Księga 1 ~ Byliśmy łgarzami
ELIOT
Przytulił
kobietę i dał jej trzy buziaczki w policzki. Choć miała już prawie pięćdziesiąt
lat, jej skóra nadal wyglądała lepiej niż u jednej młodej dziewczyny z okolic.
Nie dało się jednak pominął pieprzyka, który wyrósł jej w ostatnim roku na
samym środku lewego policzka. Trochę się też skurczyła, ale jak ściskała
Eliota, to czuł siłę, jaka drzemie w chudych, kościstych rękach.
—
Oj, weź Eliot. — Odepchnęła go od siebie. — Jaka piękności? Kurde, dzisiaj
znalazłam pierwsze siwe włosy.
—
Siwe włosy? Toż to włosy mądrości i na pewno cudownie będziesz wyglądać w
srebrze.
—
Tak, tak, już mi tu nie słódź, dzieciaku. — Parsknęła śmiechem. — Cudownie cię
widzieć. Idziesz do Barry’ego?
—
Do lasu, gdzie do niego. — Prychnął. — Siedzi na uniwerku i uczy się.
—
No tak, cudownie. — Przewróciła oczami. — Wolałabym, żeby pomógł mi z
badaniami, a nie… Oj, nieważne. Ten dzieciak nie umie postawić się ojcu i tyle.
A szkoda, bo bym wygoniła jednym lokatorów i dała całe mieszkanie Barry’emu.
Żeby tylko trochę się usamodzielnił.
—
Nie… Nie zrobi tego.
—
Jasne, że nie.
Nagle
Alba skuliła się i syknęła z bólu. Pies zaszczekał, gwałtownie szarpiąc za smycz,
jakby wyczekiwał chwili słabości właścicielki. Kobieta przewróciła się i
walnęła nosem prosto w platformy mechaniczne. Krzyknęła z bólu. Eliot od razu
do niej podbiegł i pomógł wstać. Na szczęście nie krwawiła, ale jęczała i nie
mogła w ogóle wyprostować nogi.
—
Tak czasami jest, złap tego psa, ja sobie poradzę.
Oparła
się o platformę i usiadła na jej środku. Eliot puścił Albę i pognał do psa,
który zatrzymał się przy lampie.
—
Ty wredny zwierzaku, choć tu — powiedział do psa, który popatrzył się na niego
krzywo. Co jak co, ale czasami Eliot naprawdę miał wrażenie, że to zwierzę
wszystko rozumie. — A teraz bądź spokojny…
Schylił
się i szybko złapał za smycz. Pociągnął za sobą psa, zaprowadzając do
właścicielki. Alba wyszarpała linkę z rąk Eliotami i posłała groźne spojrzenie
pupilowi.
—
Jeszcze się policzymy w domu — zaczęła mu grozić. — A ty już idź, póki matka
cię nie wykryła. Poradzę sobie.
—
Noga…
—
Noga jest na miejscu, spokojnie. Nie pierwszy raz i nie ostatni ten głupi
kundel wywinął mi taki numer.
—
Wiem, przy mnie szczególnie robi się złośliwy — zgodził się Eliot. — Ale może
jednak pomogę. Czas akurat jest moim przyjacielem ostatnimi czasy i nigdzie mi
się nie spieszy.
Pomógł
wstać Albie. Nadal coś pomrukiwała pod nosem, ale niekoniecznie ją słuchał. I
tak zamierzał pomóc jej dotrzeć do domu. Nie mieszkała daleko, tylko kilkanaście
platform dalej od skrzyżowania.
—
Proszę się mocno chwycić.
—
Dam sobie radę, puść mnie w końcu — zaczęła narzekać od nowa.
—
Proszę mnie chwycić — powtórzył stanowczym tonem Eliot.
—
Odstaw mnie na platformę i jakoś dojadę. Nie platformę, ardanę, tak teraz na to
mówi młodzież. Nie wiem, skąd wzięli nazwę, ale lepiej brzmi.
