[BAEL] #12

Księga 1 ~ Byliśmy łgarzami

ELIOT

W podskokach wyszedł w pokoju, a potem zamarł pośrodku korytarza. Zacisnął powieki, a usta ścisnął aż do bólu. Eliot palnął się w łeb. Trzymanie w tajemnicy przed Barry czegokolwiek było wyczerpującego. Teraz powstrzymywał się, ile tylko mógł, ale brakowało mu sił i cierpliwości. Jak bardzo, chciał mu wszystko powiedzieć, wyrzucić z siebie i porozmawiać, wspólnie rozwiązać wszystkie problemy. Jednak jeśli to zrobi, Barry ucierpi na tym najbardziej. Dlatego wziął głęboki wdech i otworzył drzwi wejściowe, starając się uśmiechać szeroko, a głowę mieć uniesioną dumnie i wysoko.
— Witam.
Drogę zatarasował mu policjant. Młody, trochę roztrzęsiony, a przede wszystkim część jego ubioru była rozszarpana. Trząsł się, a mimo to próbował stać prosto, trzymając ręce za plecami. Policjant zrobił krok na przód, stając blisko, bardzo blisko Eliota, tak że mógł czuć nieświeży oddech wydobywający się z jego ust.
— Witam, ja do Barry’ego — powtórzył słabym głosem.
— Może wezwę pomoc? — zaproponował Eliot. — Nie wiem, czy kochany stróż prawa natrafił na jakieś dzikie, dotąd nieodkryte zwierzę, co by mnie bardzo ucieszyło, czy najzwyczajniej świecie doświadczył nieprzyjemnego spotkania z pułapkami lasu, ale wizyta w tubie raczej nie zaszkodziłaby…
— Chcę się widzieć z Barrym — powiedział jeszcze raz, tym razem bardziej stanowczo.
— Barry, ktoś do ciebie! — Obejrzał się za siebie szybko. — Ktoś bardzo zły do ciebie. Kawa, herbata, nowe ubrania? — spytał grzecznie Eliot w oczekiwaniu na Barry’ego.
— Nie. — Uśmiechnął się policjant. — Już wszystko dobrze. Wkrótce będę miał już wszystko.
— Wszystko. — Eliot zmarszczył czoło. — To trochę dużo, muszę przyznać. Jak teraz sobie myślę, to to „wszystko” mnie niepokoi, bo Barry nie ma nic do oddania, a więc…
Niewinnie rozejrzał się po przedpokoju. Nagle chwycił za klamkę i zatrzasnął za sobą drzwi. Policjant wrzasnął z bólu, kiedy walnął go prosto w czoło. Na poprawkę jeszcze raz to zrobił i dopiero potem wpisał kod zabezpieczający.
Barry wybiegł z pokoju, cały blady.
— Co… — nim dokończył, Eliot mu przerwał:
— Brudny policjant, trochę pokręcony.
— Młody?
— No raczej nie wyglądał na starego.
— To nie to, ah… To MŁODY?
— Młody? — zdziwił się Eliot. — Dobra, nieważne, ten Młody mnie niepokoi. Wygląda jak jakiś chory android z projektów sprzed kilku lat, zanim zakazali ich produkcji. Oczywiście chwilę po tym, jak zamordowali setki swoich właścicieli. Cholera, jeden z nich nawet spalił w piekarniku dziecko.
Barry zamknął oczy. Aż zrobił się czerwony ze złości.
— Do rzeczy! — ryknął niespodziewanie.
— Chodzi o to, że wygląda na takiego, co chciałby cię zabić. Raz i na zawsze, jeśli można zabić niedobrze…
— Zabezpieczyłeś?
Barry podbiegł do drzwi i sprawdził wszystkie zabezpieczenia. W końcu westchnął z ulgą, kiedy okazało się, że wszystko jest w porządku. Eliot dumnie wypiął pierś. Nawet jeśli do własnego domu nie znał hasła, to do mieszkania Barry’ego mógł się włamywać, kiedy tylko chciał.
