Kilka osób rozeszło się na bok. Nawet puszczono Lucy. Wstała od razu, nie marnując szansy, jaką ją dano. Pobiegła przez siebie. Przepchnęła się przez tłum i wpadła w czyjeś ramiona, kobiece, wąskie, ale za to ciepłe. Dziewczyna nałożyła na nią kurtkę i przykrywał twarz kapturem w tym samym momencie, kiedy po policzkach Lucy spłynęły łzy.
— Uciekajmy — usłyszała.
Skinęła
niepewnie, ale podążyła posłusznie za dziewczyną, która ją uratowała. Wróciły
do szkoły, przeszły przez główny korytarz, aż doszły do pokoju pielęgniarki. Usiadły
obie na łóżku i dopiero w tym momencie Lucy spojrzała na wybawiciela.
—
Lisanna? — wyszeptała słabo, niedowierzając własnym oczom. — Dlaczego?
Usta
Lisanny zadrżały. Odwróciła głowę, lecz Lucy zdążyła zobaczył wyłaniające się
na jej policzkach rumieńce.
—
Po prostu… — wydukała niewyraźnie w odpowiedzi. — Nie ważne, teraz trzeba się
zająć twoimi ranami.
Podeszła
do szafki z lekami i wygrzebała ze środka gazę i maść na rany. Namoczyła gazę w
wodzie utlenionej, jednocześnie cały czas spoglądając w kierunku drzwi. Lucy
nie słyszała, by ktoś się zbliżał, ale w każdej chwili ktoś z klasy mógł się
zjawić i… dokończyć dzieła.
—
Będzie bolało — ostrzegła Lisanna.
Lucy
potulnie przybliżyła głowę. Oczy przymknęła, próbując skupić się na czym innym,
lecz kiedy Lisanna dotknęła jej ran, ostre pieczenie rozniosło się po całej
skórze. Zacisnęła palce na kołdrze, aby nie wydać z siebie choćby najmniejszego
pisku.
—
Przepraszam, że się spóźniłam. — Lisanna przykucnęła przed Lucy. Położyła ręce
na udach dziewczyny, po raz pierwszy patrząc prosto w oczy. — Pomyliłam się.
—
W czym?
—
Nie sądziłam, że będą zdolni do… takiego okrucieństwa. — Zabrała pozostawiony
kosmyk włosów z ramienia Lucy. — Sądziłam, że tylko tak gadają, ale kiedy
naprawdę cię skrzywdzili… — Przegryzła wargę aż do krwi. — Jak oni mogli?
Przecież to jest chore! Jak śmieli? Czy oni…
Lucy
przysłoniła usta Lisanny — nie tylko po to, by ją uciszyć, chciała również
powstrzymać ją od wypowiedzenia niepotrzebnych słów. I tak za wiele
powiedziała.
—
To nie twoja wina — szepnęła słabym głosem Lucy.
—
Wiem, ale…
—
Chyba już wszystko rozumiem. Ja… Przecież nawet gdybym się starała, oni… —
Rozpłakała się znowu. Chwyciła się za pierś, w której serce zaczęło dudnić jak
opętana. Oczy zaczerwieniły się od łez, a przez gardło znów nie chciało jej
przejść. — Jestem. Wnuczką. Acnologii — wydusiła z trudem.
Skuliła
się, zduszając w sobie pełen żalu, nienawiści i bólu krzyk. Od początku powinna
być wnuczką Acnologii, wykorzystywać to, co chce jej dać dziadek. Skoro tak nie
uczyniła, mogła teraz tylko żałować i iść dalej, znając prawdę, znając siebie.
Blizna
na twarzy zapiekła ją. Ostrożnie musnęła palcem po nierównej krawędzi, powoli
unosząc kąciki ust do góry. Pociągnęła nosem, przecierając twarz z łez.
—
To koniec — powiedziała Lisannie.
—
Czego „koniec”? — spytała wyraźnie zaniepokojona słowami Lucy.
