[BAEL] #23


ELIOT
Eliota obudziło wycie.
Zerwał się na równe nogi i rozejrzał wokoło, nasłuchując, skąd dobiega nawoływanie zwierzęcia. Ominął trzy krzaki, na których kątem oka dostrzegł niespotykane dotąd oznaczenia. Zatrzymał się dopiero przy drzewie — widniał na nim numer, a przynajmniej tak Eliot podejrzewał, bo był to zapis kreskowy. Słyszał o nim niewiele. Część zapamiętał z lekcji historii, choć kilka tematów zawsze sprytnie omijano, zastępując je wiedzą z dziejów starożytnych, o których nikt nie zamierzał pamiętać. Z kolei wydarzenia, kultura na krótko przed zamknięciem granic została zamknięta wraz z ludźmi w kopule domysłów i teorii. Eliot jedynie przeczytał w ramach ciekawostki, że w czasach sprzed MURu stosowano numerologię rzymską, zaraz obok arabskiej. Nie potrafił jej jednak odczytać.

Zrezygnowany usiadł przy pniu. Westchnął ciężko, użalając się nad swoim nędznym losem, który zawsze coś podsuwał pod nos, by zaraz chytrze zabrać. Ani nie zobaczył wilka, ani nie odczytał cyfr. Niekoniecznie wiedział również, gdzie się znajduje. Po charakterystycznym układzie drzew i krzewów sądził, że gdzieś w okolicy głównego miasta, nie terenów rolniczych. Nawet powietrze tu było inne — suchsze przez wysysanie szkodliwych substancji. Tylko nie miał pewności. Równie dobrze mógł trafić do części produkcyjnej, której ani razu w życiu nie odwiedził.
— Barry! —krzyknął na cały głos.
Usłyszał tylko szelest drzew.
— BARRY! — spróbował jeszcze raz i to głośniej.
Opuścił bezwładnie ręce, zdając sobie dopiero teraz sprawę z tego, że został sam. Wziął spokojny, równy wdech, potem drugi i trzeci, przymykając powoli powieki i licząc do dziesięciu, od tyłu. Kiedy skończył, wbił spojrzenie w nierówne podłoże porośnięte zaskakująco naturalną trawą. Przykucnął i wyrwał część roślin z podłoża. Kabelki zatańczyły między palcami Eliota, iskrząc się kilkunastoma kolorami. W końcu obumarły z braku dostępu do prądu, a w wraz z nimi uschła trawa.
Otrzepał dłoń z resztek suchej trawy.
— Bael powiedziałby, że to idealna okazja do zbadania nieznanego, tylko… — zawahał się — wolałbym znać to nieznane. Chyba nie jestem gotów na tak wielką przygodę — dodał ciszej, bujając się do tyłu i do przodu.
Ponownie rozległo się wycie.
Eliot podwinął pod łokcie rękawy od koszuli, zdjął nawet marynarkę, po czym skoczył, uwalniając ostrożnie moc Sonaty. Doskoczył grubej gałęzi — złapał się jej i zawisnął nad ziemią, rozglądając się wokoło za wilkiem. Dostrzegł zwierzę niedaleko granicy lasu.
Szybko zeskoczył na podłoże. Pobiegł w kierunku, który zapamiętał z charakterystycznego układu drzew — dwa krzewy, jedno drzewo, trzy krzewy, dwa drzewa, aż dotarł do zwierzęcia. Schował się za pniem i zaczął obserwować siedzącego na sztucznej trawie wilka.
— Jesteś cudowny, ale…. — też nieprawdziwy, dokończył w myślach, co wprawiło go tylko w głębszy smutek. Pewnie wiele by oddał, aby choćby raz w życiu móc zobaczyć prawdziwe zwierzę. Czym różniło się od sztucznego? Czy wyczułby różnicę? A zachowanie? Dałby radę do takiego podejść?
Wilk podrapał się za uchem. Eliot obserwował jego zachowanie z niezmierzoną ciekawością. Zwierzę nie wydawało się sztuczne, stworzone na wzór prawdziwego stworzenia, ale zastąpione nieorganiczną konstrukcją i splotem kabli.