— A w ogóle, co ty mu zrobiłeś, że… No ten… — Wskazał na drzwi. — Wyglądał na rządnego zemsty gagatka z jakiegoś taniego filmu akcji.
— Zabiłem go — stwierdził obojętnym tonem Barry.
— Aha, zabiłeś… — Przymrużył oczy. — Jak „zabiłeś”? To jego zabiłeś? Faktycznie coś wspominałeś… I nic dziwnego, że teraz z taką miną stanął w drzwiach. Facet nie wie, co to przebaczenie. Ciekawe, czy wydostał się z przepaści, jak nie… — Pomyślał przez chwilę. — Eee, to niemożliwe. Pewnie ma jakieś inne zdolności.
— Zdolności? — zaciekawił się Barry.
— Tak, ty wiesz, jak wysoko potrafię skakać… — Nie zdążył ugryźć się w język w odpowiednim momencie. — Ee, niczego nie… słyszałeś, proszę?
— Skakać? — Zmarszczył czoło ze zdziwienia. — Zaraz, o czym ty…
— Ja? — Wskazał na siebie. — Ja coś dziwnego powiedziałem? Oj, nie, nie, przesłyszało ci się.
— Przesłyszało… — Barry przewrócił oczyma. — Mógłbyś chociaż postarać się, kiedy kłamiesz.
— Ja nigdy nie kłamię — zapewnił.
— A ja mam wymarzone metr siedemdziesiąt.
— Nie masz.
— No właśnie, no właśnie.
Barry poklepał Eliota po ramieniu. Potem przyłożył ucho do drzwi.
— Poszedł sobie?
Barry posłał mu ostre spojrzenie. Eliot poddał się. Nie chce, by mu przeszkadzano, nie ma problemu, ale sam miał ochotę już stąd wyjść i w końcu udać się na spotkanie z matką. Teraz jednak czuł, że nie będzie to takie proste. Przez okno nie wyskoczy, Barry raczej go nie wypuści. Nie tylko przez wzgląd na policjanta, ale również przez to, co powiedział. Czasami powinien się w ogóle odzywać. Stało, co się stało, czasu nie cofnie, ale zdawał sobie sprawę, że w tej chcieli Barry nie ma prawa poznać prawdy. Obiecał. Obiecał i dotrzyma obietnicy za wszelką cenę.
Ścisnął powieki i odliczył w myślach do dziesięciu, przy okazji zastanawiając się, jak ominie Barry’ego. Wystarczy mu chwila na odblokowanie drzwi, potem pójdzie już łatwo. Ucieknie, Barry w tym czasie zamknie się i prawie wszyscy będą szczęśliwy.
Otworzył oczy i wbił skupione spojrzenie w drzwi, przez którymi Barry nie stał.
Eliot spojrzał w prawo, potem w lewo, nie znalazł przyjaciela. Zajrzał na zaś do pokoju, ale jak niby Barry miał go minąć? Nie dostrzegł choćby śladu po nim w żadnym pomieszczeniu. Przyklęknął przy drzwiach. Sprawdził kod, ale pozostał nienaruszony. Dotknął klamkę, był lodowata.
Eliot podniósł się. Bez chwili zawahania odbezpieczył wejście i pobiegł w dół klatki schodowej. Nagle rozniósł się żałosny, pełen bólu krzyk.
Skoczył w dół. Nogi zgiął w kolanach. Cień wyszedł spod jego powieki i szeptem uniósł się między ścianami, podpowiadając, że musi wylądować na płaskiej powierzchni. Eliot chwycił za poręcz i dzięki niej stanął pośrodku przedpokoju. Zachwiał się na moment. Pokracznie ruszył na przód, zahaczając czołem o ścianę.
— Barry! — wrzasnął.
Odpowiedziała mu cisza.
— Na cudownego Baela, niech mu nic nie będzie.