—
Ardana… — Eliot musiał przyznać, że faktycznie słuchało się nowej nazwy
przyjemnie. — Niech będzie, na ardanę i prosto do domu.
—
Dalej raczej nie doskoczę. Będę musiała znowu nafaszerować się lekami.
—
Leki to cudowny twór ludzkości, ale łatwiej się nimi załatwić niż czekoladą —
ostrzegł ją grzecznie, krok po kroczku prowadząc na ardanę.
—
Czekoladą? — zdziwiła się.
—
Czekolada to zło ludzkości. A przynajmniej tutejszych sklepów — dodał ciszej. —
Wielki profesor Bael napisał cudowną publikację na temat leków, które są
potajemnie dodawane do naszej żywności. Szczególnie czekolady. Profesor
zauważył niesamowitą zależność. Kakao niweluje smak większości substancji
zakazanych, a cukier powoduje ich szybsze rozpuszczanie się w organizmie.
—
Fascynujące… — wtrąciła się Alba. — A poparł to doświadczeniami? Przebadał
swoją teorię na ludziach?
—
Nie dostał pozwolenia od rządu. Sama pani dobrze pamięta niż demograficzny z
pani czasów. Ludzie padali jak muchy albo i szybciej.
Eliot
postawił Albę na ardanie. Wybrał odpowiednią lokalizację, by kobieta nie
musiała się już przesiadać. Oddał jej wrednego psa, który nadal szczekał na
całą okolicę.
—
Publikacja — powiedziała Alba, nim ardana ruszyła. — Prześlij mi koniecznie.
—
Lepiej — szepnął. — W tej torbie… — poklepał plecak — znajduje się cały dorobek
życia doktora Beala. Muszę wszystko pokazać Barry’emu.
—
Uwielbia badać.
—
On to kocha.
—
Byłby wspaniałym naukowcem.
—
Naukowcem? — Eliot zmarszczył czoło ze zdziwienia. — To że umie kroić żaby, to
jeszcze nie czyni z niego naukowca.
—
Oj, Eliocie, Eliocie, widać, że jeszcze go nie poznałeś.
Zapadła
niezręczna cisza. Ardana ruszyła, a Alda wciąż nie spuszczała oczy z Eliota.
Czuł się z tym niezręcznie. Miał wrażenie, że prześwietla go na wylot, że czyta
mu w myślach. Tylko że nagle kobieta zaczęła się śmiać. Parę razy poklepała się
w uda, aż zakaszlała, gdy się zapowietrzyła od śmiechu.
—
Naprawdę dałeś się nabrać. Gdybyś tylko widział swoja minę, haha.
—
Ta… — odparł Eliot, choć niekoniecznie przekonała go wersja o żarcie. — Miłego
dnia.
Odwrócił
się i pobiegł w kierunku drogi polnej. Tak, nikogo na nim nie było. Panowała wokół
niepokojąca cisza, niepodobna do codziennego zgiełku, do którego przywykł.
Gdzie sąsiedzi, który witał za każdym razem, gdy wybierał się do lasu? Nie było
do kogo gęby otworzyć, a co gorsza pozostał sam. Nie tak wyobrażał spędzić
dzień…
Eliot
westchnął ciężko i przykucnął. Zsunął plecak z ramienia. Ze środka wyciągnął
wciąż nierozpakowaną przesyłkę. Potrząsnął nią, by móc zachwycić się dźwięk
obijającej się książki o ścianki paczki. Był cudowny. Większość społeczeństwa
już dawno zrezygnowała z papieru, ale Eliot ufał drukowi. Wszystko, co było
zapisane w formie elektronicznej, w dziwnych okolicznościach ginęło. Raz
zamówił publikację profesora Beala, jeszcze sprzed czasów sławy, ale książka
nigdy nie dotarła.
