[Pozory czasem mylą] Rozdział 52 Ucz się, jeśli popełniasz błędy


Kilka osób rozeszło się na bok. Nawet puszczono Lucy. Wstała od razu, nie marnując szansy, jaką ją dano. Pobiegła przez siebie. Przepchnęła się przez tłum i wpadła w czyjeś ramiona, kobiece, wąskie, ale za to ciepłe. Dziewczyna nałożyła na nią kurtkę i przykrywał twarz kapturem w tym samym momencie, kiedy po policzkach Lucy spłynęły łzy.
— Uciekajmy — usłyszała.

Skinęła niepewnie, ale podążyła posłusznie za dziewczyną, która ją uratowała. Wróciły do szkoły, przeszły przez główny korytarz, aż doszły do pokoju pielęgniarki. Usiadły obie na łóżku i dopiero w tym momencie Lucy spojrzała na wybawiciela.
— Lisanna? — wyszeptała słabo, niedowierzając własnym oczom. — Dlaczego?
Usta Lisanny zadrżały. Odwróciła głowę, lecz Lucy zdążyła zobaczył wyłaniające się na jej policzkach rumieńce.
— Po prostu… — wydukała niewyraźnie w odpowiedzi. — Nie ważne, teraz trzeba się zająć twoimi ranami.
Podeszła do szafki z lekami i wygrzebała ze środka gazę i maść na rany. Namoczyła gazę w wodzie utlenionej, jednocześnie cały czas spoglądając w kierunku drzwi. Lucy nie słyszała, by ktoś się zbliżał, ale w każdej chwili ktoś z klasy mógł się zjawić i… dokończyć dzieła.
— Będzie bolało — ostrzegła Lisanna.
Lucy potulnie przybliżyła głowę. Oczy przymknęła, próbując skupić się na czym innym, lecz kiedy Lisanna dotknęła jej ran, ostre pieczenie rozniosło się po całej skórze. Zacisnęła palce na kołdrze, aby nie wydać z siebie choćby najmniejszego pisku.
— Przepraszam, że się spóźniłam. — Lisanna przykucnęła przed Lucy. Położyła ręce na udach dziewczyny, po raz pierwszy patrząc prosto w oczy. — Pomyliłam się.
— W czym?
— Nie sądziłam, że będą zdolni do… takiego okrucieństwa. — Zabrała pozostawiony kosmyk włosów z ramienia Lucy. — Sądziłam, że tylko tak gadają, ale kiedy naprawdę cię skrzywdzili… — Przegryzła wargę aż do krwi. — Jak oni mogli? Przecież to jest chore! Jak śmieli? Czy oni…
Lucy przysłoniła usta Lisanny — nie tylko po to, by ją uciszyć, chciała również powstrzymać ją od wypowiedzenia niepotrzebnych słów. I tak za wiele powiedziała.
— To nie twoja wina — szepnęła słabym głosem Lucy.
— Wiem, ale…
— Chyba już wszystko rozumiem. Ja… Przecież nawet gdybym się starała, oni… — Rozpłakała się znowu. Chwyciła się za pierś, w której serce zaczęło dudnić jak opętana. Oczy zaczerwieniły się od łez, a przez gardło znów nie chciało jej przejść. — Jestem. Wnuczką. Acnologii — wydusiła z trudem.
Skuliła się, zduszając w sobie pełen żalu, nienawiści i bólu krzyk. Od początku powinna być wnuczką Acnologii, wykorzystywać to, co chce jej dać dziadek. Skoro tak nie uczyniła, mogła teraz tylko żałować i iść dalej, znając prawdę, znając siebie.
Blizna na twarzy zapiekła ją. Ostrożnie musnęła palcem po nierównej krawędzi, powoli unosząc kąciki ust do góry. Pociągnęła nosem, przecierając twarz z łez.
— To koniec — powiedziała Lisannie.
— Czego „koniec”? — spytała wyraźnie zaniepokojona słowami Lucy.
