śmierć to nieprzewidywalny byt.
— Do tej pory dało się przewidzieć śmierć — włączył się w dyskusję.
Lekarz liczył na to, bo uśmiechnął się niewinnie.
— Pierre mam na imię i słyszę, że masz ciekawe poglądy na temat tego świata. Wchodzisz tam, gdzie cię nie powinno być. Omijasz kolejki. Na twoim miejscu uważałbym, bo te staruszki zabiją cię, gdy tylko wyjdziesz.
— Możliwe, ale zaryzykuję — odparł, układając się w tubie. Szklana osłona zasunęła się. Nastąpiło klapnięcie, oznaczające, że musi teraz leżeć w miejscu.
Diody zamrugały. Bezpieczne światło soniczne przeszło przez jego ciało na skroś, badając je punktowo. Pierre określił parametry badania wymagane do spełnienia w trakcie pełnienia stosunku pracy i rozpoczęło się pełne skanowanie. Barry leżał w bezruchu. Oczy miał szeroko otwarte, ani razu nie mrugnął w obawie, że zniekształci wyniki. Sprzęt był delikatny, wrażliwy na ruch, ale przede wszystkim na zmiany. Mimo rozwoju technologii, cudownych unowocześnień, niektóre obszary życia stały w miejscu. Nikomu nie śnił się poziom, na którym stała współczesna medycyna, ale zarazem rozwój przestał następować, gdy uznano, że osiągnięto punkt maksimum. Barry nie zgadzał się z tym twierdzeniem. Wciąż można było udoskonalać tuby. Jedyny problem stanowili ludzie. Program sam się nie ulepszy, nie znajdzie defektu i nie rozwinie. Potrzeba człowieka, który zaprogramuje sprzęt do tych czynności, a ich brakowało. Rolnictwo, przemysł, medycyna — trzy główne obszary działalności w strefie OMEGA. Usługi prywatne nie istniały, upubliczniono każde przedsiębiorstwo — czy mniejsze, czy większe, ostatecznie wszystkie padły. Dlatego podziwiał i zarazem obawiał się o Eliota, który postanowił porwać się na prywatną działalność. Jeszcze z nim porozmawia, może przekieruje go w innym kierunku, ale wątpił.
Tuba otworzyła się. Barry w końcu zamrugał. Wyszedł ze środka urządzenia — dziwnie mrowienie przeszło mu po karku. Rozmasował go, nim zeskoczył na podłogę.
— Wyniki idealne — oświadczył Pierre, przyglądając dokumentacji Barry'ego. — Aż dziw, że wkrótce umrzesz. — Rozsiadł się na fotelu i rozciągnął, nie odrywając wzroku od wyników Barry'ego. — Jesteś interesującym przypadkiem i fascynujące jest to, jak mało wiesz na temat swojego ciała. Mózg pracuje wspaniale, ale... Miałeś jakąś operację za dziecka? Bo nie widzę informacji w karcie. Podobno po porodzie twoja matka zapadła w śpiączkę na trzy dni. Nie chciałeś przyjmować pokarmu. Niewiele osób wierzyło, że przeżyjesz. Nawet lekarz, który przyjmował poród wystawił notkę. "Poród nie powiódł się. Dziecko umrze, mając trzy dni. Ojciec wyraził zgodę na pobranie organów" — przeczytał, postukując palcem o stół.
Pierre zapisał coś w notatniku. Odłożył go do szuflady, po czym znów wrócił do zapisków lekarza, który zajmował się Dale i Barrym krótko po porodzie. Czytał z uśmiechem kolejne zdania, nie wypowiadając żadnego na głos, mimo że Barry czekał, trzymając zaciśniętą dłoń na klamce. Pierre parsknął śmiechem i to był moment, w którym nie wytrzymał. Barry rozchylił drzwi, dziękując za badania. Pielęgniarka poinformowała go, że zaświadczenie przyjdzie pocztą. Skinął w podzięce i wyszedł na korytarz, napotykając na dwie kobiety, które teraz siedziały obok siebie. Pozostali pacjenci czekali w oddali. Kobiety nie krwawiły, ich ubrania były całe, nawet włosy zachowały wygląd sprzed badań.
— Zająłeś mi kolejkę — fuknęła pierwsza z kobiet, poprawiając kapelusik. — Mogę wejść?
Podniosła się dostojnie i ominęła Barry'ego, kiedy druga siedziała milczeniu. Nie popatrzyła się ani razu na rywalkę, tylko pozwoliła jej wejść jako pierwszej na badania.
Drzwi się zatrzasnęły i w tym samym momencie wybuchnęła płaczem. Pacjenci odsunęli się od niej jeszcze dalej.
