[BAEL] #8

Księga 1 ~ Byliśmy łgarzami

BARRY


Przykucnął. Oczy lekko przymrużył, rozglądając się jeszcze za jakimiś wskazówkami. Aż w końcu dostrzegł po drugiej stronie plecak. Wziął głęboki wdech. Gwałtownie podniósł się i w ostatniej chwili zdusił w sobie pisk radości. Mimo to zwrócił uwagę policjantów. Jeden z nich, imienia nie pamiętał, chwycił za kamień i nieudolnie rzucił nim w Barry’ego. Chłopak nawet się nie ruszył. Kamień przeleciał obok i wpadł w przepaść.
— Co w tym takiego śmiesznego? — spytał mężczyzna ostrym, pełnym wyrzutów tonem.
Barry pokręcił głową. Odszedł kawałek od przepaści i, gdy już miał wejść z powrotem do lasu, zatrzymał go młody. Szarpnął za tunikę i zmierzył gniewnym wzrokiem.
— Nigdzie nie idziesz — wysyczał.
Barry wyciągnął pistolet soniczny i strzelił młodemu prosto w przedramię. Policjant wrzasnął z bólu. Pozostali koledzy podbiegli do niego. Szybko wyjęli składaną apteczkę i przyłożyli nanogazę do rany postrzałowej. Nie zagoiła się jednak od razu. Swąd spalonego kawałka ciała wydobył się z ciemnego kawałka mięsa, które zwęglił pistolet. Policjanci odsunęli się porażeni tym zapachem. Barry natomiast przysunął się bliżej. Z czystej ciekawości chciał sprawdzić, jak soniczna broń sprawdza się na ludziach. Nigdy jej nie użył, nie był pewien, czy którykolwiek z funkcjonariuszy kiedykolwiek to zrobił, ale ich nie fascynowała reakcja podobno odpornego na wszystko ciała człowieka, udoskonalonego przez lata badań nad soniczną energią i nanotechnologią. Młody piszczał z bólu, jeszcze się nie wił, nie zemdlał, ale jego twarz zbladła.
— Dlaczego? — odezwał się jako pierwszy Malone.
Barry na moment wstrzymał oddech. Głos ojca poniekąd był mu obcy, ale tym razem brzmiał jeszcze inaczej. Łagodniej, jakby ten jeden, jedyny raz naprawdę pragnął porozmawiać z Barrym. Tyle że sam Barry nie zamierzał odpowiedzieć ojcu. Kłamać nie wypadało, prawdy pewnie by nie zniósł. Dlatego też Barry odwrócił się do niego plecami i znów ruszył w kierunku lasu.
Świst przemknął mu obok ucha. Coś walnęło w drzewo, zostawiając czarną, cienką wyrwę.
— Nie ruszaj się! — wyjęczał młody. — Zostań i odpowiedz panu Malonowi! — krzyknął przez łzy.
Broń soniczną trzymał nieudolnie, jeszcze gorzej niż wcześniej. Jego ręka drżała tak bardzo, że celował dosłownie wszędzie. Przerażeni policjanci odsunęli się od niego, jak najdalej tylko potrafili. Barry nie ruszył się z miejsca.
— Nie trafisz we mnie — zwrócił się do młodego. — Śmierć mnie nie lubi. Zostało mi jeszcze wiele lat życia.
Otworzył ekran i włączył aplikację wiekową. Do śmierci wciąż mu pozostało dokładnie sto jeden lat.
— Niemożliwe — wyszeptał Malone. — Jak… Ty…
Pozostali funkcjonariusze wytrzeszczyli oczy ze zdumienia.
— Nie! — ryknął w odpowiedzi młody. — Nie zrobisz mi tego. Nie odejdziesz. My… On mi powiedział, że wyzdrowieję.
On?, pomyślał Barry, lekko zdezorientowany słowami młodego. Policjant na potwierdzenie swoich słów, zdjął gazę. Rana postrzałowa zagoiła się. Skóra powróciła do dawnego kolorytu, a nawet wyglądała na zdrowszą niż wcześniej. Młody uśmiechnął się szeroko, niemal szaleńczo, a potem zwrócił w kierunku powietrza:
— Dziękuję, wiem, że mi pomożesz mi z nim.