— Koniec bycia sobą. Mam… dosyć… Nie wytrzymam. Wszyscy mnie tu nienawidzą. Wszyscy mają o coś pretensje. Mam dość. Niedobrze mi. Dość — mówiła, co jej tylko przyszło na myśl. — Dziękuję za pomoc, ale chyba… — chwyciła się za ostatnie skrawki włosów, których nie zdążyli jej obciąć — muszę naprawdę stać się wnuczką Acnologii — dokończyła niewyraźnie, postukując palcami o brzeg łóżka, aż w pewnym momencie włożyła kciuk do ust i przegryzła paznokieć.
Lisanna zabrała jej dłoń.
— Przestań — powiedziała, kręcąc głową. Wyglądała na… zawiedzioną Lucy. — Chyba walczyłaś o normalne życie, co nie?
— Walczyłam? — Lucy przez moment zamilkła w głębokim zamyśleniu, rozważając słowa Lisanny bardzo dokładnie. Tylko koniec końców, niezależnie od tego, jak się starała, nie potrafiła odpowiedzieć jej twierdząco. — Nie — wyszeptała.
— Nie?
— Nie — mówiła dalej szeptem. — Nie, ja… Ja… Ja chyba… Ja już nie wiem. Chciałam po prostu to wszystko skończyć. Jakie życie jest „normalne” według ciebie? Skończyć szkołę, studia, znaleźć pracę, wyjść za mąż, mieć dwójkę dzieci, chłopca i dziewczynkę, a potem trwać w takim stanie, zestarzeć się i umrzeć? To rozumiesz przez „normalne”?! — Nieświadomie podniosła głos. Odetchnęła ciężko, po czym zaśmiała się żałośnie. — Nie, to nie pasuje do „normalnie”. To jeden ze scenariuszy wyjętych z życia. Może kogoś spotka ta historia, ale mi tylko pozostało marzyć, że wyplączę się z tego całego gówna.
— Lucy…
— Nie! — przerwała jej. — Nie, Lisanno. Ty też dobrze to wiesz. Takie jak my, z trudną przeszłością, z bliznami, które po dziś dzień bolą, nie możemy liczyć na takie życie. Dlaczego? Bo w każdym momencie, najpiękniejszym czy najgorszym, coś albo ktoś wejdzie do naszego życia i rozdrapie stare rany.
Dotknęła blizny po odciętym uchu Lisanny. Odepchnęła ją i odsunęła się kawałek, udając, że szuka czegoś w szafce z lekarstwami.
— Lisanna, nie mówię prawdy?
Nadal milczała.
— Lisanna, błagam, nie okłamuj przynajmniej siebie.
Pozostawiła Lucy w ciszy, choć po kilku minutach Lucy usłyszała ciche pojękiwania. Na stole zauważyła kilka przezroczystych kropel. Podeszła do Lisanny. Złapała ją za ramię.
— Lisanna, czy wy… — Pobłądziła chwilę wzrokiem po pomieszczeniu. — Czy ty na pewno wiesz, co chcesz zrobić? — poprawiła się.
— Nie — wydusiła z trudem z przez łzy. Pociągnęła nosem i przetarła rękawem mokrą twarz, lecz zaraz znów rozpłakała się, wciąż wylewając żale: — Nic nie umiem. Oczywiście podpalałam z Natsu te cholerne sklepy, ale co innego mieliśmy zrobić? Ja… Chciałam zemsty. Musiałam się zemścić jakoś, zrobić coś, cokolwiek, co pozwoli mi… — Chwyciła się za pierś. — To boli. Wciąż widzę mamę jak dynda na tym sznurze i twarz Acnologii, który mówi nam, że musimy teraz zadbać oto, by nikt z naszej trójki nie skończył tak samo. Okaleczył nas wszystkich. Bałam się, tak bardzo się bałam, nikt nam nie chciał nam pomóc. Nikt… Nie było niczego. Myślałam, że będzie cierpiał, że zakończę to, ale… To tylko… — Straciła dech w piersi. Upadł na kolana dysząc ciężko, nierównomiernie, aż nagle wstrzymała oddech. — Pomożesz nam? — zapytała, spoglądając na Lucy wzrokiem pełnym nadziei, ale i chowającym głęboki, nieskończony żal, a najgorsze było to, że w tym spojrzeniu zamarła porażka… Ręce Lisanny opadły bezwładnie, kiedy poddała się i przekazała zemstę Lucy.