Barry nie powinien mieszać się w sprawy w innych ludzi, ale fascynowała go, co tu zaszło — nie pobiły się, a kulturalnie usiadły i nawet doszło do tego, że wygrała wredna, wywyższająca się nad innymi kobieta, a nie skrzywdzona staruszka. Społeczeństwo po raz kolejny zaskoczyło Barry'ego, nie to spodziewał się zastać po wyjściu z badań.
— Wszystko w porządku? — zagadał do staruszki, przysiadając się obok. — Wezwać lekarza?
— Nie. — Pociągnęła nosem. — To moja wina, ludzie się dowiedzieli.
Poprawił koszulę. Jeszcze mocniej go zainteresowała.
— A o czym? — spytał, kiedy kobieta zamilkła w zadumie.
— O mojej wnuczce i prawnuczce.
— Tak...
— To one zginęły miesiąc temu, w tym buncie — wyznała, a wraz z nim nadeszła niepokojąca cisza.
Barry wstrzymał oddech. Obejrzał się za siebie, trzech ochroniarzy zaczęło maszerować w ich kierunku. Odruchowo wstał, ale kiedy zdał sobie sprawę, że i tak odnajdą, usiadł z powrotem na krzesło. Chwycił staruszkę z pomarszczoną, zniszczoną dłoń i szepnął do niej:
— I na pewno jest pani szczęśliwa, że bunt został zażegnany. Cierpi pani, bo to było pani dziecko, ale nie popiera pani jej działań — mówił szybko, czasem nawet miał wrażenie, że sam się nie rozumie, ale kobieta kiwnęła.
— Tak, moja wnuczka popełniła błąd. Wyparłabym się jej, ale już nie żyje — powiedziała głośno, żeby ochroniarze mogli ją usłyszeć. — Ale prawnuczka nie zasłużyła na śmierć. Dziecko nie rozumiało.
Ochroniarze i tak podeszli. Byli to trzej, rośli mężczyźni — Barry rozpoznał jego z nich po charakterystycznej bliźnie po oparzeniu na prawej stronie twarzy, którą zrekonstruowano tylko częściowo ze względu na brak pieniędzy dla dziecka. Powitał ich cicho.
— Wracam do Alby — oświadczył im.
Na dźwięk tego imienia zadrżeli. Osunęli się na bok, pozwalając Barry'emu przejść. Staruszka jeszcze dodała, by jej nie zostawiał, ale się nie odwrócił. Ruszył przed siebie przekonany, że wystarczająco zdziałał. Nie zabiją jej, ale kara również nie ominie tych, którzy łamali prawo. Nie doczeka się więcej miejsca u lekarza w pierwszym terminie, pomarzy o nowym mieszkaniu, a jej dzieci, wnuki i prawnuki zostaną wyklęte przez sąsiadów.
Wyszedł z budynku, napotykając na ciągnącą się kolejkę do platform, które poruszały się ostatnimi dniami z minimalną prędkością ze względów bezpieczeństwa. Barry ominął tłum, który obrzucił go bluzgami za to, że wychyla się z kolejki. On jednak nie zamierzał wpychać się na jakąś platformę. Minęły już czasy, w których uznawał tę wygodę. Wysiłek bolał, ale to on sprawiał, że stawał się silniejszy.
Nagle usłyszał krzyk. Obejrzał się za siebie — słup ognia wydostał się przez boczne okna szpitala z okolic Izby Przyjęć. Odruchowo skulił się, osłaniając przed nadlatującymi kawałkami szkła, które wyskoczyły z roztrzaskanych okien nawet z wyższych poziomów budynku. Ziemia zatrzęsła się, a chwilę później platformy padły.
Nastąpiła długa, niepokojąca cisza, aż w końcu pierwsza kobieta wrzasnęła. Chwyciła dwójkę dzieci i pobiegli w przeciwnym do szpitala kierunku. Pozostali podążyli za nią ślepo, jakby wierzyli, że to właśnie ona wyprowadzi ich z tego piekła. Barry obejrzał się za uciekającymi. Cofnął o kilka kroków, oby jak najdalej od tłumu, żeby nie zostać przez niego stratowanym. Minęły go dwie staruszki, ciągnąc się nawzajem za pozostałymi pacjentami, których kojarzył z tego korytarza. Mieli szczęście. Badanie przeprowadzono na parterze, więc uciekli zaraz za tymi, którzy czekali na recepcji.
Barry spojrzał na zegarek. Minęły tylko dwie minuty od momentu, w którym wybuchł pożar. Przez rozbite okna dostrzegł zajęte ogniem pomieszczenia, w których wiły się czyjeś sylwetki. Czerwone potwory tańczyły w agonicznych krzykach, aż wyskoczyły przez otwory. Spalone twarze zwróciły się ku Barry'ego. W ich oczach zamarła przerażający ból — otwierali i zamykali usta w błaganiach o litość. Nie wiedział tylko, czy proszą o śmierć czy życie.
