[BAEL] #20


Eliot rozwarł usta, ale już nie padło z nich ani jedne słowo. Po chwili zacisnął je nawet w wąską linijkę i skulił się ze wstydu. Wyszeptał ciche „przepraszam”, nie zdobywając się na nic więcej. Eliot musiał wiedzieć, co ich czeka, jeśli spróbują. Poza tym, co ich tak naprawdę czekało na zewnątrz, jeśli wyjdą bez przygotowania, środków.

— Przepraszam — powiedział w końcu i Barry.
— Nie, to nie tak, to ja…
— Przepraszam — powtórzył wyraźniej, aby do Eliota dotarło, że sam ma wyrzuty. — Nikt nie może się dowiedzieć.
— Zapomnimy o tej kobiecie, z grobu się raczej nie ruszy, i dalej sobie będziemy żyć — kontynuował myśl, choć głos mu drżał. Mówił niewyraźnie, raz szybko, raz wolniej, plącząc się między niektórymi słowami. — Tak, skupmy się na pracy. Udawaj… Udawajmy, że wszystko w porządku, bo inaczej nas zabiją, Barry, cholera, zabiją nas…
— Nie zabiją, uspokój się. Gdyby chcieli, to już dawno by się nas pozbyli.
— Chyba wiem. — Odetchnął ciężko. — Oj, chyba wiem. Dam radę. Dam. Musimy udawać, bo inaczej będzie z nami ciężko.
Usłyszeli za sobą szczeknięcie, które odbiło się niepokojących echem w przepaści, niosąc przez kilka sekund w ostrzeżeniu. Równocześnie zwrócili się w stronę, z którego dobiegł dźwięk. Zza krzaków wyskoczył pies, ten sam, z którym zawsze chodziła Alba. Barry wzdrygnął się. W sercu poczuł nagły ucisk, który rozszedł się boleśnie po całej klatce piersiowej. Odsunął się do tyłu, lecz wtedy Eliot złapał go za ramię i przyciągnął bliżej siebie. Przepaść znajdowała się bezpośrednio za nimi, nie było gdzie uciec.
— Son… — nim Eliot zdążył dokończyć, ich stopy zapadły się w ziemi.
Pies przeszedł kawałek, a z każdym razem, gdy jego łapa dotknęła ziemi, ta zamieniała się w błotną breję.
— Ha! — zaśmiał się nagle Eliot. — Nawet pies ma jakąś moc, a ty nie.
Barry zmierzył Eliota ostrym, przenikliwym wzrokiem, a potem przewrócił oczami, mając ochotę wyrzucić mu, że to nie czas na złośliwości.
— Sonata —wyszeptał Eliot, znów próbując się wyrwać. Nie poruszył się jednak. Spiął wszystkie mięśnie na twarzy, chwilę potem aż zrobił się czerwony z wysiłku, ale nadal nie udało mu się wyrwać z pułapki psa.
— A ty przegrywasz… — zaczął Barry, chcąc się odegrać za wcześniejszą docinkę.
— Nawet nie próbuj kończyć — wysyczał. — Dobry, dobry piesek. Nie rób nam krzywdy.
— Jakby cię rozumiał…
— Ja tu próbuję coś zdziałać w przeciwieństwie do ciebie, poza tym nie wyrwę się. A sądząc po tym, że cholerny zwierz nas pokonał, to musi myśleć.
— „Cholerny zwierz”? — powtórzył słowa Eliota z lekką nutą złośliwości w głosie.
Eliot westchnął ciężko, a potem zaczął się wiercić, ale to tylko sprawiło, że ugrzązł głębiej. Pies podszedł do nich. Usiadł przed Barrym i delikatnie trącił go łapą w łydkę. To nawet nie bolało, wydawało się, że pies po prostu go zaczepiał.
— Cześć — zwrócił się do zwierzęcia. Przykucnął i ostrożnie pogłaskał psa po pyszczku. — Może nas uwolnisz? — zaproponował grzecznie, kiedy zauważył, że ziemia za psem zaczyna schnąć.
— Na pewno nas uwolni, na pewno. — Eliot fuknął, przewracając oczami. — Po co by…
Pies sprawił, że Eliot zatopił się w ziemi jeszcze głębiej, a przy okazji ugryzł w łydkę — na tyle mocno, że Eliot krzyknął z bólu.
— Puszczaj, puszczaj! — wrzeszczał, nie szczędząc ani trochę głosu. — Barry, powiedz mu coś! Mnie nie lubi! Cholera, co takiego zrobiłem temu psiakowi!
— Wkurzyłeś go — stwierdził ostrożnie Barry po chwili dokładniejszego przemyślenia sytuacji.
— Ja? Przecież ja nikogo nie wkurzam! — oburzył się Eliot, rękoma próbując odepchnąć psa od siebie.
— Mama? — przypomniał Barry.
— Pojedynczy przypadek! Zostaw, zostaw! — wrzasnął, by pies nadal nie chciał puścić. — I mówiłeś o mojej czy swojej, bo jakoś żadna z nich nie pałała wobec mnie szczególną sympatią.
Rozległ się pisk. Pies, Barry i Eliot zamarli na moment, potem dopiero zwrócili się w kierunku lasu, skąd dobiegał podejrzany dźwięk. Pies wzdrygnął się. Schował za nogi Barry’ego, uszy oklapły mu ze strachu, który nawiedził i jego.
Serce Barry’ego przyspieszyło w nierównych, szaleńczych podskokach, kiedy ból w uszach stał się nie do zniesienia. Skulił się i wtedy zobaczył, że ziemia pod nimi skamieniała. Szturchnął Eliota i wskazał na swojego buty.
— OK. — wyszeptał, a potem jeszcze raz wezwał Sonatę. Chwycił Barry’ego za rękę i skoczył, wyszarpując ich z błotnistej pułapki.
