Eliot
rozwarł usta, ale już nie padło z nich ani jedne słowo. Po chwili zacisnął je
nawet w wąską linijkę i skulił się ze wstydu. Wyszeptał ciche „przepraszam”, nie
zdobywając się na nic więcej. Eliot musiał wiedzieć, co ich czeka, jeśli
spróbują. Poza tym, co ich tak naprawdę czekało na zewnątrz, jeśli wyjdą bez
przygotowania, środków.
—
Przepraszam — powiedział w końcu i Barry.
—
Nie, to nie tak, to ja…
—
Przepraszam — powtórzył wyraźniej, aby do Eliota dotarło, że sam ma wyrzuty. —
Nikt nie może się dowiedzieć.
—
Zapomnimy o tej kobiecie, z grobu się raczej nie ruszy, i dalej sobie będziemy
żyć — kontynuował myśl, choć głos mu drżał. Mówił niewyraźnie, raz szybko, raz
wolniej, plącząc się między niektórymi słowami. — Tak, skupmy się na pracy.
Udawaj… Udawajmy, że wszystko w porządku, bo inaczej nas zabiją, Barry,
cholera, zabiją nas…
—
Nie zabiją, uspokój się. Gdyby chcieli, to już dawno by się nas pozbyli.
—
Chyba wiem. — Odetchnął ciężko. — Oj, chyba wiem. Dam radę. Dam. Musimy udawać,
bo inaczej będzie z nami ciężko.
Usłyszeli
za sobą szczeknięcie, które odbiło się niepokojących echem w przepaści, niosąc
przez kilka sekund w ostrzeżeniu. Równocześnie zwrócili się w stronę, z którego
dobiegł dźwięk. Zza krzaków wyskoczył pies, ten sam, z którym zawsze chodziła
Alba. Barry wzdrygnął się. W sercu poczuł nagły ucisk, który rozszedł się
boleśnie po całej klatce piersiowej. Odsunął się do tyłu, lecz wtedy Eliot złapał
go za ramię i przyciągnął bliżej siebie. Przepaść znajdowała się bezpośrednio
za nimi, nie było gdzie uciec.
—
Son… — nim Eliot zdążył dokończyć, ich stopy zapadły się w ziemi.
Pies
przeszedł kawałek, a z każdym razem, gdy jego łapa dotknęła ziemi, ta zamieniała
się w błotną breję.
—
Ha! — zaśmiał się nagle Eliot. — Nawet pies ma jakąś moc, a ty nie.
Barry
zmierzył Eliota ostrym, przenikliwym wzrokiem, a potem przewrócił oczami, mając
ochotę wyrzucić mu, że to nie czas na złośliwości.
—
Sonata —wyszeptał Eliot, znów próbując się wyrwać. Nie poruszył się jednak.
Spiął wszystkie mięśnie na twarzy, chwilę potem aż zrobił się czerwony z
wysiłku, ale nadal nie udało mu się wyrwać z pułapki psa.
—
A ty przegrywasz… — zaczął Barry, chcąc się odegrać za wcześniejszą docinkę.
—
Nawet nie próbuj kończyć — wysyczał. — Dobry, dobry piesek. Nie rób nam
krzywdy.
—
Jakby cię rozumiał…
—
Ja tu próbuję coś zdziałać w przeciwieństwie do ciebie, poza tym nie wyrwę się.
A sądząc po tym, że cholerny zwierz nas pokonał, to musi myśleć.
—
„Cholerny zwierz”? — powtórzył słowa Eliota z lekką nutą złośliwości w głosie.
Eliot
westchnął ciężko, a potem zaczął się wiercić, ale to tylko sprawiło, że ugrzązł
głębiej. Pies podszedł do nich. Usiadł przed Barrym i delikatnie trącił go łapą
w łydkę. To nawet nie bolało, wydawało się, że pies po prostu go zaczepiał.
—
Cześć — zwrócił się do zwierzęcia. Przykucnął i ostrożnie pogłaskał psa po
pyszczku. — Może nas uwolnisz? — zaproponował grzecznie, kiedy zauważył, że
ziemia za psem zaczyna schnąć.