— Bael miał rację — ostrożnie wypowiedział te słowa. — Technologia poszła stanowczo za daleko.
Wstał i otrzepał ukochane spodnie, przestając się przejmować okazem, który już dawno wyginął. Nie miał prawa go skrzywdzić, a jeśli tak się stanie, po prostu uskoczy. Podszedł bliżej. Wilk podniósł się i również przydreptał bliżej Eliota.
— Nie skrzywdzisz mnie? — spytał, uśmiechając się delikatnie.
Wilk pokręcił łbem.
— Dziękuję.
Pogłaskał jego futro — było ostre, kłujące, ale z drugiej strony Eliot nie umiał przestać głaskać wilka. Nie uciekł od niego. Nie odgryzł ręki. Został. A więc jednak natura była dla niego łaskawsza niż ludzie, którzy odwracali się do niego plecami od momentu niespełnienia odpowiednich wymagań. Rzucił szkołę, nie ożenił się, nie miał dzieci, a nawet przez długi czas był bezrobotny. Niewiele znaczył dla społeczeństwa, więc nie dziwił się ich reakcji. Jednak to wciąż bolało. Gdyby nie Barry, zostałby całkowicie odrzucony i samotny, tak jak ten wilk.
— Dziękuję, kochany.
Wilka zawył w odpowiedzi.
— A możesz mi pokazać stąd wyjście?
Pociągnął Eliota za spodnie. Z początku, głównie ze zdziwienia, opierał się, ale po chwili pozwolił prowadzić zwierzęciu, które kierowało się w zupełnie innym kierunku od tego, którego by się spodziewał. Zmierzali w głąb lasu, gdzie drzewa rosły gęściej. Krzewy powoli zanikały wraz z oznaczeniami na drzewach. Eliot powoli zaczął rozpoznawać obszar. Kojarzył powyginane drzewo. Niedaleko powinna znajdować się przepaść, a za nią… MUR. Kiedy Eliot tak o tym rozmyślał, wilk nagle się zatrzymał.
— Dalej pójdę sam.
Eliot pogłaskał jeszcze raz wilka po pysku i odszedł.
Miasto wydawało się niezwykle spokojne, jakby weszło po raz kolejny w normalny tryb codziennego życia. Ziemię użyźniano przed kolejnym zasadzaniem roślin, całe rodziny pracowały wytrwale na swoich polach. Nawet osoby odpowiedzialne za porządek zajmowały się czyszczeniem ulic z brudów.
Eliot przeszedł obojętnie obok wszystkich, nie zerkając i nie próbując interesować się ich życiem. Jednak nie potrafił zignorować starego listonosza. Nie przejeżdżał się na platformach, roznosząc wiadomości i paczki, jak miał to w zwyczaju robić o tej godzinie. Tego dnia siedział na trawie przed trzypiętrowym domem, w którym zapewne wynajmował może jeden pokój — a przynajmniej tak Eliot zakładał, sądząc po zarobkach listonoszy. Trzymał zwiędnięty kwiat i wyrywał po jednym z płatków, a każdy z nich kładł obok — ale wiatr porywał je ze sobą. Listonosz tylko patrzył. Podążał wzrokiem za płatkiem, żegnając go smutnym, pozbawionym nadziei uśmiechem.
To nie moja sprawa, powtarzał sobie w myślach Eliot, omijając listonosza i udając, że ignoruje go tak samo, jak innych. Tylko że nie umiał tak uczynić — nie z człowiekiem, który jako jedyny podawał paczki bezpośrednio Eliotowi, nie jego matce.
— Może… — zaczął nieśmiało. Listonosz podniósł głowę. — Postaram się coś zrobić.
Uciekł, nim zdążył usłyszeć odpowiedź, jeśli takowa w ogóle padła.
Zdyszany zatrzymał się skrzyżowanie przed swoim domem.. Przykucnął pośrodku ulicy, pomiędzy dwoma liniami platform, które poruszały się zaskakująco sprawnie jak na ostatnie awarie. Cała strefa OMEGA zdawała się funkcjonować tak, jakby ostatnie tragedie nigdy się nie wydarzyły.