Spojrzał szybko na własne ramię. Skacz. Skacz. Skacz. W jednym, nieustannym rytmie cień mu szeptał.
— Raz czy dwa uratowałeś mi życie, więc teraz pomóż Barry’emu — zwrócił się do niego. Tym razem nastąpiło milczenie.
Eliota chwyciła nagła gorączka. Gdyby nie myśl, że musi uratować przyjaciela, padłby na ziemię. Cień wyrwał się z jego okno. Ciemny ogon zawisł na jego ramieniu. Zawinął się w sprężynę i odbił od ciała. Dwie krótkie ręce wyskoczyły z tułowia, który teraz był brązowy. Cień otoczył swoją szyję muszką i poprawił ją, bym potem przygładzić krótki kucyk wyrastający ze środka głowy.
— Sonata — odezwał się nagle cień.
— Sonata — powtórzył po nim uważnie Eliot. — A więc niech będzie sonata. Więc zacznijmy koncert skoków. Zacznijmy od wspaniałego allegro!
Eliot skoczył nad budynek. Miał tylko chwilę, więc rozejrzał się wokoło w poszukiwaniu Barry’ego. Nie dostrzegł go, ale za to rozpoznał przeklętego policjanta. Zeskoczył na budynek, odbił się od dachu i potem zatrzymał na drugim.
Zobaczył ich.
Barry chwycił policjanta za gardło i powalił go na ziemię, mimo wątłej budowy. Eliot aż otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Może nie był tu wcale potrzebny? Lecz kiedy tylko tak pomyślał, Młody wyciągnął rękę. Skrzynka pocztowa zniknęła i pojawiła się nad głową Barry’ego.
— Uważaj! — wrzasnął Eliot, lecz skrzynka zdążyła spaść. — Sonata, dawaj.
Odbił się od ostatniego z dachów i wylądował pomiędzy Barrym i Młodym. Złapał przyjaciela i skoczył, lecz coś pociągnęło go za nogę. Pisnął o odruchu. Puścił Barry’ego, a sam walnął twarzą w chodnik. Platformy zamigotały i ruszyły.
— Czyli są sprawne — wyszeptał.
Odwrócił się i wbił zaskoczone spojrzenie w Młodego.
— Hej, daruj nam życie. On przeprosi, tak przez przypadek chciał cię zabić.
— Oj, daj mi spokój. Ten głupek, a potem cała komenda. Niekoniecznie ucieszyli się z mojego powrotu. Poza tym, wcześniej też nikt mnie nie lubił.
— Przyznam, że ciekawy powód do… — zastanowił się przez chwilę. — Chcesz wszystkich zabić?
— Nie, tylko jego, resztę nastraszyć. Do ciebie nic nie mam, więc stań obok i patrz.
Wyciągnął dłoń i wtedy trzy metalowe konstrukcje oderwały się od płotu. Eliot złapał Barry’ego i szybko odciągnął na bok. Ostre krańce fragmentu płotu wbiły się w ziemię.
— Ty go prawie zabiłeś — zwrócił uwagę policjantowi. — Co z ciebie za policjant?
— Żaden, żaden, żaden, ale za to mam zabawki, którym wam brakuje.
Jakiś cień mignął za Młodym.
Eliot aż zamknął oczy ze zdziwienia. To samo coś, co siedziało na jego ramieniu. Nie miało ogona, raczej bardzo długie ręce, które były zawinęły się wokół tułowia policjanta. Czerwone ślady, jakby po oparzeniach, wyryły się na stroju policyjnym. Głowa stworzenia, a raczej długi, szpiczasty pysk położył się na ramieniu młodego. Oczy miał białe, powiem brakowało.
— Jak to coś się nazywa? — zapytał grzecznie Eliot.
Młody z początku nie wiedział, o co mu chodzi. Rozejrzał się i nagle zamarł, by potem wybuchnąć gromkim śmiechem. Zaklaskał.
