[BAEL] #7

Księga 1 ~ Byliśmy łgarzami

BARRY


Barry zmarszczył czoło ze złości. Niezależnie od tego, co rozkazał rząd, niezależnie od tego, który oddział policji patroluje ulice, musiał odnaleźć Eliota.
Podniósł się. Wbiegł do pokoju ojca i stanął naprzeciwko wbudowanego w ścianę sejfu. Przyłożył do niego kciuka. Właz się odblokował. Eliot wyciągnął ze środka drugą broń ojca, którą zostawił mu na wypadek nagłego zdarzenia.
— To na pewno nagle zdarzenie — mruknął pod nosem i przepasał futerał razem z bronią, by nie spadła mu podczas poszukiwań.
Już miał zamknąć właz, ale zauważył stojący w nim świecznik. Był stary, farba dawno skruszała, ukazując tani materiał, z którego został wykonany. Nie pochodził z czasów po MUR—ze, raczej sprzed jego postawienia. Wziął go na moment. Ostatniego wieczora, kiedy pożegnał się z matką, przyszła razem z tym świecznikiem do pokoju Barry’ego. Dlaczego? Światło od dawna działało, pogoda lekko zmieniła się względem prognozowanej, ale żadne wyładowania nie wywaliły elektrowni. Przecież uczył się do późna, mimo to przyszła ze świecznikiem, z trzema świeczkami wepchniętymi do środka.
Barry odstawił go na miejsce i zamknął właz. Wymknął się z domu, nim jego nieobecność zauważyła pani Alba. Wiedział, że kobieta się wścieknie, może nawet wyrzuci go z mieszkania, kiedy dowie się o opuszczeniu mieszkania mimo ostrzeżenia rządu.
— Eliot poszedł do lasu — odezwał się głos zza Barry’ego.
Zatrzymał się i skrzywił, rozpoznając charakterystyczny skrzek pani Alby. Mówiła w ten sposób tylko wtedy, gdy chciała komuś dopiec. Czekała na Barry'ego. Nie ukryła się od razu, jak reszta mieszkańców, bo odgadła plany chłopaka. 
— Idę go szukać — oświadczył, nadal stojąc odwrócony plecami do kobiety.
— Idź, bardzo dobrze. Szkoda mi go. Nie może zginąć. Oj, nie, jeszcze mi się przyda. Poza tym tobie będzie raczej… smutno, prawda? Bardzo, bardzo smutno...
Barry miał wrażenie, że na moment serce mu stanęło w piersi. Niepewnie odwrócił się w kierunku pani Alby. Uśmiechała się szyderczo, jak zawsze zresztą, ale w tym uśmiechu było też coś więcej. Mówił „ja o wszystkim wiem” i to przerażało Barry’ego. O jednym nie powinna wiedzieć, nawet się domyślać.
— To… pomyłka — powiedział pospiesznie.
— Skoro pomyłka, to skąd wiesz, o czym mówię, hmm?
— Ja…
— To trudne, prawda?
— Bardzo — zgodził się, nie umiejąc dłużej ukrywać prawdy przed Albą. — To bardzo trudne, ale Eliot… Eliot nie musi o niczym wiedzieć. On… On, to mój przyjaciel. Dla niego zrobię wszystko. — Tupnął głośno o chodnik. Dlaczego akurat w tej chwili pani Alba musiała poruszyć ten temat. Wybrała sobie najgorszy z możliwych momentów. — Znajdę go.
— To świetnie, a więc go znajdź. Nie wahaj się. — Poklepała biodro, po czym wskazała na broń Barry’ego. — Strzelaj, potem zadawaj pytania, jeśli trzeba.
— Tak, tak zrobię. — Pokiwał głową. — Dostałem pracę w archiwum — pochwalił się, nim wyszedł na ulicę.
— Śledczym?
— Zgadza się.
— Dokładnie będziesz oglądał zdjęcia i czytał raporty? — upewniła się.
— Bezsprzecznie. Zdjęcia… One są wspaniałe. Inne od…
—… żab i ptaków? — dokończyła za niego. — Oj, Barry, o tym ci właśnie mówiłam. Mówisz doświadczyć na własnej skórze śmierci. Ona jest cudowna, jeśli się jej dokładnie przyjrzysz, ale to nadal tylko zdjęcia. Nic więcej. Opis też niewiele zmieni, choć na razie… choć na razie to wystarczy.
— Tak, na pewno. A teraz idę poszukać Eliota.
Pomachał do kobiety i wszedł na platformy. Gdy ruszyła, przeszedł po nim niepokojący dreszcz. Pani Alba wciąż się w niego wpatrywała. Sądził, że po latach znajomości zdążył przywyknął do tego spojrzenia tej modliszki, ale się pomylił… W Albie, tej młodo—starej kobiecie, która starzała się wolniej niż ktokolwiek w strefie OMEGA, było coś nienaturalnego, obcego. Gdy wszyscy w około wyglądali w jego oczach na zwierzynę łowną, ona jedna stawała się drapieżcą; tak jak teraz.
