[BAEL] #9

Księga 1 ~ Byliśmy łgarzami

BARRY


Barry zamknął oczy, zgodnie z poleceniem lekarza i poddał niecodziennej relaksacji w trakcie badania światłami jonowymi, które przyjemnie łaskotały po całym ciele. Nie czuł się już znużony, senność minęła w zaskakująco szybkim tempie i jakoś… nie wydawało mu się, że w ciągu ostatnich godzin zemdlał przed domem z powodu gorączki. Tryskał energią. Miał wręcz ochotę wydostać z tej przeklętej tuby i pójść do pracy, do archiwum, by przejrzeć chociaż część spraw, kiedy jeszcze nie zatrzymali go w sprawie zepchnięcia młodego.
— Pana życie skróciło się — usłyszał diagnozę lekarza, który skończył przeglądanie wnętrza organizmu w Barry’ego w tubie leczniczej.
Sprzęt zapipczał cicho, a potem światła z gasły. Lekarz otworzył szklaną tubę, w której spoczywał Barry. Dodał cichym, lekko zmartwionym głosem:
— Przykro mi.
Barry rozchylił powieki. Świat nie zmienił się, a on nadal żył, choć świadomość, że jego czas uległ skróceniu, niepokoiła go. Dlaczego tak się stało? Kiedy? Kto lub co było za to odpowiedzialne Wiele pytań kłębiło się w jego myślach, ale najbardziej zastanawiał się nad tym, jak powie o tym Eliotowi, kiedy już go odnajdzie. Wypadałoby w końcu wyzwań wszystko, włącznie z niekoniecznie właściwymi… uczuciami. Zaśmiał się. Co się w ogóle martwił? Oczywiście, że zatai prawdę. Skoro był tchórzem przez ostatnie kilka lat, to zbliżająca się śmierć niewiele zmieni.
— Nie chce pan wiedzieć, ile…
— Ile mi zostało? — dokończył za lekarza.
— 320 dni, 12 minut i 12 sekund. — Pokazał na naprawiony ekran Barry’ego, na którym liczby już zaczęły się zmieniać. — Przykro mi.
Pochylił przed Barry’m czoło. Jego jasne, wręcz za jasne włosy jak na te rejony, wypadły z kucyka i rozwaliły się we wszystkie strony. Gdy tylko podniósł się, poprawił je, tym razem zbierając w warkocz. Nos miał strasznie krzywy, aż Barry nie mógł wyjść z podziwu, że nie zdecydował się na operację korekcyjną. Na pewno go było stać. No, ale przynajmniej przewyższał Barry’ego. Mimo wszystko chłopak mógł sobie poważyć o znalezieniu kogoś niższego tym mieście i całej strefie OMEGA.
— Dziękuję. — Kiwnął kilka razy. — Mogę wracać już do domu w takim razie?
Lekarz spojrzał na wywieszony ekran nad drzwiami. Wszystkie ostrzeżenia zniknęły. Jak głosił ostatni komunikat „niebezpieczeństwo minęło”. Niestety, lekarz uśmiechnął się krzywo, niekoniecznie przekonany co do prawdziwości słów zawartych w ogłoszeniu.
— Tak. Proszę wykorzystać pozostały czas. Większych zmian nie odnotowałem w pańskim organizmie. Tylko… — spojrzał na zrobione przez siebie ręczne notatki — niewielkie zacienienie na oku i blizna na lewej ręce. Dziwne… Żadna z tych zmian nie powinna doprowadzać do skrócenia wieku. Jeszcze pana przebadam, ale… nasze ręce się nie mylą.
— Rząd ma zawsze rację — dodał Barry. — Widzę, że pan również lubi tradycyjnie. — Wskazał na papier.
— Aaa… Moda na niektóre rzeczy wraca. Poza tym… nie powinniśmy zatracać wiedzy przodków. Nigdy nie wiadomo, czy nie powtórzy się katastrofa sprzed MUR—u. Technologia jest wygodna, naprawdę, ale dzisiaj już chyba udowodniła, że nie jest idealna.