Zapukał
do przesyłki. Tektura rozdarła się, a potem nanocząsteczki złożyły ją w kilka
części. Eliot spakował na kolejny raz tekturę, a książkę obejrzał. Dłoń położył
na twardej, grubej okładce, która przedstawiała zdjęcie zboża, tuż przed
zbiorami.
Eliot
wstał i zaczął iść w kierunku lasu, powoli przerzucając kolejne strony. Miał
przed sobą szesnaście teorii, włącznie z tezą dotyczącą wpływu mechanicznych
rąk na swobodę myślenia człowieka.
—
Zgodnie z twierdzeniem Beala monitory wbudowane w organizm człowieka zakłócają
prawidłowe funkcjonowanie fali mózgowych. Adaptacja danego urządzenia i ich
wpływ na daną jednostkę okazuje się zróżnicowany. Według badaczy ze strefy
BETA, największe znaczenie przy… — mówił na głos, próbując zebrać kilka
wykładów profesora w jedną całość. Oj, ile by oddał, żeby spotkać tego
człowieka na żywo i powiedzieć mu, jak publikacje wpłynęły na jego życie i
postrzeganie rzeczywistości.
Jednak
Eliotowi wciąż brakowało jednej teorii — tej, którą sam stworzył. Liczył, że
może wcześniej profesor Beal wyszedł z pomysłem, ale nie znalazł nawet w tej
książce potwierdzenia swoich przypuszczeń.
Zamknął
książkę i wrzucił ją gdzieś do plecaka. Zamiast tego wyciągnął aparat. Notatnik
wcisnął do kieszeni marynarki. Wystawał, trochę nieprzyjemnie się go nosiło,
ale kiedy chodziło o tej las, Eliot nie mógł narzekać.
Stanął
w miejscu. Obejrzał się za siebie, potem spojrzał w lewo, potem w prawo.
Doliczył się czterech drzew, które rosły w czterech kierunkach świata, wyznając
je dla tych, którzy przypadkowo się zgubią i zajdą zbyt daleko od domu.
Eliot
pomacał drzewo, które miało wskazywać wschód. Na pniu były wyryte napisy w
piętnastu językach — starych i nowych, zapomnianych, ledwo znanych i tych,
które Eliot bardzo dobrze kojarzył. Wszystkie głosiły to samo — tu jest wschód.
Postukał
delikatnie w pień. Nie pojawił się żaden dźwięk. Poszedł w kierunku północy —
stało się to samo. Eliot ominął krzyżowanie czterech drzew i zszedł ze ścieżki,
wkraczając na tereny, na które normalnie nikt się nie zapuszczał. Nie istniały
tutaj platformy, kierunek trudniej było ustalić, drzewa wydawały się jakieś
inne, bo każde z nich było inne. Różniły się wysokością, kształtem, rodzajem
liści, grubością pnia… Eliot nie znalazł do tej pory dwóch podobnych drzew, a w życiu
zdążył zrobić wiele zdjęć i porównać je ze sobą.
Ostatnim
razem zaszedł do drzewa, na którym rosły kolce. Na palcach nadal czuł delikatne
ukłucia. W imię nauki wolał sprawdzić, czy boli, ale jak już bolało, to nie
będzie macał drugi raz. Musiał tylko znaleźć to drzewo. Sprawdził notatki.
Trzynaście kroków do przodu, pięć w bok, potem znowu dziesięć w przód i tam
rośnie. Chyba że pomylił się w obliczeniach, ale tym już będzie martwił się
później.
—
A więc teorio świata i cały świecie, co mi dzisiaj pokażesz? — zwrócił się do
lasu.
Las
odpowiedział mu świergotem ptaków. Eliot zatarł rączki z zadowolenia i
przyspieszał, nie mogąc się już doczekać, co dzisiaj spotka. Spodnie cisnęły
go, oczywiście, że ciężko w nich chodzić po lesie, ale moda była tego warta.
Szczególnie muszka. Jej nigdy nie odpuści.
Usłyszał
nagle wycie.