Młody złapał za pistolet, tak jak nauczył go Barry i strzelił. W ostatniej chwili schylił się, unikając postrzału. Barry złapał za swoją broń, lecz drugi z policjantów posłał w jego kierunku wiązkę półsoniczną, która wytrąciła mu ją z rąk. Spojrzał wściekle na mężczyznę, ale ten nie wyglądał na przestraszonego. Raczej cieszył się z ozdrowienia młodego. Co gorsza, wszyscy wydawali się stać po tej samej stronie. Barry został sam.
— On mi mówi, że damy sobie z tobą radę. Jesteś słaby. Nie umiesz walczyć — mówił młody dalej. — Poza tym nikt cię tu nie chce. — Jego wzrok krążył gdzieś wokoło. Był nieobecny. Nie mógł złapać z nikim kontaktu, aż w końcu zamarł.
W oczach młodego Barry dostrzegł coś niepokojącego — swoiste szaleństwo, które kryło się za pozornie niewinnym dzieciakiem. Zauważył w nich coś jeszcze. Jakiś dziwny cień, który wychodził czarnym wężem z tęczówki i kończył się gdzieś za głową młodego.
— Dobra, młody, wystarczy — odezwał się jeden z policjantów. — Nastraszyłeś tego gówniarza i chwała ci za to, ale rząd zainteresuje się zniknięciem jeszcze jednej osoby.
Pozostali zgodnie kiwnęli. Młody wziął głęboki wdech, a potem wypowiedział stanowcze:
— Nie.
Policjant sięgnął po broń soniczną, lecz jego ręka zamarła przy futerale. Pomacał go, najpierw spokojnie, potem coraz bardziej nerwowo, aż w końcu ściągnął go z pasa i pokazał pozostałym. Był pusty. Wszyscy spojrzeli na młodego. Trzymał dwie bronie w dłoniach.
Malone i reszta funkcjonariuszy cofnęła się przerażona. Odruchowo sprawdzili, czy mają swoje bronie. Barry wykorzystał zamęt i przykucnął, by zabrać swój pistolet soniczny. Model XXAA. Nawet jeśli młody go zabierze, nie zdoła poradzić sobie z wystrzałem, spudłuje. Lufa wylotowa na pocisk soniczny była zdecydowanie cieńsza od modeli, z których korzystała obecnie policja. Dodatkowo był zaopatrzony w blokadę, której obowiązek znieśli piętnaście lat temu.
— Nie ruszaj się — rozkazał młody.
Wyciągnął przed siebie obie dłonie. Klasnął w nie i wszystkie bronie soniczne wyrosły pod jego skóry. Zalepione krwią opadły na trawę. Młody otrzepał ręce z resztek krwi, po czym sięgnął po pierwszą z broni.
— To jest niesamowite. — Zaśmiał się. — Myślałem, że… Nie, nie, nie, jakie to cudownie. Nie widzicie tego? — Wskazał za siebie, wprost na ciemny kształt. Poruszył się. — Ta przepaść… — przetarł twarz — to zupełnie co innego. To niesamowite — powiedział, podskakując i klaszcząc w dłonie.
— Czym jest to coś? — zapytał Barry, wskazując niepewnie palcem na ciemny kształt.
— Ty… — zaczął niepewnie młody — odezwałeś się — dokończył. Oczy otworzył szeroko ze zdziwienia. — W końcu się odezwałeś, coś niesamowitego. I widzisz to coś, prawda? On rozciąga ogon i jakoś tak… wszystko łapie. Magia. Nie, nie magia, ona nie istnieje. Wiecie, ile to stwarza możliwości? Możemy zrobić wszystko.
Barry zbliżył się do młodego. Nie zareagował. Nie miał przecież niczego, co mógł mu zabrać. Policjant złapał za swoją broń i wycelował prosto w pierś Barry’ego. Ten jednak nie przystanął. Szedł dalej, pewnym i stanowczym krokiem zmierzając ku młodemu, który coraz bardziej drżał. Z początku sam się cofnął, lecz gdy zauważył za sobą przepaść, zamarł w miejscu. Broń stuknęła o pierś Barry’ego.
— Strzelę — ostrzegł młody.