— Widziałem śmierć kilku osób, więc rozumiem. Dziękuję za informację.
Barry już miał wyjść z gabinetu, gdy usłyszał za sobą:
— Dlatego proszę nie brać prognoz zbyt poważnie.
Zatrzymał się i obejrzał przez ramię w kierunku lekarza. Podziękował mu uśmiechem, może trochę za smutnym, ale jakoś nie mógł się zdobyć na więcej radości.
Na korytarzu zastał przynajmniej pięćdziesięciu pacjentów, który również czekali na przebadanie w tubie — starzy czy młodzi, dorośli czy dzieci… Gdzie Barry nie spoglądał widział wszystkich — i sąsiadkę z domu obok, i pana z mięsnego. A na samym końcu tej kolejki czekała na niego Alba. Machała zadowolona, trzymając na krótkiej smyczy tego głupiego kundla, który skakał na Barry’ego za każdym razem, gdy tylko go wyczuł. Dlatego tym razem nie podszedł do samej Alby, został kawałek dalej.
Pies szarpnął za kaganiec, pociągając za sobą Albę. Kobieta zdążyła zatrzymać kundla w ostatniej chwili.
— Siad! — krzyknęła do psa. — Niewdzięczna suka. Ma żarcie, dom, a coś ciągle nie pasuje. Ciekawe co, prawda? — Łypnęła groźnie na psa. — A u ciebie jak tam, kochany? Mam nadzieję, że załatwiłeś wszystko.
— Tak. — Skinął głową. — Pozostała mi tylko blizna na ręku, nic więcej. To pewnie pani mnie znalazła, więc serdecznie dziękuję.
— Oj, nie dziękuj mi, cała przyjemność po mojej stronie. Najważniejsze byś był zdrowy i tyle. Wracamy do domu? — zaproponowała. — Malone już ci naszykował harmonogram na dzisiejszy dzień.
Alba wyszła z budynku. Barry za nią tylko podążył, ostrożnie słuchając tego, co do niego mówiła. Niekoniecznie wiedział, co ma odpowiedzieć. Po chwili już przestał słuchać nawet Alby. Miasto powróciło do życia, choć w szarości, której do tej pory nie poznał. Śmiech zszedł z twarzy ludzi, zastąpiony przez gorzki uśmiech. Na jednej platformie jechała jedna osoba. Nikt nie był zapatrzony w ekrany, wszyscy rozglądali się, jakby w obawie, że znów rozpocznie się chaos. Starsi ludzie wchodzili do szpitala jedni z drugimi, kobieta z dzieckiem przepchała się i krzyknęła do personelu, że jej dziecko umiera. Inna dziewczyna zemdlała przed wejściem do budynku. Pielęgniarze wzięli ją na nosze i zanieśli do środka, nawet nie próbowali korzystać z jonowych noszy.
— Ludzie są tandetni — narzekała Alba, przepychając się między wchodzącymi do szpitala. — Takie tanie zabawki, które się zepsują przy pierwszym, mniej delikatnym użyciu. Kto to widział, że spanikowali, bo ekrany im się zawiesiły. Totalna żenada, mój drogi. Tacy to nawet żyć nie powinni. Słabi ludzie to słabe społeczeństwo. A jak społeczeństwo jest słabe, to możemy już iść do grobu, bo zginiemy marnie, a ty co sądzisz? Tylko błagam, szczerze.
— Są żałośni — odparł wprost. Przynajmniej przy Albie nie musiał niczego udawać. — W momencie, kiedy rozpoczęła się panika, byłem akurat w archiwum. Pewnie sam bym oszalał, gdyby nie to. Ale ta reakcja… Przerosła mnie. Ludzie zadeptywali się na śmierć.
Alba zaśmiała się, a potem poklepała Barry’ego po ramieniu.
— Niejedno przeżyłam, dzieciaku, i to nie pierwsze takie zbiegowisko w historii naszego miasta. Ludźmi łatwo manipulować i łatwo ich zabijać.
— Profesor Liliana powiedziała, że „śmierć w dawnych czasach była łatwiejsza” — powtórzył słowa kobiety.