Na szczęście skręcił w boczną uliczkę. Alba najpewniej wróciła do domu, do kotów i jednego, głupiego psa, którego tym razem z nią nie było. O dziwo, również nie kuśtykała, jak wcześniej. Może emocje i ją dopadły, a ból w ich obliczu łatwo odchodził w zapomnienie.
— ZA MINUTĘ ZOSTANĄ ZAMKNIĘTE MIESZKANIA — rozległ się kolejny komunikat.
Jak na życzenie, drzwi w kilku mieszkaniach zatrzasnęły się, a czerwone światło blokujące rozbłysło po zewnętrznej stronie kilkupiętrowych domków szeregowych. Wszystkie zbudowano według tych samych planów. Nawet dom Eliota był kalką zabudowań należących do pani Alby, dokładnie trzynastu. Rozpoznawał je tylko charakterystycznych literach przyczepionych do wschodnich okien — dla rozpoznania, na którym piętrze dana rodzina wynajmuje mieszkanie i kto podpisał pakt z samym szatanem. A Alba była prawdziwym diabłem — niedającym się ogarnąć, tajemniczym, władczym bytem, który istniał i o którym nikt nie mówił, ale on działał.
Minuta minęła. Automatyczne zabezpieczenia zamknęły pozostałe domy. Barry zeskoczył z platformy przy skrzyżowaniu i podszedł pod skraj lasu o własnych siłach. Pole zostało całkowicie wydeptane przez gapiów. Nie zostało nic z upraw państwa spod litery „c”, u innych trochę roślin przeżyło, ale mimo wszystko straty okazały się kolosalne.
Barry przyklęknął i wyjął z ziemi zgniecionego ziemniaka. Eliot kochał placki ziemniaczane, szczególnie z utartą śmietaną i cukrem. Rozejrzał się — znalazł kolejnego, a potem jeszcze jednego i jeszcze jednego. Wsadził je do szerokiej kieszeni i wypchany bulwami, ruszył na zaśmiecony plac, na którym przemowę dała matka Eliota. Kopnął jakąś puszkę. Segregacja śmieci, a to dobre. Wypuść raz taką dzicz na wolność, a pokażą ci, co potrafią.
— Barry! — usłyszał za sobą ciężki głos.
Zacisnął usta i powieki. Rozpoznał go, należał do ojca.
Malone podszedł do Barry’ego i szarpnął go za tunikę, ciągnął przez tą samą drogę, po której przyszedł. Nic nie mówił, Barry również milczał. Twarz mężczyzny wyrażała już wszystko — zawód, zwątpienie, trochę nienawiści. Twarz zajęła się czerwienią ze złości. Malone puścił syna i popchnął go w kierunku drogi. Wskazał najpierw na niego palcem, a potem zwrócił go w stronę zabudowań.
— Nie — wycedził groźnie przez zęby, nakazując, by odszedł i nie szukał Eliota. Jedno słowo, a bolało bardziej niż cała przemowa matki sprzed lat.
— Wyrzuciłeś nasze jedzenie — wypomniał mu Barry.
Malone nie zatrzymał się ani na moment. Drugi policjant podszedł do ojca i wyszeptał mu coś na ucho, potem luknął w stronę Barry’go. Nie kojarzył chłopaka. Podejrzewał, że został zatrudniony w trakcie letniego naboru, po przejściu na emeryturę starego, dobrego Josepha, który jako jedyny z całej jednostki mówił Barry’emu „cześć”. Pozostali, tak samo jak ojciec zresztą, milczeli. W ciszy go witali, w ciszy się z nim żegnali. Młody policjant chyba chciał podtrzymać tradycję, bo odszedł wraz z Malone w kierunku lasu bez wypowiedziała choćby jednego słowa w kierunku Barry’ego.
Podążył za nimi, nie zachował odpowiedniej odległości, nie starał się zachowywać cicho. Szedł normalnie, aby ojciec i młody byli świadomi jego obecności. Niech się odezwą, niech go wygonią, mogą próbować, bo tym razem Barry nie odpuści.
— Nie masz odpowiednich uprawnień. — Młody odwrócił się i łypnął groźnie na Barry’ego. — Opuść las.
Zamrugał kilka razy z niedowierzania. Młody jednak był niedoświadczony i za nic nie nadawał się na policjanta. Nawet nie przeszli razem kilku minut, a już się poddał.
— Nie — odpowiedział krótko i zdecydowanie.
Młody wyciągnął broń z futerału. Naładował ją i wymierzył w kierunku Barry’ego.