—
Koniec bycia sobą. Mam… dosyć… Nie wytrzymam. Wszyscy mnie tu nienawidzą.
Wszyscy mają o coś pretensje. Mam dość. Niedobrze mi. Dość — mówiła, co jej
tylko przyszło na myśl. — Dziękuję za pomoc, ale chyba… — chwyciła się za
ostatnie skrawki włosów, których nie zdążyli jej obciąć — muszę naprawdę stać
się wnuczką Acnologii — dokończyła niewyraźnie, postukując palcami o brzeg
łóżka, aż w pewnym momencie włożyła kciuk do ust i przegryzła paznokieć.
Lisanna
zabrała jej dłoń.
—
Przestań — powiedziała, kręcąc głową. Wyglądała na… zawiedzioną Lucy. — Chyba
walczyłaś o normalne życie, co nie?
—
Walczyłam? — Lucy przez moment zamilkła w głębokim zamyśleniu, rozważając słowa
Lisanny bardzo dokładnie. Tylko koniec końców, niezależnie od tego, jak się
starała, nie potrafiła odpowiedzieć jej twierdząco. — Nie — wyszeptała.
—
Nie?
—
Nie — mówiła dalej szeptem. — Nie, ja… Ja… Ja chyba… Ja już nie wiem. Chciałam
po prostu to wszystko skończyć. Jakie życie jest „normalne” według ciebie?
Skończyć szkołę, studia, znaleźć pracę, wyjść za mąż, mieć dwójkę dzieci,
chłopca i dziewczynkę, a potem trwać w takim stanie, zestarzeć się i umrzeć? To
rozumiesz przez „normalne”?! — Nieświadomie podniosła głos. Odetchnęła ciężko,
po czym zaśmiała się żałośnie. — Nie, to nie pasuje do „normalnie”. To jeden ze
scenariuszy wyjętych z życia. Może kogoś spotka ta historia, ale mi tylko
pozostało marzyć, że wyplączę się z tego całego gówna.
—
Lucy…
—
Nie! — przerwała jej. — Nie, Lisanno. Ty też dobrze to wiesz. Takie jak my, z
trudną przeszłością, z bliznami, które po dziś dzień bolą, nie możemy liczyć na
takie życie. Dlaczego? Bo w każdym momencie, najpiękniejszym czy najgorszym,
coś albo ktoś wejdzie do naszego życia i rozdrapie stare rany.
Dotknęła
blizny po odciętym uchu Lisanny. Odepchnęła ją i odsunęła się kawałek, udając,
że szuka czegoś w szafce z lekarstwami.
—
Lisanna, nie mówię prawdy?
Nadal
milczała.
—
Lisanna, błagam, nie okłamuj przynajmniej siebie.
Pozostawiła
Lucy w ciszy, choć po kilku minutach Lucy usłyszała ciche pojękiwania. Na stole
zauważyła kilka przezroczystych kropel. Podeszła do Lisanny. Złapała ją za
ramię.
—
Lisanna, czy wy… — Pobłądziła chwilę wzrokiem po pomieszczeniu. — Czy ty na
pewno wiesz, co chcesz zrobić? — poprawiła się.
—
Nie — wydusiła z trudem z przez łzy. Pociągnęła nosem i przetarła rękawem mokrą
twarz, lecz zaraz znów rozpłakała się, wciąż wylewając żale: — Nic nie umiem.
Oczywiście podpalałam z Natsu te cholerne sklepy, ale co innego mieliśmy
zrobić? Ja… Chciałam zemsty. Musiałam się zemścić jakoś, zrobić coś, cokolwiek,
co pozwoli mi… — Chwyciła się za pierś. — To boli. Wciąż widzę mamę jak dynda
na tym sznurze i twarz Acnologii, który mówi nam, że musimy teraz zadbać oto,
by nikt z naszej trójki nie skończył tak samo. Okaleczył nas wszystkich. Bałam
się, tak bardzo się bałam, nikt nam nie chciał nam pomóc. Nikt… Nie było
niczego. Myślałam, że będzie cierpiał, że zakończę to, ale… To tylko… —
Straciła dech w piersi. Upadł na kolana dysząc ciężko, nierównomiernie, aż
nagle wstrzymała oddech. — Pomożesz nam? — zapytała, spoglądając na Lucy wzrokiem
pełnym nadziei, ale i chowającym głęboki, nieskończony żal, a najgorsze było
to, że w tym spojrzeniu zamarła porażka… Ręce Lisanny opadły bezwładnie, kiedy
poddała się i przekazała zemstę Lucy.