Eliota niepokoił ten spokój, harmonia, która towarzyszyła codzienności w mieście ściśle określonych zasad i reguł. Niespodziewana śmierć zmieniła porządek w chaos, ale nawet w chaosie panował porządek, który teraz zdominował. Nie wiedział tylko, z jakiego powodu tak się stało.
— To też wyrzuć! — usłyszał piskliwy krzyk matki. — A ten tapczan zostaw w pokoju!
Aż zamrugał ze zdziwienia. Dwa miesiące wcześniej już robili generalne porządki, nie widział potrzeby, aby zajmować się nimi teraz, kiedy poparcie matki zaskakująco wzrosło od momentu, w którym zaginął. Tragedia była jednak najlepszą reklamą. Dlatego tym bardziej nie rozumiał, dlaczego nie zajmowała się dalszymi wywiadami, tylko robiła porządki.
Z zaciekawienia wrócił do domu. Lustro roztrzaskało się przed jego oczami, gdy ktoś wyrzucił je przez okna. Kawałki szkła roztrzaskały się po całym trawniku, a rama zatrzymała się na bramie. Eliota oblał zimny pot. Otarł mokre czoło i ostrożnie przeszedł przez platformę.
— Co tu robisz? — uderzył w niego chłodny głos brata.
— Nie wiem, czy to ma być pytanie retoryczne, czy może mówisz to z pełną powagę, ale pragnę ci przypomnieć, jakże kochany bracie… — wziął głęboki wdech — ja tu mieszkam.
Uśmiechnął się słodko.
Elin pokręcił tylko głową i wyrzucił z domu kolejne pudło, wypchane po brzegi muszkami. Kilka z nich wypadło na chodnik. Eliot otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Przyklęknął nad pudełkiem i zebrał muszki, wpychając je z powrotem do środka. Były tam tylko jego ulubione. Jak sięgnął głębiej, wyczuł nawet dwa śrubokręty soniczne.
— Co tu się dzieje? — spytał Elina.
— Domyśl się — fuknął brat w odpowiedzi. — Powinniśmy to już zrobić dawno temu. Nie sądziliśmy tylko, że tak szybko wrócisz.
— Nie… — nie zdołał więcej z siebie wydusić.
Westchnął ciężko z niedowierzania. Oparł jedną rękę o pas i pokręcił głową z pożałowania dla swojego brata.
— Szybko wrócę — powtórzył słowa Elina. — Nie nauczyliście się? Ja zawsze wracam. Nawet jeśli jestem dla was wrzodem na tyłku, jakoś wracam. Nawet jeśli dosłownie spadam w pieprzoną przepaść, zawsze spadam. Tak, jestem upartym przedstawicielem rady ludzkiej, który w swej niedoskonałości popełnia jeden, naganny błąd… — przerwał na moment, by zbudować napięcie. — Wciąż nie mogę umrzeć.
— Ty…
— Oj, ja, ja, ja… — Eliot zmarszczył czoło. — Co „ja”? Nie nauczyłeś się jeszcze, że nigdy nie było żądnego „ja”.
— Jesteś samolubny i tyle. Odejdź.
Elin machnął ręką, posyłając Eliotowi pełen drwiny uśmieszek.
— Samolubny? Chyba to rodzinne — zażartował Eliot, zabierając ze sobą pudło muszek. — Dobrze, odejdę, zostawcie moje rzeczy. Wezmę je najszybciej jak tylko mogę.
Lustra już nie dało się uratować, ale kilku rzeczy nie zamierzał oddać bez walki. Szczególnie ubrań i kilku narzędzi, dzięki którym przetrwał niejeden trudny miesiąc.
— Nie! — ryknęła matka. Kobieta stanęła w progu domu i z całej siły walnęła masywną ręką we framugę. Była wściekła i zmęczona — oczy miała przekrwione, powieki zasinione, nawet Eliot mógł przyrzec, że schudła.
Matka zabrała Elinowi kolejna paczkę z rzeczami Eliota i wyrzuciła wszystko na trawnik.