—
Na pewno nas uwolni, na pewno. — Eliot fuknął, przewracając oczami. — Po co by…
Pies
sprawił, że Eliot zatopił się w ziemi jeszcze głębiej, a przy okazji ugryzł w
łydkę — na tyle mocno, że Eliot krzyknął z bólu.
—
Puszczaj, puszczaj! — wrzeszczał, nie szczędząc ani trochę głosu. — Barry,
powiedz mu coś! Mnie nie lubi! Cholera, co takiego zrobiłem temu psiakowi!
—
Wkurzyłeś go — stwierdził ostrożnie Barry po chwili dokładniejszego przemyślenia
sytuacji.
—
Ja? Przecież ja nikogo nie wkurzam! — oburzył się Eliot, rękoma próbując
odepchnąć psa od siebie.
—
Mama? — przypomniał Barry.
—
Pojedynczy przypadek! Zostaw, zostaw! — wrzasnął, by pies nadal nie chciał
puścić. — I mówiłeś o mojej czy swojej, bo jakoś żadna z nich nie pałała wobec
mnie szczególną sympatią.
Rozległ
się pisk. Pies, Barry i Eliot zamarli na moment, potem dopiero zwrócili się w
kierunku lasu, skąd dobiegał podejrzany dźwięk. Pies wzdrygnął się. Schował za
nogi Barry’ego, uszy oklapły mu ze strachu, który nawiedził i jego.
Serce
Barry’ego przyspieszyło w nierównych, szaleńczych podskokach, kiedy ból w
uszach stał się nie do zniesienia. Skulił się i wtedy zobaczył, że ziemia pod
nimi skamieniała. Szturchnął Eliota i wskazał na swojego buty.
—
OK. — wyszeptał, a potem jeszcze raz wezwał Sonatę. Chwycił Barry’ego za rękę i
skoczył, wyszarpując ich z błotnistej pułapki.
Upadli
kawałek dalej wprost na twarze. Szybko się jednak ogarnęli, podnieśli i zaczęli
uciekać w kierunku przeciwnych do tego, z którego dobiegało piszczenie. Nagle
zagrzmiał złowrogi szczek, niepodobny do głosu, który wydawał z siebie pies
pani Alby. Brzmiał jakby należał do bestii, nie psiaka, który zdołał ledwo
podgryźć Eliotowi nogę.
Barry
obejrzał się szybko przez ramię. Ulatniający się dym z miejsca, z którego
uciekli, nie zwiastował niczego dobrego. Pokręcił głową. Nie, w tej chwili
liczyła się ucieczka, nie rozmyślanie nad tym, co właściwie ich goni. Zaraz
jednak zdał sobie sprawę, że to nie będzie takie proste. Eliot zaczął kuleć i
tym samym, zwalniać. Chwycił go za ramię, aby chociaż trochę ulżyć w biegu, ale
w pewnym momencie padł, łapiąc się za nogę, w którą ugryzł go pies.
—
Błagam, tylko nie uciekaj… — wycedził przez zęby Eliot, kiedy na twarzy oblał
go pot. Barry sprawdził jego czoło — było rozpalone.
—
Jak to się stało, przecież to… — nim zdążył dokończyć, coś walnęło go w brzuch.
Zgiął się z bólu i splunął przed siebie ślinę. Żółć podeszła mu do gardła.
Cholera, pomyślał, przyklękując.
Pies
otoczony błotnistą tarczą, zaczął się ku nim zbliżać. Błoto formowało się w
kule, które wystrzeliwały wprost, idąc po prostej linii. Jedna musnęła policzek
Barry’ego, uderzając w drzewo za nim.
Zmarszczył
czoło ze złości i zacisnął szczękę tak mocno, że aż zęby mu zazgrzytały.
Podniósł się, próbując zignorować ból brzucha. Dłoń trzymał w uderzonym miejscu
mimo wszystko.
—
Czego chcesz? — wysyczał z grozą w głosie.
Pies
zamarł na moment.
—
Siad! — wrzasnął, osłaniając Eliota przed psem.