Ostatni raz załkała, a gdy odetchnęła ciężko, ale z ulgą, została z niej jakby pusta skorupa.
— Dobrze — zgodziła się Lucy. — Pomogę wam.
Lisanna uśmiechnęła się smutno.
— Gray niedługo przyjedzie. Odwiezie cię, uciekniemy ze szkoły, a potem pomóż nam, bo nie damy rady sami…
Lucy klasnęła w dłonie Lisanny. Odruchowo zapiszczała, przez co po chwili na jej policzkach wyszły rumieńce ze wstydu.
— Może się mylę, ale nie jesteście sami — podniosła ją na duchu. — Masz siostrę, Erzę, Graya, a przede wszystkim… Natsu.
— On… — zaczęła, ale Lucy nie dała jej dokończyć:
— Macie problemy, ale to nie znaczy, że nie da się ich rozwiązać. Wystarczy… porozmawiać. Chyba łatwo jest się poddać, kiedy się myśli, że kolejny krok będzie tylko trudniejszy. Ale właśnie dlatego, że to tak boli, możemy się czegoś nauczyć. Kochasz go, więc czemu tak łatwo go oddajesz?
Lisanna odepchnęła Lucy.
— Poddaję się? — Prychnęła, zakładając ręce na piersi. — Śmieszna jesteś, ja dopiero zaczynam! Myślisz, że go oddam? O nie, nie. — Pokręciła palcem. — Dopiero zaczynam. Przecież mamy się pobrać, wyjechać, założyć rodzinę…
—… i dożyć starości? — dopytała się Lucy.
Oczy Lisanny znów wypełniły się łzami. Uśmiechnęła się, tym razem ciepło, jakby znów odzyskała nadzieję na lepsze życie.
— Tak… — wyjęczała radośnie. — Tak, więc pomożesz nam, bo jesteśmy tchórzami. Cholernymi tchórzami. Umiem tylko podpalać. Umiem…
— Nie tylko — przerwała jej ostro. — Nikt nie jest bezużyteczny. Nikt nie zasługuje na to, by cierpieć za winy innych. I przede wszystkim, nikt nie prawa niszczyć ci przyszłości, tylko dlatego że w przeszłości coś się wydarzyło.
Lucy dotknęła głowy. Zostały jej tylko pojedyncze pasma, które i tak wypadały, gdy pociągnęła za nie. Wyprostowała dłoń i wystawiła ją przed swoją twarzy, by przejrzeć się śladom krwi, które pozostały na skórze. Zacisnęła pięść w gniewie, ale i w świadomości, że zapamięta lekcję i sprawi, że nigdy więcej się nie powtórzy. Nikt jej nie uderzy. Nikt jej nie obetnie włosów. Nikt nie będzie manipulował.
— Łatwo ci mówić — odfuknęła Lisanna.
— Prawda? Jak łatwo, skoro miałam cudowne życie.
Na ustach Lisanny zamarło „przepraszam”. Nie wypowiedziała tego słowa. Przemilczała, a potem obeszła Lucy i wyjrzała zza drzwi. Machnęła na znak, że mogą wyjść. Chwilę późni uciekła z pokoju pielęgniarki szkolnej. Lucy zabrała ze sobą gazę i środek dezynfekujący, po czym pobiegła za Lisanną, mając nadzieję, że po drodze nie spotkają nikogo z klasy.