Upadli kawałek dalej wprost na twarze. Szybko się jednak ogarnęli, podnieśli i zaczęli uciekać w kierunku przeciwnych do tego, z którego dobiegało piszczenie. Nagle zagrzmiał złowrogi szczek, niepodobny do głosu, który wydawał z siebie pies pani Alby. Brzmiał jakby należał do bestii, nie psiaka, który zdołał ledwo podgryźć Eliotowi nogę.
Barry obejrzał się szybko przez ramię. Ulatniający się dym z miejsca, z którego uciekli, nie zwiastował niczego dobrego. Pokręcił głową. Nie, w tej chwili liczyła się ucieczka, nie rozmyślanie nad tym, co właściwie ich goni. Zaraz jednak zdał sobie sprawę, że to nie będzie takie proste. Eliot zaczął kuleć i tym samym, zwalniać. Chwycił go za ramię, aby chociaż trochę ulżyć w biegu, ale w pewnym momencie padł, łapiąc się za nogę, w którą ugryzł go pies.
— Błagam, tylko nie uciekaj… — wycedził przez zęby Eliot, kiedy na twarzy oblał go pot. Barry sprawdził jego czoło — było rozpalone.
— Jak to się stało, przecież to… — nim zdążył dokończyć, coś walnęło go w brzuch. Zgiął się z bólu i splunął przed siebie ślinę. Żółć podeszła mu do gardła.
Cholera, pomyślał, przyklękując.
Pies otoczony błotnistą tarczą, zaczął się ku nim zbliżać. Błoto formowało się w kule, które wystrzeliwały wprost, idąc po prostej linii. Jedna musnęła policzek Barry’ego, uderzając w drzewo za nim.
Zmarszczył czoło ze złości i zacisnął szczękę tak mocno, że aż zęby mu zazgrzytały. Podniósł się, próbując zignorować ból brzucha. Dłoń trzymał w uderzonym miejscu mimo wszystko.
— Czego chcesz? — wysyczał z grozą w głosie.
Pies zamarł na moment.
— Siad! — wrzasnął, osłaniając Eliota przed psem.
Zwierzę zamerdało ogonkiem.
— Nie, nie będę się bawić! — wrzasnął. — Nie. Nie. Nie. Nie dam ci go skrzywdzić.
Przechylił głowę na bok, jakby w ogóle nie rozumiał, dlaczego miałby tak postąpić.
— Nie chcesz mnie skrzywdzić — mówił dalej. — A jeśli chcesz skrzywdzić Eliota, musisz najpierw…
Jego noga ugrzęzła w ziemi. Nie zdążył jej podnieść. Zatopił się, a kątem oka dostrzegł, że Eliot zanurza się w błotnistej mazi. Barry wrzasnął w myślach „NIE”, ale nie zdołał wydusić ani jednego słowa.
Cień mignął mu przez oczami. Cień postukał go w czoło. Cień poruszył czarnymi wargami, nadając swoje imię, które poruszyło światem. Ziemia zatrzęsła się na sam szept imienia, które winno nie być wypowiedziane. Wzdrygnęło nawet Barrym, ale inaczej niż otoczeniem, które pożarł nieokiełznany lęk. Barry uśmiechał się, cieszył na wieść o potędze tkwiącej w imieniu należącym tylko do niego.
Dies irae! — wysyczał zajadle, kierując dłoń w stronę psa. Włosy poderwały mu się do góry. Urosły na jego ojcach w długie linie, ukrywając otaczające go cienie. Wiły się, tańczyły, formowały…
Czarne cienie ukształtowały się w trzy kolce, przebijając zwierzę w dwie łapy i środek brzucha. Psina zaskomlała żałośnie z bólu. Ziemia, którą zamieniał w błoto, wyschła.
Barry wyciągnął swoją nogę, a potem rzucił się do Eliota. Wbił dłonie w ziemię, rozsuwając ją na bok. Był wciąż rozgrzany, teraz nawet drżał z powodu choroby, która dopadła go nagle po ugryzieniu. Barry odwrócił się w kierunku psa, który wił się, dyndając na czarnych kolcach. Krew ściekała w równych, nieprzerwanych liniach, wprost na kępkę trawy, która zamieniła się w krwawą papkę. Iskierki poleciały po jej końcach. Trawa opadła bezwładnie i zeschła, a Barry tylko się uśmiechnął. Nawet to było zlepkiem malutkich kabli. Czy cokolwiek w tej strefie OMEGA żyło? Czy technologia wybiła już wszystko?
— Otrułeś go?  — spytał się zwierzęcia, ale pies tylko zaszczekał w bólu. — Dies irae — powiedziawszy to, kolejne dwa kolce dołączyły do trzech, przebijając się przez pozostałe łapki. — Masz…
Barry splunął krwią na ziemie. Cienie zanikły, a pies z głuchym dźwiękiem opadł na suchą ziemię. Kroki zaczęły dobiegać zza Barry’ego. Ostatkiem sił delikatnie obrócił głowę o czterdzieści pięć stopni. Widział niewyraźnie, same plamy. Oczy zamykały się, otwierały, i tam coraz mocniej zbliżały się do całkowitego zamknięcia. Dopadła go nagła słabość. Padł na kolana, a ręką bezwładnie opadła wzdłuż ciała, sygnalizując, że nastąpiło przeciążenie organizmu, a chwilę później, nim zasnął przy samej przepaści, usłyszał, że pozostało mu tylko trzysta osiemnaście dni życia…
Możesz mnie wesprzeć tutaj:
Znajdziesz mnie tutaj:

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!