Ostatni
raz załkała, a gdy odetchnęła ciężko, ale z ulgą, została z niej jakby pusta
skorupa.
—
Dobrze — zgodziła się Lucy. — Pomogę wam.
Lisanna
uśmiechnęła się smutno.
—
Gray niedługo przyjedzie. Odwiezie cię, uciekniemy ze szkoły, a potem pomóż
nam, bo nie damy rady sami…
Lucy
klasnęła w dłonie Lisanny. Odruchowo zapiszczała, przez co po chwili na jej
policzkach wyszły rumieńce ze wstydu.
—
Może się mylę, ale nie jesteście sami — podniosła ją na duchu. — Masz siostrę,
Erzę, Graya, a przede wszystkim… Natsu.
—
On… — zaczęła, ale Lucy nie dała jej dokończyć:
—
Macie problemy, ale to nie znaczy, że nie da się ich rozwiązać. Wystarczy…
porozmawiać. Chyba łatwo jest się poddać, kiedy się myśli, że kolejny krok
będzie tylko trudniejszy. Ale właśnie dlatego, że to tak boli, możemy się
czegoś nauczyć. Kochasz go, więc czemu tak łatwo go oddajesz?
Lisanna
odepchnęła Lucy.
—
Poddaję się? — Prychnęła, zakładając ręce na piersi. — Śmieszna jesteś, ja
dopiero zaczynam! Myślisz, że go oddam? O nie, nie. — Pokręciła palcem. —
Dopiero zaczynam. Przecież mamy się pobrać, wyjechać, założyć rodzinę…
—…
i dożyć starości? — dopytała się Lucy.
Oczy
Lisanny znów wypełniły się łzami. Uśmiechnęła się, tym razem ciepło, jakby znów
odzyskała nadzieję na lepsze życie.
—
Tak… — wyjęczała radośnie. — Tak, więc pomożesz nam, bo jesteśmy tchórzami.
Cholernymi tchórzami. Umiem tylko podpalać. Umiem…
—
Nie tylko — przerwała jej ostro. — Nikt nie jest bezużyteczny. Nikt nie
zasługuje na to, by cierpieć za winy innych. I przede wszystkim, nikt nie prawa
niszczyć ci przyszłości, tylko dlatego że w przeszłości coś się wydarzyło.
Lucy
dotknęła głowy. Zostały jej tylko pojedyncze pasma, które i tak wypadały, gdy
pociągnęła za nie. Wyprostowała dłoń i wystawiła ją przed swoją twarzy, by
przejrzeć się śladom krwi, które pozostały na skórze. Zacisnęła pięść w
gniewie, ale i w świadomości, że zapamięta lekcję i sprawi, że nigdy więcej się
nie powtórzy. Nikt jej nie uderzy. Nikt jej nie obetnie włosów. Nikt nie będzie
manipulował.
—
Łatwo ci mówić — odfuknęła Lisanna.
—
Prawda? Jak łatwo, skoro miałam cudowne życie.
Na
ustach Lisanny zamarło „przepraszam”. Nie wypowiedziała tego słowa.
Przemilczała, a potem obeszła Lucy i wyjrzała zza drzwi. Machnęła na znak, że
mogą wyjść. Chwilę późni uciekła z pokoju pielęgniarki szkolnej. Lucy zabrała
ze sobą gazę i środek dezynfekujący, po czym pobiegła za Lisanną, mając
nadzieję, że po drodze nie spotkają nikogo z klasy.
