[BAEL] #18


Rozpętała się burza…
Dwa pioruny przecięły czarne niebo strefy OMEGA, zagłuszając na moment krzyki, które niosły się przez główny plac uniwersytetu. Trzydziestu studentów złapało mocniej za transparenty, które wyrywały się z ich dłoni przez silny wiatr.

— Odpowiedzi! Odpowiedzi! — skandowali jeden po drugim. W ogóle nie umieli złapać rytmu, ale Barry aż się dziwił, że w tym zimnie dają radę jeszcze krzyczeć.
Sprawdził pogodę. Zapowiedź wciąż ogłaszała wysokie temperatury i obecność słońca bez najmniejszej chmury na niebie. Jednak rzeczywistość zderzyła się z niewiarygodnymi oczekiwaniami ludzi i prawdziwymi zamiarami rządu.
Trzy radiowozy wjechały na sam środek platform, które jak na złość ruszyły, niosąc ze sobą auta. Policjanci wyciągnęli pistolety soniczne, możliwe, że po raz pierwszy raz w życiu, i wycelowali w buntujących się studentów. Jeden z nich zbliżył się do Malona, Barry rozpoznał ojca nawet z daleka. Stał najpewniej ze wszystkich, postawę miał nienaganną i trzymał solidnie broń, kiedy reszta kolegów z jednostki nie umiała powstrzymać drżenia rąk.
Student wygłosił swoje żądania. Pragnął prawdy od rządu, wyjaśnienia sytuacji, która miała miejsce kilka dni wcześniej, oraz prosił o to, by przywrócili dawne linie życiowe. Barry wzdrygnął się, słysząc, że nie tylko jego życie się skróciło.
Z niepokojem obejrzał się ku Eliotowi. Czy i jego czekał ten sam los? Nie widział jeszcze, jak wiele czasu zostało przyjacielowi, lecz obawiał się, że i jego dotknęła śmierć.
Malone zbyt dzieciaka machnięciem ręki. Nie ustąpił jednak, nawet podszedł bliżej, zachęcając innych, by do niego dołączyli. Jedna z kobiet, która jechała z dzieckiem na platformie, podeszła do studentów.
Kolejny błysk oświetlił uniwersytet. Piorun trzasnął w drzewo, a odór spalenizny uderzył w nozdrza Barry’ego. Odsunął się z obrzydzenia. Iskierki sypnęły ze sztucznej sosny. Gałąź odłamała się i właśnie ją podniósł ten sam student, który wcześniej rozmawiał z Malonem. Zadrżał. Słowa zamarły gardle, choć usta miał otworzone. Nie umiał nic powiedział. Stał w miejscu i patrzył na zwisające kabelki z drzewa, które pewnie do tej pory uważał za prawdziwe.
Nagle cisnął gałęzią w policjantów.
— Czy wszystko jest kłamstwem!? — ryknął żałosne.
— Dokładnie — odpowiedział cicho Eliot, opierając się o kolumnę. — Zawsze mówiłem, że głupota to największe zagrożenie ludzkości. Myśleli, że wszystko wiedzą, a tu pach! — Uderzył dłoń o dłoń. — Bolesny upadek z nieba.
— To kończy się śmiercią — zauważył Barry, w duchu licząc, że nie myli się.
— Dokładnie — przyznał mu rację Eliot, kiedy powoli cofał się w stronę wnętrza budynku. — On zginie.
Barry spojrzał w kierunku nieba, nie było tam chmur, a jedynie linie, układające się we wzór przypominający plastry miodu. Każdy był ciemny, z każdego wyłaniały się niewielkie wyładowania, ale tylko z nielicznych spadał piorun. Kiedy trzeci trzask zawył przez strefę OMEGA, nawet Barry przeraził się. Gdzie trafi kolejny, skoro kolejne uderzały tak blisko niego? Serce biło jak szalone — z podekscytowania i z lęku, że za moment bunt studentów nie skończy się tak, jak tego zapragnął.