Barry odepchnął broń na bok. Młody podążył za nią wzrokiem i na moment stracił uwagę na to, co się dzieje wokół. Barry popchnął go delikatnie. Zachwiał się na samym skraju przepaści. Machał rękoma, aby odzyskać równowagę, lecz w pewnym momencie po prostu poleciał w kierunku czarnej, niekończącej się głębi.
Policjanci wstrzymali oddech. Malone otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale nawet on nie zdołał znaleźć właściwych słów. Pogrążył się więc w milczeniu, jak pozostali. A Barry przeszedł obok nich i zniknął w lesie, skąd zaczął uciekać. Nie planował tego. Nie zamierzał zabić młodego, ale tak wyszło…
— Na MUR, co ja zrobiłem? — zdał sobie sprawę z tego, co uczynił. Przystanął przy czterech drzewach wyznaczających cztery kierunki świata i oparł się głową o wschód.
Zrobiło mu się gorąco, jakby nagła gorączka pochwyciła jego ciało. Ręka, na której znajdowało się urządzenie, piekła go. Gorzej niż kiedykolwiek w życiu, a przecież trzy razy udało mu się przerwać połączenia z nerwami. Nie, tym razem to było coś innego. Czyżby system wykrył zabójstwo? Może już umieścili go na liście poszukiwanych i za moment trafi do więzienia.
Barry zastanowił się przed moment. Czy w ogóle w strefie OMEGA było jakieś więzienie? Kojarzył budynek, ale jeszcze zanim się urodził przerobili go na dom starców. Więc co? Czekała go natychmiastowa kara śmierci? Nie, w to też nie wierzył. Kto miał niby wykonać wyrok?
Na razie uznał, że jest bezpieczny. Dlatego też wyprostował się i wziął kilka głębokich wdechów. Dłoń zacisnął na nadgarstku i wyszedł z lasu, kierując się wprost do domu. Nie, nawet nie do domu, do pani Alby. W tej sytuacji tylko ona posiadała wystarczające uprawnienia, by mu pomóc. Wszedł na pierwszą z platform — nie zadziałała. Stanął na drugiej, by sprawdzić, czy to przypadkiem nie usterka tylko jednego z kwadratów. Niestety, i drugim nie ruszył do domu. Kolejnych nie próbował sprawdzać. Ruszył o własnych siłach, przemierzając całe osiedle ścieżką, która do tej pory przemieszczała się samoczynnie.
Udało mu się dotrzeć do domu znacznie szybciej niż się spodziewał. Z początku wpisał kod zabezpieczający na drzwiach, lecz okazało się, że są nadal zamknięte. Westchnął ciężko. Usiadł na schodku i pochylił czoło ku ziemi. Nagle zrobiło mu się niedobrze. Oczywiście, że nie mógł wejść do środka, przecież ledwo zdążył wyjść, nim zablokowali wszystkie mieszkania.
— Błagam, niech pani mnie zauważy… — szepnął cicho.
Podniósł się i zapukał do drzwi kilka razy. Nic się nie stało, więc zaczął walić w nie mocniej.
— Pani Albo, proszę otworzyć! — ryknął, ale znów zastał tylko ciszę.
Zachwiał się. Odruchowo cofnął się w tył. Jego noga ześlizgnęła się ze stopnia i poleciał w kierunku chodnika. Rąbnął tyłem głowy w twardą powierzchnię, a potem krzyknął z bólu, który sparaliżował go na moment. Nie mógł poruszyć nogami ani rękoma. Próbował, starał się, lecz nic nie chciało go słuchać.
— Jakby kózka nie skakała, to by nóżki nie złamała — usłyszał za sobą. Wydawało mu się, że głos należy do pani Alby. Nie był pewien. Odchylił trochę głowę do tyłu, na ile mógł. Postać opływała w promieniach słonecznych.
Barry zmrużył oczy i w tym samym momencie tajemnicza postać nałożyła na jego twarz chustę. Pochyliła się, a potem już tylko poczuł ukłucie w okolicy zgięcia ręki, tej samej na której znajdowało się urządzenie.
— Dobranoc…
Wiem, że długo rozdziału nie było. Wybaczcie, ale znów muszę ogarnąć swoje życie, a ono niekoniecznie chce się ogarnąć :(
Możesz mnie wesprzeć tutaj:
Znajdziesz mnie tutaj:

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!