— I tak, i nie. Kochany, mogę z ręką na sercu stwierdzić, że teraz też jest łatwa. Po prostu kiedyś o śmierci lepiej się informowało innych. Płakano po zmarłym dziadku, a teraz? Wiemy, że zostanie mu tydzień, więc się żegnamy. Kiedyś mogłeś dowiedzieć się o śmierci dzień po wydarzeniu. Taka to różnica.
— Mimo wszystko wielka.
— I tak, i nie. Dochodzimy do jednego i prostego wniosku: śmierci nie unikniesz. Jakbyś się nie starał, jakbyś nie próbował. Taki nasz los. W dawnych czasach śmiali się, że pewne w życiu są tylko śmierć i podatki.
Barry zmarszczył czoło.
— To podatki jeszcze istniały w czasach sprzed MUR—u? Czy to inny rodzaj „podatków”?
— Oj, to taki wymysł rządu, że oddajesz część swoich pieniędzy do wspólnego budżetu, z którego środki są wydatkowane na potrzeby społeczeństwa, a nie zmienił się on od wieków.
— Ale po co? Przecież ludzie świetnie sobie radzą w hierarchicznym systemie. Podatki są zbędne, kiedy wszyscy pracują dla wspólnego dobra.
— Może i tak, a może i nie. Taki w tym taki drobny haczyk, że w systemie opartym na podatkach możesz wyrwać się z zawodu, który wykonujesz. Nie wybierasz go na całe życie.
Barry zastanowił się nad tym. Oczywiście, że nikt w stresie OMEGA nie miał prawa zmienić zawodu, ale dlaczego on i Eliot nigdy nie mieli większych problemów z braku posiadania pracy. Nikt ich nie przymusił, rząd nie zainteresował, tym bardziej policja, ludzie też jakoś niekoniecznie czepiali się ich, oprócz samych rodzin.
— Barry…
— Słucham — wytrąciła go z myśli Alba.
— Nie myśl. Jak się za dużo myśli, to rodzi się zbyt wiele problemów. Niemyślenie jest więc dobre. Kiedy zastanawiamy się zbyt mocno, to doszukujemy się w prostych sprawach nawet najmniejszej komplikacji. Warto brać je pod uwagę, ale komplikacje zawsze wystąpią. Taki jest świat badań… O, patrz — zmieniła nagle temat. — Ludzie totalnie zgłupieli?
Alba wskazała palcem w kierunku siedzimy rządu — płaskiego, w zasadzie najbardziej płaskiego budynku, jaki miał prawo istnieć w stronie OMEGA, który zajmował za powierzchni kawałek wielkości małego sklepiku. Przypominało wejście do podziemnego metra z przodu, z tyłu z kolei rozpłaszczonego robala. Tłum ludzi stał przed rozsuwanymi drzwiami. Wszyscy krzyczeli nierówno „kłamcy i szubrawcy”. Barry aż zmarszczył czoło ze zdziwienia. Ciekawiło go, co naprawdę zarzucali rządowi. Bo na pewno im chodziło o awarię ekranów, ale co kryło się w tych małych, głupich głowach, które nie pojmowały, że rząd ot tak nie wyjście z ukrycia. Szczególnie teraz, kiedy sytuacja była tak napięta.
— Oj, posuń się! — wrzasnęła Alba, popychając na bok kobietę, która chciała wejść na platformę przed nią. — Wolę widzieć, co mam z przodu.
— Nie martwisz się o tyły? — dopytał się Barry.
— Ee, tam! — Machnęła ręką. — Tyły są bezpieczne, jak na razie. Lepiej wiedzieć, co się dzieje przed nami. Oglądanie się za siebie nigdy przynosi niczego dobrego. Właśnie w ten sposób uszkodziłam sobie to przeklęte kolano, opowiadałam ci?
Barry pokręcił przecząco głową, Alba w odpowiedzi uśmiechnęła się chytrze.
— To dobrze, bo jeszcze nie zasłużyłeś na opowieść.
Możesz mnie wesprzeć tutaj:
Znajdziesz mnie tutaj:

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!