[BAEL] #2

Księga 1 ~ Byliśmy łgarzami

ELIOT


Przytulił kobietę i dał jej trzy buziaczki w policzki. Choć miała już prawie pięćdziesiąt lat, jej skóra nadal wyglądała lepiej niż u jednej młodej dziewczyny z okolic. Nie dało się jednak pominął pieprzyka, który wyrósł jej w ostatnim roku na samym środku lewego policzka. Trochę się też skurczyła, ale jak ściskała Eliota, to czuł siłę, jaka drzemie w chudych, kościstych rękach.
— Oj, weź Eliot. — Odepchnęła go od siebie. — Jaka piękności? Kurde, dzisiaj znalazłam pierwsze siwe włosy.
— Siwe włosy? Toż to włosy mądrości i na pewno cudownie będziesz wyglądać w srebrze.
— Tak, tak, już mi tu nie słódź, dzieciaku. — Parsknęła śmiechem. — Cudownie cię widzieć. Idziesz do Barry’ego?
— Do lasu, gdzie do niego. — Prychnął. — Siedzi na uniwerku i uczy się.
— No tak, cudownie. — Przewróciła oczami. — Wolałabym, żeby pomógł mi z badaniami, a nie… Oj, nieważne. Ten dzieciak nie umie postawić się ojcu i tyle. A szkoda, bo bym wygoniła jednym lokatorów i dała całe mieszkanie Barry’emu. Żeby tylko trochę się usamodzielnił.
— Nie… Nie zrobi tego.
— Jasne, że nie.
Nagle Alba skuliła się i syknęła z bólu. Pies zaszczekał, gwałtownie szarpiąc za smycz, jakby wyczekiwał chwili słabości właścicielki. Kobieta przewróciła się i walnęła nosem prosto w platformy mechaniczne. Krzyknęła z bólu. Eliot od razu do niej podbiegł i pomógł wstać. Na szczęście nie krwawiła, ale jęczała i nie mogła w ogóle wyprostować nogi.
— Tak czasami jest, złap tego psa, ja sobie poradzę.
Oparła się o platformę i usiadła na jej środku. Eliot puścił Albę i pognał do psa, który zatrzymał się przy lampie.
— Ty wredny zwierzaku, choć tu — powiedział do psa, który popatrzył się na niego krzywo. Co jak co, ale czasami Eliot naprawdę miał wrażenie, że to zwierzę wszystko rozumie. — A teraz bądź spokojny…
Schylił się i szybko złapał za smycz. Pociągnął za sobą psa, zaprowadzając do właścicielki. Alba wyszarpała linkę z rąk Eliotami i posłała groźne spojrzenie pupilowi.
— Jeszcze się policzymy w domu — zaczęła mu grozić. — A ty już idź, póki matka cię nie wykryła. Poradzę sobie.
— Noga…
— Noga jest na miejscu, spokojnie. Nie pierwszy raz i nie ostatni ten głupi kundel wywinął mi taki numer.
— Wiem, przy mnie szczególnie robi się złośliwy — zgodził się Eliot. — Ale może jednak pomogę. Czas akurat jest moim przyjacielem ostatnimi czasy i nigdzie mi się nie spieszy.
Pomógł wstać Albie. Nadal coś pomrukiwała pod nosem, ale niekoniecznie ją słuchał. I tak zamierzał pomóc jej dotrzeć do domu. Nie mieszkała daleko, tylko kilkanaście platform dalej od skrzyżowania.
— Proszę się mocno chwycić.
— Dam sobie radę, puść mnie w końcu — zaczęła narzekać od nowa.
— Proszę mnie chwycić — powtórzył stanowczym tonem Eliot.
— Odstaw mnie na platformę i jakoś dojadę. Nie platformę, ardanę, tak teraz na to mówi młodzież. Nie wiem, skąd wzięli nazwę, ale lepiej brzmi.
— Ardana… — Eliot musiał przyznać, że faktycznie słuchało się nowej nazwy przyjemnie. — Niech będzie, na ardanę i prosto do domu.
— Dalej raczej nie doskoczę. Będę musiała znowu nafaszerować się lekami.
— Leki to cudowny twór ludzkości, ale łatwiej się nimi załatwić niż czekoladą — ostrzegł ją grzecznie, krok po kroczku prowadząc na ardanę.
— Czekoladą? — zdziwiła się.
— Czekolada to zło ludzkości. A przynajmniej tutejszych sklepów — dodał ciszej. — Wielki profesor Bael napisał cudowną publikację na temat leków, które są potajemnie dodawane do naszej żywności. Szczególnie czekolady. Profesor zauważył niesamowitą zależność. Kakao niweluje smak większości substancji zakazanych, a cukier powoduje ich szybsze rozpuszczanie się w organizmie.
— Fascynujące… — wtrąciła się Alba. — A poparł to doświadczeniami? Przebadał swoją teorię na ludziach?