Zwierzę
zamerdało ogonkiem.
—
Nie, nie będę się bawić! — wrzasnął. — Nie. Nie. Nie. Nie dam ci go skrzywdzić.
Przechylił
głowę na bok, jakby w ogóle nie rozumiał, dlaczego miałby tak postąpić.
—
Nie chcesz mnie skrzywdzić — mówił dalej. — A jeśli chcesz skrzywdzić Eliota,
musisz najpierw…
Jego
noga ugrzęzła w ziemi. Nie zdążył jej podnieść. Zatopił się, a kątem oka
dostrzegł, że Eliot zanurza się w błotnistej mazi. Barry wrzasnął w myślach
„NIE”, ale nie zdołał wydusić ani jednego słowa.
Cień
mignął mu przez oczami. Cień postukał go w czoło. Cień poruszył czarnymi
wargami, nadając swoje imię, które poruszyło światem. Ziemia zatrzęsła się na
sam szept imienia, które winno nie być wypowiedziane. Wzdrygnęło nawet Barrym,
ale inaczej niż otoczeniem, które pożarł nieokiełznany lęk. Barry uśmiechał
się, cieszył na wieść o potędze tkwiącej w imieniu należącym tylko do niego.
—
Dies irae! — wysyczał zajadle,
kierując dłoń w stronę psa. Włosy poderwały mu się do góry. Urosły na jego
ojcach w długie linie, ukrywając otaczające go cienie. Wiły się, tańczyły,
formowały…
Czarne
cienie ukształtowały się w trzy kolce, przebijając zwierzę w dwie łapy i środek
brzucha. Psina zaskomlała żałośnie z bólu. Ziemia, którą zamieniał w błoto,
wyschła.
Barry
wyciągnął swoją nogę, a potem rzucił się do Eliota. Wbił dłonie w ziemię,
rozsuwając ją na bok. Był wciąż rozgrzany, teraz nawet drżał z powodu choroby,
która dopadła go nagle po ugryzieniu. Barry odwrócił się w kierunku psa, który
wił się, dyndając na czarnych kolcach. Krew ściekała w równych, nieprzerwanych
liniach, wprost na kępkę trawy, która zamieniła się w krwawą papkę. Iskierki
poleciały po jej końcach. Trawa opadła bezwładnie i zeschła, a Barry tylko się
uśmiechnął. Nawet to było zlepkiem malutkich kabli. Czy cokolwiek w tej strefie
OMEGA żyło? Czy technologia wybiła już wszystko?
—
Otrułeś go? — spytał się zwierzęcia, ale
pies tylko zaszczekał w bólu. — Dies irae
— powiedziawszy to, kolejne dwa kolce dołączyły do trzech, przebijając się
przez pozostałe łapki. — Masz…
Barry
splunął krwią na ziemie. Cienie zanikły, a pies z głuchym dźwiękiem opadł na
suchą ziemię. Kroki zaczęły dobiegać zza Barry’ego. Ostatkiem sił delikatnie
obrócił głowę o czterdzieści pięć stopni. Widział niewyraźnie, same plamy. Oczy
zamykały się, otwierały, i tam coraz mocniej zbliżały się do całkowitego
zamknięcia. Dopadła go nagła słabość. Padł na kolana, a ręką bezwładnie opadła
wzdłuż ciała, sygnalizując, że nastąpiło przeciążenie organizmu, a chwilę
później, nim zasnął przy samej przepaści, usłyszał, że pozostało mu tylko trzysta
osiemnaście dni życia…
Możesz mnie wesprzeć tutaj:
Paypal – https://paypal.me/pools/c/8bkOu9wTfD
Ko-fi – https://ko-fi.com/rolaka
Znajdziesz mnie tutaj:
Blogger - https://rolaka-fiction.blogspot.com
Wattpad – https://www.wattpad.com/user/OlaRi9
Tumblr – https://rolaka.tumblr.com
Facebook – https://www.facebook.com/PisarkaRolaka/
Twitter – https://twitter.com/Rolaka1995
0 Comments:
Prześlij komentarz