Rozbrzmiał dzwonek. Lucy na moment przystanęła, klnąc pod nosem, kiedy z sal lekcyjnych zaczęli wychodzić uczniowie. Szybko przepchnęła się przez korytarz, nie zwracając uwagi na szepty, które się za nią niosły. Zauważyła w tłumie Lisannę. Złapała ją za rękę i obie wyskoczyły przez głównej wyjście.
— Szybko — pogoniła ją Lisanna.
Lucy przewróciła oczami, ale posłuchała się. Na parkingu przed szkołą stał już samochód z zapalonym silnikiem. Jakby myśląc o tym samym, Lucy i Lisanny przyspieszyły równocześnie.
— Blondynka! — usłyszała za sobą, ale nie odważyła się odwrócić.
Samochód ruszył. Lisanna i Lucy wskoczyły do środka i Gray odjechał z parkingu, nim grupa uczniów zdążyła ich dogonić. Lucy opadła na fotel i odetchnęła z ulgą, gdy Gray wyjechał na ulicę.
— Co ci się stało w łeb?! — krzyknął zaniepokojony.
— Nic… — wyszeptała Lucy, wbijając wzrok w tapicerkę samochodu. Była obrzydliwa, nie podobała jej się, a przede wszystkim nie siedziało się wygodnie na tej twardym, sztucznym materiale.
— NIC?! — wrzasnął jeszcze głośniej. — Twój łeb wygląda tragicznie. Czy oni…
— Dziadek zaczął ściągać długi — odpowiedziała krótko.
— Dłu… — urwał nagle. Samochód zwolnił. — Długi? Ale my nic…
— Nie wiem — przerwała Grayowi. — Proszę, zabierz mnie do starej dzielnicy fabrycznej. Muszę się z kimś spotkać i coś załatwić.
— Lucy, mówiłaś, że… — oburzyła się Lisanna, ale Lucy i jej nie dała dokończyć:
— Obiecałam co obiecałam, wszystko zrobię, ale muszę się tam dostać. Załatwię sprawę, pomogę wam.
— Pomoż… — Gray spojrzał na Lisannę zdziwiony. Nagle ktoś za nim zatrąbił. Od razu skupił się na prowadzeniu, choć ukradkiem spoglądał na Lisannę w oczekiwaniu na wyjaśnienia.
— Tak, pomogę wam — wyjaśniła Lucy, aby pozbyć się wszystkich niejasności zanim dojadą na miejsce. — Tylko nie możecie się wtrącać. Nie mogę niczego zagwarantować. Tak naprawdę… — Wzięła głęboki wdech. — Tak naprawdę nie znam dziadka, dobrze o tym wiecie.
— Tak, wiemy — przyznali zaskakująco równocześnie.
— Ale jedno jest pewne — mnie nie pozwoli skrzywdzić, nawet jeśli go zdradzę — dokończyła ciszej.
Gray przyhamował ostrzej, nie zatrzymując się wewnątrz dawnej dzielnicy fabrycznej. Stanął kawałek dalej, pewnie w obawie, że ktoś z ludzi Acnologii go dojrzy. Lucy przemilczała jego decyzję. Wyszła z auta i podziękowała cicho, odprowadzając wzrokiem zaniepokojone twarze Lisanny i Graya. Na pocieszenie posłała im ciepły uśmiech, żeby dodać odwagi, i im, i sobie. Odjechali dopiero gdy weszła na chodnik.
Lucy przyłożyła do ran gazę nasiąkniętą środkiem odkażającym. Poczuła ostre pieczenie, które po chwili przerodziło się w czysty ból. Jęknęła, ale nie odsunęła gazy.
— Króliczek? — usłyszała z oddali głos z Gajeela. — Co ci się stało, dziewczyno? Ty…
Gajeel otworzył szeroko oczy z przerażenia, gdy w końcu dojrzał jej głowę. Szybko zdjął z siebie marynarkę. Podbiegł do Lucy i położył ubranie na jej ramionach, które czuło potarł. Zabrał od niej gazę i przetarł rany, nawet te których Lucy wcześniej nie wyczuła.