— Nie dostał pozwolenia od rządu. Sama pani dobrze pamięta niż demograficzny z pani czasów. Ludzie padali jak muchy albo i szybciej.
Eliot postawił Albę na ardanie. Wybrał odpowiednią lokalizację, by kobieta nie musiała się już przesiadać. Oddał jej wrednego psa, który nadal szczekał na całą okolicę.
— Publikacja — powiedziała Alba, nim ardana ruszyła. — Prześlij mi koniecznie.
— Lepiej — szepnął. — W tej torbie… — poklepał plecak — znajduje się cały dorobek życia doktora Beala. Muszę wszystko pokazać Barry’emu.
— Uwielbia badać.
— On to kocha.
— Byłby wspaniałym naukowcem.
— Naukowcem? — Eliot zmarszczył czoło ze zdziwienia. — To że umie kroić żaby, to jeszcze nie czyni z niego naukowca.
— Oj, Eliocie, Eliocie, widać, że jeszcze go nie poznałeś.
Zapadła niezręczna cisza. Ardana ruszyła, a Alda wciąż nie spuszczała oczy z Eliota. Czuł się z tym niezręcznie. Miał wrażenie, że prześwietla go na wylot, że czyta mu w myślach. Tylko że nagle kobieta zaczęła się śmiać. Parę razy poklepała się w uda, aż zakaszlała, gdy się zapowietrzyła od śmiechu.
— Naprawdę dałeś się nabrać. Gdybyś tylko widział swoja minę, haha.
— Ta… — odparł Eliot, choć niekoniecznie przekonała go wersja o żarcie. — Miłego dnia.
Odwrócił się i pobiegł w kierunku drogi polnej. Tak, nikogo na nim nie było. Panowała wokół niepokojąca cisza, niepodobna do codziennego zgiełku, do którego przywykł. Gdzie sąsiedzi, który witał za każdym razem, gdy wybierał się do lasu? Nie było do kogo gęby otworzyć, a co gorsza pozostał sam. Nie tak wyobrażał spędzić dzień…
Eliot westchnął ciężko i przykucnął. Zsunął plecak z ramienia. Ze środka wyciągnął wciąż nierozpakowaną przesyłkę. Potrząsnął nią, by móc zachwycić się dźwięk obijającej się książki o ścianki paczki. Był cudowny. Większość społeczeństwa już dawno zrezygnowała z papieru, ale Eliot ufał drukowi. Wszystko, co było zapisane w formie elektronicznej, w dziwnych okolicznościach ginęło. Raz zamówił publikację profesora Beala, jeszcze sprzed czasów sławy, ale książka nigdy nie dotarła.
Zapukał do przesyłki. Tektura rozdarła się, a potem nanocząsteczki złożyły ją w kilka części. Eliot spakował na kolejny raz tekturę, a książkę obejrzał. Dłoń położył na twardej, grubej okładce, która przedstawiała zdjęcie zboża, tuż przed zbiorami.
Eliot wstał i zaczął iść w kierunku lasu, powoli przerzucając kolejne strony. Miał przed sobą szesnaście teorii, włącznie z tezą dotyczącą wpływu mechanicznych rąk na swobodę myślenia człowieka.
— Zgodnie z twierdzeniem Beala monitory wbudowane w organizm człowieka zakłócają prawidłowe funkcjonowanie fali mózgowych. Adaptacja danego urządzenia i ich wpływ na daną jednostkę okazuje się zróżnicowany. Według badaczy ze strefy BETA, największe znaczenie przy… — mówił na głos, próbując zebrać kilka wykładów profesora w jedną całość. Oj, ile by oddał, żeby spotkać tego człowieka na żywo i powiedzieć mu, jak publikacje wpłynęły na jego życie i postrzeganie rzeczywistości.
Jednak Eliotowi wciąż brakowało jednej teorii — tej, którą sam stworzył. Liczył, że może wcześniej profesor Beal wyszedł z pomysłem, ale nie znalazł nawet w tej książce potwierdzenia swoich przypuszczeń.
Zamknął książkę i wrzucił ją gdzieś do plecaka. Zamiast tego wyciągnął aparat. Notatnik wcisnął do kieszeni marynarki. Wystawał, trochę nieprzyjemnie się go nosiło, ale kiedy chodziło o tej las, Eliot nie mógł narzekać.
Stanął w miejscu. Obejrzał się za siebie, potem spojrzał w lewo, potem w prawo. Doliczył się czterech drzew, które rosły w czterech kierunkach świata, wyznając je dla tych, którzy przypadkowo się zgubią i zajdą zbyt daleko od domu.
Eliot pomacał drzewo, które miało wskazywać wschód. Na pniu były wyryte napisy w piętnastu językach — starych i nowych, zapomnianych, ledwo znanych i tych, które Eliot bardzo dobrze kojarzył. Wszystkie głosiły to samo — tu jest wschód.