Rozbrzmiał
dzwonek. Lucy na moment przystanęła, klnąc pod nosem, kiedy z sal lekcyjnych
zaczęli wychodzić uczniowie. Szybko przepchnęła się przez korytarz, nie
zwracając uwagi na szepty, które się za nią niosły. Zauważyła w tłumie Lisannę.
Złapała ją za rękę i obie wyskoczyły przez głównej wyjście.
—
Szybko — pogoniła ją Lisanna.
Lucy
przewróciła oczami, ale posłuchała się. Na parkingu przed szkołą stał już
samochód z zapalonym silnikiem. Jakby myśląc o tym samym, Lucy i Lisanny
przyspieszyły równocześnie.
—
Blondynka! — usłyszała za sobą, ale nie odważyła się odwrócić.
Samochód
ruszył. Lisanna i Lucy wskoczyły do środka i Gray odjechał z parkingu, nim
grupa uczniów zdążyła ich dogonić. Lucy opadła na fotel i odetchnęła z ulgą,
gdy Gray wyjechał na ulicę.
—
Co ci się stało w łeb?! — krzyknął zaniepokojony.
—
Nic… — wyszeptała Lucy, wbijając wzrok w tapicerkę samochodu. Była obrzydliwa,
nie podobała jej się, a przede wszystkim nie siedziało się wygodnie na tej
twardym, sztucznym materiale.
—
NIC?! — wrzasnął jeszcze głośniej. — Twój łeb wygląda tragicznie. Czy oni…
—
Dziadek zaczął ściągać długi — odpowiedziała krótko.
—
Dłu… — urwał nagle. Samochód zwolnił. — Długi? Ale my nic…
—
Nie wiem — przerwała Grayowi. — Proszę, zabierz mnie do starej dzielnicy
fabrycznej. Muszę się z kimś spotkać i coś załatwić.
—
Lucy, mówiłaś, że… — oburzyła się Lisanna, ale Lucy i jej nie dała dokończyć:
—
Obiecałam co obiecałam, wszystko zrobię, ale muszę się tam dostać. Załatwię
sprawę, pomogę wam.
—
Pomoż… — Gray spojrzał na Lisannę zdziwiony. Nagle ktoś za nim zatrąbił. Od
razu skupił się na prowadzeniu, choć ukradkiem spoglądał na Lisannę w
oczekiwaniu na wyjaśnienia.
—
Tak, pomogę wam — wyjaśniła Lucy, aby pozbyć się wszystkich niejasności zanim
dojadą na miejsce. — Tylko nie możecie się wtrącać. Nie mogę niczego
zagwarantować. Tak naprawdę… — Wzięła głęboki wdech. — Tak naprawdę nie znam
dziadka, dobrze o tym wiecie.
—
Tak, wiemy — przyznali zaskakująco równocześnie.
—
Ale jedno jest pewne — mnie nie pozwoli skrzywdzić, nawet jeśli go zdradzę —
dokończyła ciszej.
Gray
przyhamował ostrzej, nie zatrzymując się wewnątrz dawnej dzielnicy fabrycznej.
Stanął kawałek dalej, pewnie w obawie, że ktoś z ludzi Acnologii go dojrzy.
Lucy przemilczała jego decyzję. Wyszła z auta i podziękowała cicho, odprowadzając
wzrokiem zaniepokojone twarze Lisanny i Graya. Na pocieszenie posłała im ciepły
uśmiech, żeby dodać odwagi, i im, i sobie. Odjechali dopiero gdy weszła na
chodnik.
Lucy
przyłożyła do ran gazę nasiąkniętą środkiem odkażającym. Poczuła ostre
pieczenie, które po chwili przerodziło się w czysty ból. Jęknęła, ale nie
odsunęła gazy.
—
Króliczek? — usłyszała z oddali głos z Gajeela. — Co ci się stało, dziewczyno?
Ty…
Gajeel
otworzył szeroko oczy z przerażenia, gdy w końcu dojrzał jej głowę. Szybko
zdjął z siebie marynarkę. Podbiegł do Lucy i położył ubranie na jej ramionach,
które czuło potarł. Zabrał od niej gazę i przetarł rany, nawet te których Lucy
wcześniej nie wyczuła.