Kolejne walnięcie, tym razem dalej. Z kabli wystających z miejsca skąd urwała się gałąź zawirowały iskry. Alarm na ekranach zawył jeszcze donośniej. Ostrzeżenie niosło się przez każdego obywatela. Przedstawiciel rządu nie przekazał bezpośrednio, co zamierza zrobić, jeśli bunt się nie zakończy. Z ekranu tylko piszczało.
Student zdjął z siebie buty i cisnął je w radiowozy. Nikt nie śmiał się zaśmiać, co więcej za śladem pojedynczego człowieka ruszyły tłumy. W tym samym momencie rozbłysły światła pistoletów sonicznych. Ramię oderwało się z ramienia dziecka, które przytargała ze sobą matka. Przerażenie zamarło na jej twarzy, gdy maleństwo pisnęło z bólu. Zaraz jednak wiązka przemknęła przez jej głowę. Upadła, przyduszając swoim ciężarem dziecko.
Kilku studentów ruszyło mu na pomoc, wtedy sami zostali trafieni przez broń soniczną, której natarcie nie ustawało. Malone nie wydał rozkazu, by przerwać, choć wszystkie transparenty opadły już na plac. Błaganie zamarło na słuchaczu, którego Barry pamiętał z wykładów profesor Liliany. Zaśmiał się, gdy wiązka jasnego światła rozplatała ciało chłopaka na wpół. Z niego też się śmiali na wykładach.
  Barry — usłyszał za sobą Eliota.
Ostrożnie obejrzał się przez ramię. Jego usta zadrżały.
— Przepraszam — wyszeptał, choć żałował tylko tego, że zaczął się śmiać przy Eliocie. Niczego więcej. — Ale oni…
Wskazał palcem na ostatniego studenta — tego, który rozpoczął cały bunt. W dłoni trzymał gałązkę, drugą, bo kolejne iskry wypadały z kabli, które zostały na kolejnym drzewie. Pomachał nią. Malone zbliżył się do chłopaka, przystawił mu broń soniczną do głowy. Student przyklęknął i zaczął błagać o litość. Malone z lekko poirytowanym wyrazem twarzy, jakby jakaś mucha latała mu wokół twarzy, strzelił.
Oczy wykręciły się w oczodołach studenta. Piana spłynęła z jego ust, a ciało opadło bezgłośnie, zagłuszone przez szalejący na dworze deszcz.
— Uciekajmy — błagał Eliot, trzymając Barry’ego mocno za dłoń.
Zgodził się. Szybko wbiegli do budynku i ukryli się w Archiwum, zamykając za sobą drzwi na klucz. Byli bezpieczni. Nikt nie wejdzie do pomieszczenia bez ich zgody.
— Oni wszyscy…
—… zginęli — dokończył za niego Barry. — Tak, zginęli. — Położył dłoń na ramieniu Eliota. — Przykro mi, że musiałeś to widzieć.
Eliot spojrzał wprost na niego. Wyglądał na przerażonego. Odsunął się od Barry’go, wcześniej odpychając jego dłoń. Chwiejnym krokiem doszedł do biurka. Złapał za monitor i wyrwał go z komputera. Krzyknął na całe Archiwum, a potem rzucił urządzenie na jeden z mebli. Rozległ się tylko huk, przez którego Barry podskoczył w miejscu.
— Przykro ci? — spytał cienkim głosem. — Przykro? Tylko tyle? Nic więcej? Tyle? Barry! Barry! Cholera!
Otworzył ekran. Podszedł bliżej Barry’ego i pokazał mu nagranie, które rząd puszczał cały czas w kółko — od momentu, w którym zebrało się zgromadzenia, aż po chwilę, gdy ostatni student zginął z rąk Malone. Barry zacisnął usta w wąską linijkę, przyglądając się w skupieniu wyeksponowanym, przybliżonym scenom, które miały wszystkim przypomnieć, do czego zmierza bunt. Na nagraniu na padła jednak choćby jedna kropelka krwi, nawet deszcz wymazali, głosy wyciszyli, ale nic z tego nikt nie potrzebował. Śmierć to śmierć, a zbezczeszczono ją, jak nigdy w historii strefy OMEGA.