Zacisnęła mocno szczękę, próbując nie pisnął ani razu z promieniującego bólu. Ruchy Gajeela były ciężkie, pozbawione delikatności. Przemywał mocno zakrwawione miejsca, wyrywając po drodze pozostałe włosy. Kiedy skończył, złapał za krótszy kosmyk włosów, który tylko podcięli.
— Lucy… — zaczął słabym głosem. — Lucy, co oni ci zrobili?
— Czyli wiedziałeś. — Zaśmiała się. — A myślałeś, że co innego zrobią?
— Zabiję drani — zagroził, wbijając gniewne spojrzenie w kierunku miasta. — Ci cholerni gówniarze, w grupie raźniej, prawda? Jak strzelę każdemu w łeb, to zobaczą, kto…
— Jak im strzelisz w łeb, to nic nie zobaczą — przypomniała mu Lucy.
Chwycił Gajeela za koszulę i pociągnęła do w kierunku wejścia do budynku — tego, którym kiedyś uciekła z Lokim. Popchnęła drzwi tak mocno, że aż klamka rąbnęła o ścianę z hukiem, który rozniósł się echem po całym dolnym korytarzu. Zeref wyjrzał z pokoju, ale nie wyglądał na niezaspokojonego, raczej był zaskoczony. Oparł się o ścianę i kilka razy postukał palcem o pulpit tabletu.
Lucy wyszła z Gajeelem z cienia. Urządzenie wysunęła się z rąk Zerefa. Rąbnęło o twardą podłogę, roztrzaskując na kilka części. Zeref otworzył usta, zamknął je, znów rozwarł, aż ostatecznie tylko podszedł do Lucy i czule pogładził jej policzek. W jego oczach dostrzegła głęboki smutek i trochę nie pojmowała go, skoro jeszcze nie zdążyła się zżyć z Zerefem na tyle, by teraz jej współczuł. Tylko czy to faktycznie było współczucie? Czy żal? Czy może jednak bezradność? Nie pomógł jej w najtrudniejszej chwili, jedynie Lisanna zdołała się wstawić za Lucy i uratować ją przed oprawcami.
— To nie twoja wina — wyszeptała, nie zamierzając obarczać Zerefa kolejnym ciężarem. A przede wszystkim nie była własną matką wyżywającą się na innych przez własne problemy. — Poza tym nie patrz na mnie w ten sposób, nie pozwolę im znowu się zamknąć. Nie — wysyczała ostatnie słowo, kręcąc głową i nadymając usta w złości. — Jeszcze poznają wnuczkę Acnologii, a na razie… — ominęła Zerefa, wcześniej puszczając Gajeela z uścisku — zaprowadźcie mnie do kaset.
— Króliczku, co ci się stało? — zapytał lekko podejrzliwie Gajeel. Pobiegł do Lucy, ominął obok i kilka razy postukał w ramie.
Kiedy skierowała wzrok na Gajeela, odskoczył, udając przerażonego. Uśmiechnęła się złośliwie.
— Chyba… Chyba… — odetchnęła ciężko — kolejne blizny wypaliły tę pierwszą. — Musnęła dawnej rany sprzed dziesięciu lat. — Layla zawsze przed czymś mnie chroniła. Raniłam się, ale ja… Ale ja… Niekoniecznie to pamiętam. A może pamiętam? Czasami… Gubię niektóre wydarzenia. Umykają mi wspomnienia. Ostatnie dziesięć lat było ciężkie. A kolejne będzie jeszcze gorsze, jeśli nic z tym nie zrobię.