Zacisnęła
mocno szczękę, próbując nie pisnął ani razu z promieniującego bólu. Ruchy
Gajeela były ciężkie, pozbawione delikatności. Przemywał mocno zakrwawione
miejsca, wyrywając po drodze pozostałe włosy. Kiedy skończył, złapał za krótszy
kosmyk włosów, który tylko podcięli.
—
Lucy… — zaczął słabym głosem. — Lucy, co oni ci zrobili?
—
Czyli wiedziałeś. — Zaśmiała się. — A myślałeś, że co innego zrobią?
—
Zabiję drani — zagroził, wbijając gniewne spojrzenie w kierunku miasta. — Ci
cholerni gówniarze, w grupie raźniej, prawda? Jak strzelę każdemu w łeb, to
zobaczą, kto…
—
Jak im strzelisz w łeb, to nic nie zobaczą — przypomniała mu Lucy.
Chwycił
Gajeela za koszulę i pociągnęła do w kierunku wejścia do budynku — tego, którym
kiedyś uciekła z Lokim. Popchnęła drzwi tak mocno, że aż klamka rąbnęła o
ścianę z hukiem, który rozniósł się echem po całym dolnym korytarzu. Zeref
wyjrzał z pokoju, ale nie wyglądał na niezaspokojonego, raczej był zaskoczony.
Oparł się o ścianę i kilka razy postukał palcem o pulpit tabletu.
Lucy
wyszła z Gajeelem z cienia. Urządzenie wysunęła się z rąk Zerefa. Rąbnęło o
twardą podłogę, roztrzaskując na kilka części. Zeref otworzył usta, zamknął je,
znów rozwarł, aż ostatecznie tylko podszedł do Lucy i czule pogładził jej
policzek. W jego oczach dostrzegła głęboki smutek i trochę nie pojmowała go,
skoro jeszcze nie zdążyła się zżyć z Zerefem na tyle, by teraz jej współczuł.
Tylko czy to faktycznie było współczucie? Czy żal? Czy może jednak bezradność?
Nie pomógł jej w najtrudniejszej chwili, jedynie Lisanna zdołała się wstawić za
Lucy i uratować ją przed oprawcami.
—
To nie twoja wina — wyszeptała, nie zamierzając obarczać Zerefa kolejnym
ciężarem. A przede wszystkim nie była własną matką wyżywającą się na innych
przez własne problemy. — Poza tym nie patrz na mnie w ten sposób, nie pozwolę
im znowu się zamknąć. Nie — wysyczała ostatnie słowo, kręcąc głową i nadymając
usta w złości. — Jeszcze poznają wnuczkę Acnologii, a na razie… — ominęła Zerefa,
wcześniej puszczając Gajeela z uścisku — zaprowadźcie mnie do kaset.
—
Króliczku, co ci się stało? — zapytał lekko podejrzliwie Gajeel. Pobiegł do
Lucy, ominął obok i kilka razy postukał w ramie.
Kiedy
skierowała wzrok na Gajeela, odskoczył, udając przerażonego. Uśmiechnęła się
złośliwie.
—
Chyba… Chyba… — odetchnęła ciężko — kolejne blizny wypaliły tę pierwszą. —
Musnęła dawnej rany sprzed dziesięciu lat. — Layla zawsze przed czymś mnie
chroniła. Raniłam się, ale ja… Ale ja… Niekoniecznie to pamiętam. A może
pamiętam? Czasami… Gubię niektóre wydarzenia. Umykają mi wspomnienia. Ostatnie
dziesięć lat było ciężkie. A kolejne będzie jeszcze gorsze, jeśli nic z tym nie
zrobię.