— To poważna sprawa. Proszę opuścić to miejsce, bo będę zmuszony użyć siły — nastraszył, choć drżący głos zdradził chłopaka w momencie, gdy padły pierwsze słowa. Pocił się, cała twarz świeciła mu się w słońcu od potu, a broni sonicznej nawet nie umiał dobrze trzymać.
— W obu rękach, na górze prawa dłoń, na dole lewa, palec wskazujący na przycisku, kciuk podtrzymuje całość, lekko zgięte łokcie — wymienił każdy szczegół, który wpoił mu ojciec — była to pierwsza i ostatnia rzecz, którą jego nauczył.
— Słucham? — zdziwił się młody.
Barry wyciągnął pistolet soniczny i sam strzelił w stronę drzewa. Policjant wzdrygnął się tak bardzo, że w odruchu puścił własną broń. Przetoczyła się aż pod same stopy Barry’ego. Podniósł ją i podał młodemu.
— Może i przez lata nie musieliśmy używać siły, ale teraz troszkę się zmieniło — ostrzegł młodego.
Barry zauważył, że ojciec już odszedł. Nie poczekał nawet na młodego. Tym bardziej nie wróżył chłopakowi kariery, jeśli w pierwszych miesiącach pracy jego własny partner zostawia go w tyle. Poniekąd współczuł mu i rozumiał, przez co przejdzie przez współpracę Malonem.
— Idziesz? — zapytał policjanta, gdy ten wciąż stał w miejscu, przyglądając się sonicznej broni.
— A tak, Malone czeka na… — urwał. Schylił głowę i ominął Barry’ego w milczeniu. Broń schował z powrotem do futerału. Jego ręce zbyt mocno drżały, by mógł utrzymywać ją dłużej.
W oddali rozległo się wycie. Barry zadrżał na samą myśl, że w tym lesie faktycznie żyją uznawane za wymarłe gatunki. Eliot nieustannie truł mu tyłek swoimi teoriami, a raczej doktora Baela, którego wielbił nade wszystko. Słuchał uważnie, ale nigdy w nie uwierzył. Może błędnie? Urządzenia na rękach zepsuły się, ludzie zaczęli ginąć, a miasto pogrążyło się w chaosie, jakiego od postawienia MUR—u nie doświadczyło. Zmiany nadeszły. Niestety, Barry czuł w kościach, że to dopiero początek ciągu nieszczęść, jakie rozpoczął ten jeden, zwyczajny dzień. I nie mógł się ich doczekać. Archiwum zapcha się po brzegi, krew zaleje platformy, ludzie wrócą do dawnych zwyczajów…
— „Śmierć w dawnych czasach była prostsza” — powtórzył słowa profesor Liliany z nutką goryczy w głosie. Wypowiedziała je w złym momencie i przypadkowo chwilę później dostał pracę… — Ciekawe.
Młody odgarnął ręką gałęzie i puścił je w momencie, gdy Barry zamierzał przejść obok. Trzasnęły go  po twarzy, na szczęście zdołał osłonić oczy. Fuknął pod nosem na młodego, który tylko posłał mu złośliwy uśmieszek. Jednak spochmurniał w chwili, kiedy ujrzał przepaść. Nie było drzew. Nie było ziemi. Ciemna, wydająca się zmierzać w nieskończoność wyrwa pochłaniała ponad połowę lasu wzdłuż. Nikt do niej nie podszedł. Wszyscy policjanci przyglądali się w milczeniu i trwodze. Jeden nawet zdjął czapkę i zaczął się modlić. Inny siedział przy krzakach. Chyba płakał. Malone z kolei stał z założonymi rękoma i wzdychał co rusz, aż w końcu poleciał do tyłu. Walnął pośladkami o kamień, lecz nawet się nie zająknął. Dłoń przyłożył do oczu, aby wytrzeć łzy. Jedna jednak spłynęła po policzku mężczyzny. Na moment nawet Barry’emu zrobiło się żal ojca. Tylko na moment.
Przeszedł obok zebranych i stanął na samym skraju wyrwy. Jeden krok dalej wystarczył, by do niej wpaść. Dlatego też cofnął się, a potem obejrzał się przez ramię. Nie chciał, by którykolwiek z policjantów przypadkowo wepchnął go w głąb przepaści.
— Co… — odezwał się niepewnie jeden z członków oddziału, do którego przynależał ojciec. — Co… — spróbował jeszcze raz. Głos nadal mu drżał ze strachu. — Co tam jest? — zapytał w końcu.
Barry nie odpowiedział. Milczał, rozkoszując się chwilą zemsty.
— Co tam jest?!
Przemieścił się kawałek wzdłuż granicy, na której czuł się bezpiecznie. Nagle zauważył coś po drugiej stronie przepaści. Wyglądało niewyraźnie, ale kształtem przypominało wbite pręty, skrzyżowane i przywiązane czymś.
— Eliot odnalazł MUR — wyszeptał pierwszą myśl, jaka przyszła mu do głowy.

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!