— Rząd wydał wyrok, zginęli — powiedział bardzo wyraźnie Eliot. — Obudź się, to już nie jest jakieś morderstwo. — Złapał za jedno ze zdjęć leżące na biurku. — Ona przynajmniej faktycznie została zamordowana przez jakieś szaleńca czy coś, ale oni… — Znowu wskazał na ekran. — To nie tylko jest chore, to jest niebezpieczne, brutalne. Jak mamy wyjść na ulicę, kiedy teraz policja może w nas strzelić?
Barry słuchał, ale nie odważył się odezwać. Uważał, że już zbyt bardzo skrzywdził Eliota, a zamierzał tylko wyrzucić mu jakim jest hipokrytą. Szukał zawsze przygody, zakochiwał się w wielkich teoriach spiskowych, ale nie był gotowy na prawdziwe zdarzenia. W fikcji wszystko wydawało się prostsze. Dlatego Barry zdecydował, że przemilczy gorzkie słowa. Eliot zbyt wiele przeżył jednego dnia.
— Powiedz coś… — wydusił z żalem Eliot. — Proszę.
— Nie skrzywdzą nas, nigdy — obiecał Barry. Dotknął swojego ekranu, na którym również wyświetlał się komunikat o filmie. — Zabiorą ciała, wyprawią pogrzeb i wszystko wróci do normy.
— Jakiej normy, Barry? Tak właśnie się wszystko zaczyna, a potem? Jedna śmierć pociągnie za sobą kolejne. Nigdy się nie kończy szczęśliwie, gdy jakikolwiek rząd bierze sprawy w swoje ręce. I… — zawahał się. — Przeprasza za monitor.
Podniósł sprzęt z podłogi i ustawił go z powrotem na biurku. Nie dał rady go podłączyć. Kable wyszarpnęły się z komputera, naruszając wejścia USB. Jak Eliot nie próbował, wtyczki już nie pasowały. Poza tym sam ekran był pęknięty.
Zrezygnowany Eliot opadł ciężko na fotel. Dłońmi zakrył bladą twarz. Wyglądał, jakby za moment miał zemdleć. Barry przełknął głośno ślinę i mimo wszystkich obaw, przyklęknął przed Eliotem. Chwycił go za dłonie i zabrał je z twarzy przyjaciela, by zobaczył jego uśmiech. Wątpił, że to doda mu sił, ale jeśli miał sprawić, że na moment porzuci lęk o przyszłość, to był gotowy zrobić dla niego wszystko.
— Obronię cię — zadeklarował.
— Nie, nie obronisz. Jak taki konus ma to zrobić niby?
Barry zacisnął szczękę, tak mocno że aż jego zęby zazgrzytały, kiedy o raz pierwszy w życiu usłyszał tak żałośnie wypowiedziane przezwisko.
— Mam swoje… sposoby — odparł cicho, przecierając wierzch skóry Eliota. — W przeciwieństwie do ciebie nie boję się zabić kogoś.
— Też racja. Zaczynam się o ciebie trochę martwić, zaczynasz się zachowywać jak… nie ty.
Przewrócił oczami, a Barry tylko patrzył i powstrzymywał się z całych sił od odrzucenia wszystkich lęków, z którymi żył od lat. Marzył, aby prawdziwie przytulić się do Eliota; wyszeptać ma na ucho najskrytsze pragnienia, które krążą po jego myślach od momentu, w którym po raz pierwszy Eliot zabrał go od ojca, by obejrzeć jedyną w roku gwiaździstą noc strefy OMEGA….