— Nie próbuj tego podnosić. Zniszczymy te śmieci — wysyczała, groźnie wskazując palcem na Eliota. — Nie waż nigdy więcej mi się pokazywać na oczy. Nienawidzę cię. Nienawidzę ty chory człowieku. Wynoś się. WYNOŚ z mojego życia! — krzyczała, nie dając Eliotowi nawet na moment dojść do słowa. Potem zamilkła. Odetchnęła ciężko ze zmęczenia i wróciła na moment do środka.
Eliot zamrugał kilka razy z zaskoczenia. Do nienawiści zdążył się już dawno przyzwyczaić, ale nawet takiej reakcji matki nie oczekiwał po kolejnym powrocie. I dopiero po chwili zdał sobie sprawę, co było przyczyną takiego zachowania — zabrał ze stołu list ze zdjęciami.
Matka wróciła po kilku minutach. Zmiętolone, zwinięte żakiety Eliota cisnęła na ziemię, posyłając synowi pełne pogardy spojrzenie. Ale kiedy tylko napotkała na Elina, pogładziła chłopaka ciepło po policzku i nawet mu powtórzyła trzy razy, jak to jest z niego dumna.
Eliot zacisnął pięść. Nie przejmuj się, mówił sobie w myślach. Mimo wszystko słowa własnej matki nadal bolały. Kolejne rzeczy wyrzucała ze swojego domu, nie przykuwając żadnej uwagi, czy coś zniszczy, rozwali. Pozbywała się syna z życie, okrutniej niż kiedykolwiek przypuszczał. Nadal nie płakał, chyba zabrakło mu na to sił, a może duma nie pozwalała mu jeszcze mocniej pogrążyć się we wstydzie i pożałowaniu.
— Aż tak mnie nienawidzicie? — wydusił z trudem przez gardło.
Matka zamarła na moment.
— Nienawidzimy? Oczywiście, że tak. Zmarnowałeś naszą rodzinę. Miałeś przyszłość, my plany. Perspektywy stały przed tobą otworem. Gdybyś tylko pomyślał przez moment, dorósł tak jak twój brat, to na pewno dzisiaj odwiedzalibyśmy ciebie, twoją żonę i dzieci w twoim nowym mieszkaniu i chwalili twoją cudowną pracę. Ale nie… — dokończyła szeptem, zbliżając się do Eliota. Szturchnęła po w ramie, a potem kilka razy dźgnęła palcem w pierś. — Musiałeś wszystko zmarnować. He, zmarnować. Marzyć się zachciało. Zwiedzać las. — Pokręciła głową. — To tylko odwróciłeś się pierwszy od naszej rodziny. Zapomniałeś czym jest ODPOWIEDZIALNOŚĆ.
— Matko… — zaczął, ale nie zdołał dodać nic więcej.
— Co „matko”? Mogłeś marzyć, mogłeś zrobić coś więcej, ale to nie zwalniało cię z odpowiedzialności wobec kraju, rodziny i przyjaciół. Nawet Barry poszedł na studia. A ty? Nawet nie byłeś wdzięczny za to, że pozwalaliśmy ci tak długo u nas mieszkać.
— Mamo… — spróbował jeszcze raz.
— Nie masz prawa mnie tak nazywać — przerwała Eliotowi. — Nie. Masz. PRAWA! Ty skończony dzieciaku, nawet nie wiesz, jak bardzo próbowałam. Oczywiście, że wymagałam. Oczywiście, że byłam ostra. Oczywiście, że nie chciałam byś skończył jako nieudacznik. Nie oczekiwałam, że zostaniesz lekarzem czy dostaniesz pracę w rządzie, ale nigdy nie spodziewałam się, że odwrócisz się do własnej rodziny plecami i każesz nam na siebie tyrać.
Łzy spłynęły po policzkach kobiety. Starła je szybko, choć i Eliot, i Elin zdążyli je dostrzec. Matka w milczeniu odwróciła się. Podniosła ostatnie pudło, jej ręce drżały, nagle straciła siłę w nogach. Stawiała ostrożne, powolne kroki, a gdy zdołała wyjść poza próg, postawiła pudło na chodniku.
— Do jutra, zabierz to.
Zamknęła za sobą drzwi, zabezpieczając je…

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!