Harry i Erik wciąż błądzą po lesie, uwięzieni w mocy Edgara, którą próbują zrozumieć. Przy okazji wychodzą na jaw nowe fakty i niekoniecznie prowadzą do odpowiedzi...
— Nie mów, że zasnąłeś — odezwał się
Harry. Szturchnął Erika w ramię.
Zaśmiał się i rozłożył jeszcze
wygodniej przy drzewie.
— Jak wymyślisz, jak stąd się wydostać,
to może wstanę — odparł.
— Naprawdę? — Uniósł jedną brew w
niedowierzaniu.
— Harry! — Z oburzenia podniósł się. —
Krążymy w jednym, cholernym miejscu przez ile? Godzinę? Dwie? Może dłużej. Nie
możemy stąd wyjść, więc poczekam aż ruszysz głową i zrobisz, co do ciebie
należy.
— Tak… — Pokiwał głową na boki. —
Wspomniałem to już, ale ci przypomnę. Mamy do czynienia z potomkiem dziecka
Afrodyty i Hadesa.
— Mógłbyś to skrócić — burknął. Miał
dosyć słuchania tego samego wyrażenia po raz setny. — Może „Spowiednik” albo
coś?
— Spowiednik? — zdziwił się. — Ale
dlaczego?
— Podobno potrafi zaglądać ludziom w
duszę, więc do tego „potomna dziecka Afrodyty i Hadesa” pasuje idealnie.
Zgodzisz się ze mną?
Poczekał chwilę na odpowiedź.
— No, dobra, Spowiednik. Nie jest źle.
— Przewrócił wyraźnie oczami. — Spowiednik jest potężny, a co gorsza, Edgar ma
moc, której my nie znamy.
— To wymyśl coś.
— Myślę.
— Nie myśl, tylko wymyśl. Od małego
Spowiednicy byli dla mnie tylko mitem. Jeszcze sto lat temu ludzie spierali się
o to, że Hades i Afrodyta nie mogli mieć dzieci. A ty mi tu nagle wyskakujesz,
że coś wiesz.
— W tej kwestii nic się nie zmieniło.
Nawet mają więcej wątpliwości. Niektórzy twierdzą, że Atena nie narodziła się z
głowy Zeusa, ale została poczęta przez którąś z bogiń.
— Absurdy. — Prychnął. — Ale sam
widzisz. Ja nic nie wykombinuję, ale ty… — wskazał na Harry’ego palcem — dasz
radę.
Erik nie tylko wierzył w przyjaciela,
miał wielkie nadzieje, że szybko uwinie się z rozwiązaniem zagadki. Jeśli
Spowiednik przez ponad godzinę ich zwodził, to mógł i dłużej.
— Spowiednicy z reguły nie mogą
jednocześnie wykorzystywać swojej mocy do manipulacji więcej niż jednego
obiektu — powiedział Harry nieśmiało. — Skoro Edgar używa go na nas, reszta
wyspy jest raczej nietknięta.
— Na jednym obiekcie?
— Tak. — Kiwnął głową na potwierdzenie.
— Mogą oczywiście tak jakby oznaczyć swój cel… — Machnął ręką. — To nie ma
sensu.
— Mów dalej — zachęcił go Erik,
skupiając całą swoją uwagę na słowach Harry’ego, które nieświadomie stawały się
coraz bardziej podejrzane. Skąd to wszystko wiedział? Nie z książek. Nie od
Ateny. Skąd? Posiadane informacje były zbyt szczegółowe.
— Masz kilka krów… — zaczął nagle.
No i
znowu idzie z durnymi przykładami…, pomyślał
Erik. Przewrócił oczami.
— Masz kilka krów… — powtórzył Harry
ostrzejszym tonem, gdy Erik przestał słuchać. — Oznaczasz te krowy. Możesz je
śledzić, ale w danej chwili zajmujesz się tylko jedną. Gdy chcesz zmienić
krowę, szukasz jej po znaku i zamieniasz z poprzednią krową.
— A jak niby mam namierzyć krowę po
jakiś znaku? — zaciekawił się, choć w tym momencie chciał zwyczajnie dopiec
Harry’emu.
— Taki przykład.
— Wielki, mądry Harry, a nie może wyjść
z lepszym pomysłem? O wszyscy bogowie, cóż to się sta… — nim dokończył, drzewo
przed nim rozmyło się w oczach.