6 lat temu…
Gwiazdy nie istniały, a opowieści o prawdziwym księżycu krążyły legendą wśród starych i młodych, kiedy zbliżał się co roku pierwszy dzień jesieni. Starzy pamiętali Anielkę, słodką dziewczynkę, którą wybłagała rząd, by wraz z jej śmiercią zawiesił na niebie gwiazdy i księżyc. Mówili, że przedstawiciel rządu, ukryty wśród zwykłych obywateli, usłyszał jej błaganie. Inni twierdzili, że sama dziewczynka należała do rządu. A byli też i tacy, co sądzili, że tajemniczy bohater spełnił jej życzenie. Jednak co ważniejsze, w noc cichą gwiazdy zalśniły na ciemnym niebie a księżyc wzbił się wysoko, pozostawiając w sercach ludzi na zawsze legendę i wspomnienie.
Barry zamknął książkę i zwrócił ją ojcu na półkę. Te nie podniósł nawet wzroku. Wskazał jedynie palcem na tablicę, gdzie zawieszał informacje o przyszłych planach i zajęciach Barry’ego. Chłopak przyjrzał się im z bólem serca. Nauka. Nauka. Nauka. Uczył się, zapominał. Nie zamierzał pamiętać. Znowu się uczył i znów zapominał. Wziął jednak rozpiskę i opuścił pokój ojca, drzwi zostawiając lekko uchylone.
— Będzie dzisiaj księżyc, będzie — usłyszał krzyk sąsiada z dołu.
Westchnął ciężko. Zabezpieczenia ojciec założył trzykrotne, a na ścianie zostawił notatkę: „Nie wychodź, wiesz dlaczego”. Wiedział. Matka wyszła i już nigdy więcej nie wróciła.
Barry ze smutkiem w oczach ostatni raz spojrzał w kierunku drzwi. Odwrócił się i wrócił do swojego pokoju, zatrzaskując za sobą wejście. Oparł się o ścianę obok łóżka, na których leżały ułożone w stosy książki. Wziął pierwszą z nich — zaznaczył właściwe strony, nawet siedział późno do nocy, by nadrobić materiał, potem próbował pochwalić się wynikami. Jednak koniec końców wylądował we własnym pokoju, sam…
Jego ręka zadrżała. Otworzył ekran i odkrył, że Eliot próbuje się połączyć. Barry zacisnął usta w wąską linijkę. Miał pozwolić, by ujrzał go w tym stanie? Wiedział, że przyjdzie, że zostanie z nim i przegapi jedyną okazję, by ujrzeć księżyc. Dlatego nie odebrał. Odpisał jedynie, że spotkają się na zewnątrz.
Ostrożnie przymknął klapę, przymykając i otwierając powieki, pod którymi zbierały się łzy. Zebrał włosy w cienki kok i podniósł się. Chwiejnym krokiem podszedł do zabezpieczonego okna, za którym widział jedynie drzewo. Pociągnął za klamkę — nie udało mi się przejść przez zabezpieczenia.
Ręka opadła mu bezwładnie.
— Dlaczego? — wyszeptał. — Wrócę, naprawdę wrócę, tylko mnie wypuść — mówił do siebie, bo nigdy nie odważyłby się wyznać prawdy ojcu.
— Barry — usłyszał za sobą czyjś szept.
Odwrócił się gwałtownie. Eliot zamknął mu usta dłonią i powiedział cicho „cii”, wskazując na wyjście. Kiwnął głową kilka razy, a potem uśmiechnął się ciepło, ostrożnie wyciągając Barry’ego z pokoju. Nie opierał się. Pozwolił Eliotowi się prowadzić. Nawet do drzwi, które jak się okazało, były szeroko otwarte. Jak?, spytał w myślach, nie rozumiejąc, jakim sposobem Eliot przeszedł przez zabezpieczenia.
— Chodź, bo przegapimy — wyszeptał jeszcze, wypychając Barry’ego na korytarz. Delikatnie docisnął drzwi i wpisał kod zabezpieczający. — Myślałeś, że dam ci uciec od odpowiedzialności? Chciałeś mnie wystawić? Oj, nie, nie, nie, konusie — mówił, gdy zbiegali po schodach. — Mam tyle teorii, tyle fascynujących, że… ach… — Zatrząsł się z ekscytacji. — Nie mogę się doczekać. I jeszcze znalazłem super, super, super… Nie wchodzimy na platformy — powiedział, pociągając Barry’ego w kierunku lasu.