Postukał delikatnie w pień. Nie pojawił się żaden dźwięk. Poszedł w kierunku północy — stało się to samo. Eliot ominął krzyżowanie czterech drzew i zszedł ze ścieżki, wkraczając na tereny, na które normalnie nikt się nie zapuszczał. Nie istniały tutaj platformy, kierunek trudniej było ustalić, drzewa wydawały się jakieś inne, bo każde z nich było inne. Różniły się wysokością, kształtem, rodzajem liści, grubością pnia… Eliot nie znalazł do tej pory dwóch podobnych drzew, a w życiu zdążył zrobić wiele zdjęć i porównać je ze sobą.
Ostatnim razem zaszedł do drzewa, na którym rosły kolce. Na palcach nadal czuł delikatne ukłucia. W imię nauki wolał sprawdzić, czy boli, ale jak już bolało, to nie będzie macał drugi raz. Musiał tylko znaleźć to drzewo. Sprawdził notatki. Trzynaście kroków do przodu, pięć w bok, potem znowu dziesięć w przód i tam rośnie. Chyba że pomylił się w obliczeniach, ale tym już będzie martwił się później.
— A więc teorio świata i cały świecie, co mi dzisiaj pokażesz? — zwrócił się do lasu.
Las odpowiedział mu świergotem ptaków. Eliot zatarł rączki z zadowolenia i przyspieszał, nie mogąc się już doczekać, co dzisiaj spotka. Spodnie cisnęły go, oczywiście, że ciężko w nich chodzić po lesie, ale moda była tego warta. Szczególnie muszka. Jej nigdy nie odpuści.
Usłyszał nagle wycie.
Włączył pospiesznie aparat i skierował go na wprost, palec trzymając na przycisku.
— Skąd wyłeś, kochanie…
Rozejrzał się wokoło. W tej okolicy jeszcze nie spotkał żadnego dzikiego zwierzęcia. Po wydawanym dźwięku podejrzewał, że to może wilk szary, dawno wymarły gatunek, który podobno ostatnio próbowali przywrócić do życia. Nie wierzył w swoje szczęście. Jeśli tylko znajdzie zwierzę i zrobi mu zdjęcie, to w końcu udowodni Barry’emu, że w lesie żyją stworzenia, o których dziś już mogą tylko czytać w książce. W ubiegłym tygodniu miał pecha, bateria rozładowała się akurat, gdy spotkał się z prawdziwym dzikiem. Dzisiaj jednak był gotowy na wszystko.
— No chodź, kochanie, chodź, chodź — zachęcał wilka, aby wyszedł z ukrycia.
Ponownie rozległo się wycie. Eliot nie umiał powstrzymać uśmiechu. Serce biło mu w piersi jak szalone z podekscytowania. Tylko on i cały świat, nikt więcej nie posiadał tego prawa, by spotkać się z darem tej ziemi. Możliwe, że już nigdy więcej taka okazja się nie powtórzy…
Eliot nie wytrzymał. Ruszył przed siebie, podążając za wyciem w nadziei, że zdoła uchwycić na karcie choćby skrawek ciała wilka. Jednak oczekiwania go przerosły. Szaro—bury ogon zamachał zza drzewa. Eliot zatrzymał się przed dziwnym krzewem z owocami.
Wilk wyszedł z ukrycia. Błyszczące ślepia spojrzały wprost na Eliota. Prawa łapa zwierzęcia wysunęła się do przodu, ale wilk się nie zbliżył. Został w miejscu.
Eliot zaczął klikać w aparat i robił kolejne zdjęcia, nie licząc się z miejscem na karcie. Wilk wyszczerzył zęby do fotografia. Eliot zaśmiał się niepewnie, a potem podszedł kawałek. Wilk się jednak wzdrygnął i cofnął.
— Nie, zaczekaj! — poprosił.
Wilk ostatni raz obejrzał się w kierunku Eliota, a potem pomknął w dół wzniesienia.
— Święty Bealu i wszyscy inni święci, jestem geniuszem — stwierdził, kręcąc głową.
Ujrzał prawdziwego, żywego szarego wilka w lesie, po którym chodził już setki razy. Nigdy wcześniej go nie spotkał, ale chyba w końcu zasłużył na ten zaszczyt.
Eliot jeszcze tylko sprawdził, czy zdjęcia się zrobiły. Na szczęście zachowało się każde kliknięcie na karcie pamięci. Zatarł rączki z zadowolenia i kilka razy podskoczył w miejscu, klaskając w dłonie. Cieszył się jak małe dziecko, a wciąż nie okrył większości terenu, który pochłaniał las.
— Świat czeka! — krzyknął i wskazał palcem w nieznanym kierunku.
Zgubił się. Od tej pogoni za wilkiem zapomniał liczyć kroków. Wydawało mu się, że przebiegł tylko kawałek od miejsca docelowego, ale las nie raz mu udowodnił, że z nim się nie wygra.
Możesz mnie wesprzeć tutaj:
Znajdziesz mnie tutaj:

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!