Weszła
do pomieszczenia, w którym trzymali wszystkie kasety. Zaczęła przeglądać, jedną
po drugiej, a na sam widok przeklętych nagrań, robiło się niedobrze. Chwyciła
się za żołądek i wzięła trzy, głębokie wdechy, ale powietrze było tak zatęchłe,
że aż żółć podeszła jej do gardła. Widok dyndających na sznurach rodziców
Lisanny przyprawiał ją o dreszcze. Zniszczyła tę jedną kasetę, ale każdy
szczegół z tego nagrania wciąż pojawiał się w jej głowie. Kiedy przekładała
kolejne kasety, obraz po obranie, klatka po klace przesuwały się przed jej
oczyma, raniąc głęboko i boleśniej niż ślady po wyszarpniętych włosach.
Zeref
przykucnął obok Lucy. Podał jej rękawiczki i uśmiechnął się ciepło, po tym jak
Gajeel położył przed nimi pudło.
—
Zostawiasz swoje odciski — zwrócił jej uwagę. — Chyba kogo innego chcesz posłać
do więzienia, amatorze.
—
Dziadek nigdy mnie nie skrzywdzi — podkreśliła, wkładając sztuczne rękawice,
które wewnątrz lepiły się do jej skóry. Skrzywiła się z obrzydzenia.
—
Do czego Acnologia jest zdolny… — Zeref pokręcił głową — tego nikt nie wie.
Jestem tylko jednego pewien.
—
Ja też — wtrącił się Gajeel, przeglądając kolejne nagrania.
—
Zbyt długo nie posiedzi w więzieniu, to prawda. Na dodatek, wciąż ma wiele
haczyków na ludzi.
—
Nie odchodzą mnie haczyki — przerwała mu Lucy. Nie rozumiał jej. Jeszcze nie
rozumiał. Nie zamierzała nikomu pomagać z długami, które sami sobie narobili.
Jeśli będzie musiała, ściągnie je własnymi rękoma. Wierzyła jedynie w
sprawiedliwość niewinnych, na którą zasługiwali, a której nigdy nie uzyskali.
Tak samo jak ona.
—
Czyli… — zachęcił ją Zeref, by dokończyła.
—
Czyli pomogę dzieciom ludzi, którzy mnie porwali dziesięć lat temu, ale długi
ściągnę, nawet jeśli miałabym to zrobić własnymi rękoma. Dosyć…
Włożyła
do pudła kilka kaset, a potem wcisnęła je Zerefowi w ręce.
—
Zanieśmy to na policję — zaproponowała ostrożnie.
Zeref
kilka razy podrzucił pudło do góry.
—
Wiele odcisków zostało — przypomniał jej, wskazując nieudolnie na palce Lucy.
Podparł pudło kolanem i podskoczył kilka razy w miejscu na jednej nodze, co
wywołało u Lucy paniczny wybuch śmiechu.
Skuliła
się, łapiąc za brzuch, a po chwili nawet Gajeel nie umiał powstrzymać śmiechu
ani chwili dłużej. W końcu i Zeref do nich dołączył w nierównym śmiechu, który
wypełnił ciemne pomieszczenie chowające jedynie smutki. Teraz wypełniło się
radością, której Lucy się nie spodziewała. Nie ważne, że skóra głowy wciąż ją
piekła, nic nie znaczyło okaleczenie ani obrzydliwy wygląd. Wątpiła, że w ciągu
najbliższych dni w ogóle spojrzy w lustro. Liczyło się chwilowe i radosne tu i
teraz, którego chyba mocniej potrzebowała nawet od zemsty…
—
Mard Geer zaniesie to na policję — obiecał Zeref, ocierając twarz z łez. —
Acnologia odpowie za wszystko.
Lucy
pokręciła głową.
—
Nie — wyszeptała. — Ja to zaniosę.
Wyszarpała
Zerefowi pudło, obiecując sobie, że ten ciężar spocznie tylko na jej barkach.
Acnologia nie skrzywdzi jej, wciąż w to wierzyła, i nie zamierzała dopuścić, że
ktoś jeszcze odpowie niesłusznie za jej decyzje. Dokonała wyboru i należało z tym
po prostu dalej żyć…
0 Comments:
Prześlij komentarz