Włączył
pospiesznie aparat i skierował go na wprost, palec trzymając na przycisku.
—
Skąd wyłeś, kochanie…
Rozejrzał
się wokoło. W tej okolicy jeszcze nie spotkał żadnego dzikiego zwierzęcia. Po
wydawanym dźwięku podejrzewał, że to może wilk szary, dawno wymarły gatunek,
który podobno ostatnio próbowali przywrócić do życia. Nie wierzył w swoje
szczęście. Jeśli tylko znajdzie zwierzę i zrobi mu zdjęcie, to w końcu udowodni
Barry’emu, że w lesie żyją stworzenia, o których dziś już mogą tylko czytać w
książce. W ubiegłym tygodniu miał pecha, bateria rozładowała się akurat, gdy
spotkał się z prawdziwym dzikiem. Dzisiaj jednak był gotowy na wszystko.
—
No chodź, kochanie, chodź, chodź — zachęcał wilka, aby wyszedł z ukrycia.
Ponownie
rozległo się wycie. Eliot nie umiał powstrzymać uśmiechu. Serce biło mu w
piersi jak szalone z podekscytowania. Tylko on i cały świat, nikt więcej nie
posiadał tego prawa, by spotkać się z darem tej ziemi. Możliwe, że już nigdy
więcej taka okazja się nie powtórzy…
Eliot
nie wytrzymał. Ruszył przed siebie, podążając za wyciem w nadziei, że zdoła
uchwycić na karcie choćby skrawek ciała wilka. Jednak oczekiwania go przerosły.
Szaro—bury ogon zamachał zza drzewa. Eliot zatrzymał się przed dziwnym krzewem
z owocami.
Wilk
wyszedł z ukrycia. Błyszczące ślepia spojrzały wprost na Eliota. Prawa łapa
zwierzęcia wysunęła się do przodu, ale wilk się nie zbliżył. Został w miejscu.
Eliot
zaczął klikać w aparat i robił kolejne zdjęcia, nie licząc się z miejscem na
karcie. Wilk wyszczerzył zęby do fotografia. Eliot zaśmiał się niepewnie, a
potem podszedł kawałek. Wilk się jednak wzdrygnął i cofnął.
—
Nie, zaczekaj! — poprosił.
Wilk
ostatni raz obejrzał się w kierunku Eliota, a potem pomknął w dół wzniesienia.
—
Święty Bealu i wszyscy inni święci, jestem geniuszem — stwierdził, kręcąc
głową.
Ujrzał
prawdziwego, żywego szarego wilka w lesie, po którym chodził już setki razy.
Nigdy wcześniej go nie spotkał, ale chyba w końcu zasłużył na ten zaszczyt.
Eliot
jeszcze tylko sprawdził, czy zdjęcia się zrobiły. Na szczęście zachowało się
każde kliknięcie na karcie pamięci. Zatarł rączki z zadowolenia i kilka razy
podskoczył w miejscu, klaskając w dłonie. Cieszył się jak małe dziecko, a wciąż
nie okrył większości terenu, który pochłaniał las.
—
Świat czeka! — krzyknął i wskazał palcem w nieznanym kierunku.
Zgubił
się. Od tej pogoni za wilkiem zapomniał liczyć kroków. Wydawało mu się, że
przebiegł tylko kawałek od miejsca docelowego, ale las nie raz mu udowodnił, że
z nim się nie wygra.
Możesz mnie wesprzeć tutaj:
Paypal – https://paypal.me/pools/c/8bkOu9wTfD
Ko-fi – https://ko-fi.com/rolaka
Znajdziesz mnie tutaj:
Blogger - https://rolaka-fiction.blogspot.com
Wattpad – https://www.wattpad.com/user/OlaRi9
Tumblr – https://rolaka.tumblr.com
Facebook – https://www.facebook.com/PisarkaRolaka/
Twitter – https://twitter.com/Rolaka1995
0 Comments:
Prześlij komentarz