— Danse macabre? Widzisz? Naprawdę widzisz? Czyli nie tylko ja. Ano tak, podobno wpadłeś do przepaści. Słyszałem, słyszałem…
— Skąd o tym wiesz? Podobno tylko rozeszła się wieść, że nie żyję, więc…
Młody uśmiechnął się podejrzanie.
— Wiem, bo wiem, nic więcej. Dance macabre!
Ręce odczepiły się od tułowia policjanta i wyciągnęły się w bok. Wyrwały kolejne fragmenty płotu i zamachnęły się nimi, celując wprost na Eliota. Złapał szybko Barry’ego i skończył. Metal jednak zaczepił o jego kostkę. Nie zaczęła krwawić, ale nagły ból sprawił, że stracił wyczucie. Z Barrym opadł na ziemię. Młody zaczął biec ku nim. Ręce otoczyły ich w jednym kręgu, nic nie ze sobą nie zabierając. Nie mieli jednak, jak uciec.
— Barry, obudź się, cholero jedna… — syknął zajadle, poklepując przyjaciela w policzek. — Nawet mogę na miesiąc skrócić o połowę swoje monologi, ale tylko rusz dupę, bo masz ciężką, pomimo mikrych rozmiarów.
— Ty naprawdę lubisz gadać — zauważył Młody.
— Eh, tak już mam i tyle. Jak chcesz to możemy się bić na gadanie. Zapewniam, wygram bez dwóch zdań. Poza tym na pięści ciężko ze mną. Mam słabe kości.
— Nie przejmuj się, poradzimy sobie…
Ręce zatrzymały się w miejscu. Lewitowały nad ziemią, a głowa stworzenia, do którego należały, przechyliła się. Młody rozchylił lekko wargi i wziął spokojny wdech powietrza, chodząc wokół kręgu.
— Jak przeżyłeś? — zapytał nagle Młody. — Wydaje mi się, że po prostu skoczyłeś, ale wątpię. Długo cię nie było. Jak teraz myślę, to…
—… ciebie też długo nie było — dokończył za niego Eliot.
Wstał. Rozluźnił trochę muszkę, Barry’ego zostawił obok. Poprawił marynarkę. Wygląd przede wszystkim. Sonatę pogłaskał po główce. Napiętą sprężynę dotknął, była gotowa do ucieczki.
— Allegro — wyszeptał i odbił się od ziemi.
Ręce odruchowo podążyły za nim, lecz Eliot wzbijał się i wzbijał w powietrze, nie mogąc się zatrzymać. Plastry miodu, MUR, zbliżał się ku niemu. Brakowało tylko kawałka, by dotknąć kopuły, która odgradzała od reszty świata. Jednak tylko wyciągnął ku niej rękę, zaczął opadać…
Ręce prześcignęły jego i walnęły w kopułę — raz, potem drugi, aż zniknęły Eliotowi z zasięgu wzroku. Dlaczego nie podążyły za nim? Dlaczego nie pochwyciły Barry’ego, gdy miały okazję?
Obrócił się w powietrzu i spojrzał z góry nastoją dzielnicę. Coś było w niej nie tak, domy stały jakoś krzywo. Nie w linii prostej, jak pamiętał. Widział zupełnie inni układ, poza tym charakterystyczny balkon, w który matka zainwestowała dla brata, znajdował się bliżej lasu. Jego rodzina z kolei stała na zewnątrz.
Eliot zeskoczył na dach. Znów odbił się, tym razem z większą siłę, by zdążyć przed rękoma do Młodego, który stał nad Barrym i kopał go prosto w brzuch. Eliot zacisnął szczękę z wściekłości. Zacisnął pięść i już miał walnąć prosto w obrzydliwą mordę policjanta, gdy jedna z platform wyrwała się z chodnika i uderzyła go w nogi.
Wrzasnął z bólu. Przewrócił się i przeturlał wprost pod nogi Młodego. Jęknął.
— Słabo skaczesz — skomentował policjant.
— A ty jakoś marnie się ruszasz — odpowiedział, stękając co chwilę.

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!