Jeden z mężczyzn podniósł się na zwęglonych aż do mięśni nogach. Barry otworzył usta z podziwu, gdy wykonał pierwszy krok do przodu. Mężczyzna zacharczał. Ręce zawisły mu bezwładnie wzdłuż ciała... Po dwóch krokach mięśnie pękły — rozciągnęły się aż do samej ziemi, zostawiając rękę dyndającą na resztach skóry, ale w końcu i one opadły. Zostawił je za sobą, jakby ból przyćmił całkowicie jego zmysły. Pozostali nie ruszyli się z miejsca. Upadli i tam pozostali, kiedy ten jeden mężczyzna wciąż podążał ku Barry'emu.
Zatrzymał się.
— Błef łofie — wypowiedział niewyraźnie, wystawiając język poza usta.
Cień okręcił się wokół szyi mężczyzny. Na twarzy pojawiło się coś na kształt uśmiechu, a Barry już wiedział, że to nie przywidzenia. Istota wysunęła ostre zęby i wbiła je wprost w szyję mężczyzny, wychłeptując z niego krew. Padł na platformę.
Barry odsunął się jeszcze dalej, ale nie uciekł. Patrzył wprost na mężczyznę, oczekując demonstracji niezwykłej mocy, która jeszcze nie umarła. Kręciła się po całym ciele człowieka, aż zwróciła kły w stronę odpadniętych rąk. Cień rozciągnął się i pochwycił je w swoje kły. Zaniósł do właściciela i przyłożył do ramion, ale nie przytwierdziły się, więc coraz mocniej i mocniej próbował je wcisnąć, aż jęknął żałośnie. Z kła skapnęła kropelka krwi na rany mężczyzny. Poruszył stopą.
Cień poskoczył z radości. Polizał prawy kieł i wtedy strumień krwi oblał mężczyznę, każdy kawałek jego ciała. Rozpływała się powoli, choć Barry wolał inne określenie — wchłaniała się z powrotem do ciała. Komórki leczy samoistnie. Każdy fragment skóry nabierał naturalnego koloru, rany znikały, oparzenia wyparowywały, a na samym końcu i ręce się związały z resztą ciała, kończąc niezwykłą regenerację.
Barry założył beztrosko ręce na piersi, pomrukując pod nosem, że to ciekawe doświadczenie. Zmienił zdanie, gdy mężczyzna wstał. Mocne, zielone oczy Pierre wbiły się w obojętnym spojrzeniu.
— Chyba właśnie doświadczyliśmy czegoś nowego... — powiedział, a potem zakaszlał, wypluwając kawałek martwego ciała. Skrzywił się z niesmaku, zamlaskał i na końcu odparł: — Własne ciało jest poniekąd obrzydliwe.
— Surowe mięso — potwierdził Barry, unikając zanikających kłów.
— Tylko ty tu zostałeś — zauważył od razu Pierre. — Nikt więcej, reszta uciekła w jednym kierunku. To boli, bo zostawili nas. W dawnych czasach chyba nie brakowało heroizmu, a teraz? — Rozłożył ręce. — Jesteśmy świadkami, jak ludzie uciekają.
— Zawsze uciekali. Zostałem, bo... — obejrzał się przez ramię — nie zamierzam ślepo za nimi podążać.
— Bardzo mądre — pochwalił Barry'ego. — Tylko pojawia się w tym małe "ale". Skoro nie chciałeś za nimi podążać, to czemu nie wybrałeś ucieczki w drugą stronę.
— To proste... — Uśmiechnął się. — Mieszkam w tamtym kierunku. — Wskazał w stronę, w którą uciekł przerażony tłum.
— Ach tak... — Odetchnął z ulgą. — Jesteś taki spokojny.
— Ty też — odparł szybko, nim Pierre zdążył cokolwiek dodać.
Pierre spiął mięśnie na twarzy. Dotknął brzucha i dłonią zjechał w okolice nagiego krocza, na które Barry zdecydowanie wolał nie patrzeć.
— Jestem... przyzwyczajony — odpowiedział bardzo ostrożnie, wypowiadając słowa powoli i uważając, by za dużo nie wyszło przez jego usta.
— Ja też.
— To dobrze, bo pewnie niedługo... — wskazał palcem na powoli wygasające piętro — odwiedzisz to miejsce.
— Rozumiem. — Skinął. — Ale zanim to nastąpi...
— Zabij ich.
Barry zmarszczył czoło ze zdziwienia i tym razem nie skomentował prośby czy rozkazu, bo z tonu Pierre nie był w stanie wywnioskować jego prawdziwych intencji. Jednak niezależnie od ich, wciąż nie zamierzał podążać ślepo za innymi, nawet za lekarzem, którego nadal nie pamiętał. Dlatego odwrócił się plecami do Pierre i odszedł w kierunku mieszkania, zastanawiając się, czy nie kupi po drodze jakiś ciastek do kawy.
Możesz mnie wesprzeć tutaj:
Znajdziesz mnie tutaj:

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!