Weszli na fragment ulicy, który był unieruchomiony i nim przeszli aż pod pola uprawne. Eliot wskazał Barry’emu wydeptaną ścieżkę, skąpaną w ciemności. Każdy krok był chwiejny, niepewny. Dzień skrył się za mrokiem spokojnej nocy, w której wszyscy wyczekiwali powstania nowej legendy. Barry co kilka kroków spoglądał w kierunku nieba, w obawie, że księżyc ich ominie. Z kolei Eliot patrzył cały czas przed siebie, prowadząc przyjaciela między drzewami i krzewami. Ptaki umilkły, wilka, o którym również krążyły legendy, nie słyszał.
— To tutaj — stwierdził Eliot.
Usiadł, Barry chwilę później uczynił to samo.
— Ojciec… Ojciec mnie zabije. — Jego głos zadrżał. — Albo na wieczność zamknie w domu.
— Ej, przesadzasz. Co najwyżej, każe odrobić wszystkie zaległości. Poza tym pewnie pani Alba ci już mówiła, doświadczenie przede wszystkim. A to, co zaraz ujrzymy… — zamilkł na moment. — Księżyc, on istnieje…
Dwa, jasne punkty zawisły na kopule. Eliot złapał Barry’ego na dłoń i przysunął się bliżej niego.
— Patrz, patrz, patrz — powtarzał zniecierpliwiony.
Koleje gwiazdy zaczęły zapalać się na niebie, biegnąc w jednej linii, zataczając jedno koło, a na końcu, w samych ich środku obudziła się szaro—biała kula o śmiesznych łatach czy kraterach, Barry nie mógł sobie przypomnieć. Nienaturalne, dotąd mu nieznane światło otuliło ich twarze. Mimo że noc była chłodna, dzień niespokojny, a ostatnia godzina napięta… to teraz Barry czuł jedynie spokój. Przełożył rękę przez ramię Eliota. Nie odsunął się, nawet uśmiechnął, wskazując po kolei na gwiazdy.
— A to… Ten jest… Żartujesz… Księżyc, a słyszałem, oj nieważne, a to… — mówił niewyraźnie, chaotycznie. Ciężko było zrozumieć choćby jedno zdanie. Jednak dla Barry’emu wystarczyło, że był obok. Śmiał się i cieszył na widok najpiękniejszej rzeczy, jaką kiedykolwiek widzieli w życiu.
— Dziękuję, zawsze będę twoim dłużnikiem — zadeklarował Barry, przerywając Eliotowi monolog.
Zdziwił się mocno, ale nie skomentował oświadczenia. Tylko zaśmiał się, a potem znów ułożył na Barry’m, by móc lepiej doglądać gwiazdy i księżyc.
— Wiesz… — zaczął nagle — teoria teoriami, szkoła szkołą, a potem życie dla strefy OMEGA. Od lat dążymy do czegoś, co ktoś wpisał w nasze plany życiowe. Tylko że można uciec. Każde zabezpieczenia pokonać. Oglądać taki oto księżyc codziennie. Niedługo skończymy szkołę, potem studia, ale co dalej? Praca do końca naszych dni? Może coś jest za tym MUR-em. Może coś na nas czeka? Może… my powinniśmy być gdzie indziej. Gdzieś, gdzie są te gwiazdy i księżyc…
Barry mruknął.
— Jeśli ty tam pójdziesz, to ja idę z tobą — obiecał.
— Trzymam cię za słowo. Może do tego czasu urośniesz, konusie. — Pstryknął Barry’ego w czoło. — Poza tym… fajnie by było cię mieć obok. Tutaj raczej nas rozdzielą. Zawsze tak robią, a przecież zawsze byliśmy…
—…razem — dokończył za niego Barry. Otworzył usta, by coś jeszcze dodać, lecz zamilknął. Niektórych rzeczy nie musiał wypowiedzieć na głos, wystarczyło mu, że obok był Eliot…
Możesz mnie wesprzeć tutaj:
Znajdziesz mnie tutaj:

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!