Weszła do pomieszczenia, w którym trzymali wszystkie kasety. Zaczęła przeglądać, jedną po drugiej, a na sam widok przeklętych nagrań, robiło się niedobrze. Chwyciła się za żołądek i wzięła trzy, głębokie wdechy, ale powietrze było tak zatęchłe, że aż żółć podeszła jej do gardła. Widok dyndających na sznurach rodziców Lisanny przyprawiał ją o dreszcze. Zniszczyła tę jedną kasetę, ale każdy szczegół z tego nagrania wciąż pojawiał się w jej głowie. Kiedy przekładała kolejne kasety, obraz po obranie, klatka po klace przesuwały się przed jej oczyma, raniąc głęboko i boleśniej niż ślady po wyszarpniętych włosach.
Zeref przykucnął obok Lucy. Podał jej rękawiczki i uśmiechnął się ciepło, po tym jak Gajeel położył przed nimi pudło.
— Zostawiasz swoje odciski — zwrócił jej uwagę. — Chyba kogo innego chcesz posłać do więzienia, amatorze.
— Dziadek nigdy mnie nie skrzywdzi — podkreśliła, wkładając sztuczne rękawice, które wewnątrz lepiły się do jej skóry. Skrzywiła się z obrzydzenia.
— Do czego Acnologia jest zdolny… — Zeref pokręcił głową — tego nikt nie wie. Jestem tylko jednego pewien.
— Ja też — wtrącił się Gajeel, przeglądając kolejne nagrania.
— Zbyt długo nie posiedzi w więzieniu, to prawda. Na dodatek, wciąż ma wiele haczyków na ludzi.
— Nie odchodzą mnie haczyki — przerwała mu Lucy. Nie rozumiał jej. Jeszcze nie rozumiał. Nie zamierzała nikomu pomagać z długami, które sami sobie narobili. Jeśli będzie musiała, ściągnie je własnymi rękoma. Wierzyła jedynie w sprawiedliwość niewinnych, na którą zasługiwali, a której nigdy nie uzyskali. Tak samo jak ona.
— Czyli… — zachęcił ją Zeref, by dokończyła.
— Czyli pomogę dzieciom ludzi, którzy mnie porwali dziesięć lat temu, ale długi ściągnę, nawet jeśli miałabym to zrobić własnymi rękoma. Dosyć…
Włożyła do pudła kilka kaset, a potem wcisnęła je Zerefowi w ręce.
— Zanieśmy to na policję — zaproponowała ostrożnie.
Zeref kilka razy podrzucił pudło do góry.
— Wiele odcisków zostało — przypomniał jej, wskazując nieudolnie na palce Lucy. Podparł pudło kolanem i podskoczył kilka razy w miejscu na jednej nodze, co wywołało u Lucy paniczny wybuch śmiechu.
Skuliła się, łapiąc za brzuch, a po chwili nawet Gajeel nie umiał powstrzymać śmiechu ani chwili dłużej. W końcu i Zeref do nich dołączył w nierównym śmiechu, który wypełnił ciemne pomieszczenie chowające jedynie smutki. Teraz wypełniło się radością, której Lucy się nie spodziewała. Nie ważne, że skóra głowy wciąż ją piekła, nic nie znaczyło okaleczenie ani obrzydliwy wygląd. Wątpiła, że w ciągu najbliższych dni w ogóle spojrzy w lustro. Liczyło się chwilowe i radosne tu i teraz, którego chyba mocniej potrzebowała nawet od zemsty…
— Mard Geer zaniesie to na policję — obiecał Zeref, ocierając twarz z łez. — Acnologia odpowie za wszystko.
Lucy pokręciła głową.
— Nie — wyszeptała. — Ja to zaniosę.
Wyszarpała Zerefowi pudło, obiecując sobie, że ten ciężar spocznie tylko na jej barkach. Acnologia nie skrzywdzi jej, wciąż w to wierzyła, i nie zamierzała dopuścić, że ktoś jeszcze odpowie niesłusznie za jej decyzje. Dokonała wyboru i należało z tym po prostu dalej żyć… 

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!