Z niedowierzaniem sięgnął do pnia, lecz
dłoń przeszła przez zanikający byt. Zachwiał się i poleciał do przodu, waląc
czołem o ziemię. Tors Erika znalazł się w środku samego pnia. Szybko podniósł
się, a chwilę później drzewo zniknęło całkowicie.
— Czy mogę potraktować to jako znak? —
spytał Erik, kilka razy machając ręką w miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu
tkwiło drzewo.
Harry dołączył do niego. Obejrzał się
za siebie i rozejrzał po okolicy, ale nic więcej się w niej nie zmieniło.
— Spróbujemy jeszcze raz przejść? —
zaproponował niepewnie. — Może tym razem się uda.
— Spróbować nie zaszkodzi. — Erik
ruszył jako pierwszy. — Coś się zmieniło, więc nie warto stać w miejscu i
czekać na kolejną szansę…
— Tak… — zgodził się, choć w głosie
Harry’ego było coś, co niepokoiło Erika.
Odruchowo sięgnął do notatniczka. Nic w
nim nie zapisał od początku wyprawy, ale wciąż wyjmował go z kieszeni i
przeglądał. Tym razem powstrzymał się. Wepchnął notes głębiej. Ręce założył na
piersi, żeby palce go dłużej nie świerzbiły.
— A żeby ich zabiło, a żeby życzenie
się spełniło — zabrzmiała wokoło wesoła pieść. — Niech krew się poleje i strach
ich zaleje. Nie ma już życia, śmierć tylko przybywa. Hopsasa, śpiewaj zabity
człowieku, bo to twoja ostatnia godzina.
Harry i Erik spojrzeli na siebie
wymownie.
Odgarnęli krzaki i wyszli na środek
miasteczka. Powitał ich gęsty deszcz. Erik podbiegł do jednego domków i
przyjrzał mu się. Cały rząd mieszkań robotniczych wyrósł w jego oczach, a
kolejne budynki jakby pojawiały się z każdym mrugnięciem. Początkowo umiał ogarnąć wzrokiem koniec
miasteczka, lecz gdy stanął w miejscu i policzył najbliższe domy, okazało się,
że do dwudziestu dołączyło pięć kolejnych. Wzdrygnął się.
Wrócił do Harry’ego i poklepał go po
ramieniu. Przyjaciel się jednak nie ruszył. Stał w miejscu jak otępiały,
patrząc w jeden punkt przed siebie. Chłodny deszcz wciąż spływał z nieba, lecz
Erik miał wrażenie, że oprócz kropel deszczu, po twarzy Harry’ego spływają łzy.
Oczy zrobiły się czerwone, a przynajmniej tak sądził początkowo. Gdy zbliżył
się do niego i spojrzał przez stare szkiełka, zamiast kolorowych tęczówek
odbiła się biel — najpiękniejsza, jaką w życiu widział. Serce zatłukło Erikowi
mocniej w sercu. Odsunął się i złapał za twarz, czując, jak policzki mu
czerwienieją. Uspokój się, debilu, skarcił
się w myślach. Wziął głęboki wdech i jeszcze raz spróbował porozmawiać z
Harrym.
— Musimy coś zrobić — szepnął.
— Idziemy do Edgara — odpowiedział
niespodziewanie.
— Edgara?! — Zacisnął mocno zęby. — Czy
ty już całkowicie oszalałeś? Życie ci niemiłe?
— Miłe, ale Atena wysłała nas tutaj z
zadaniem. Nie chcesz spędzić kolejnych stu lat w samotności?
Erik zamilknął. Przełknął głośno ślinę
i minął Harry’ego. Obejrzał się tylko raz przez ramię, aby rzucić przyjacielowi
ostre spojrzenie. Aż cisnęło mu się na język parę niemiłych słów. „To twoja
wina”, „ty na nas poskarżyłeś”, „to ty nas nie ostrzegłeś” — cisnęło mu się na
usta, ale ostatecznie nie powiedział nic.
Otarł mokrą od deszczu twarz. Był
prawdziwy. Nawet jeśli Edgar stworzył go za pomocą swojej mocy, nie różnił się
niczym od prawdziwej ulewy. Przerażał Erika. Bo gdzie leżały granice
umiejętności Spowiednika, kiedy umiał zapętlić ich w lesie, postawić obraz
miasteczka i wywołać tak realny deszcz? I co jeszcze z nimi zrobił, kiedy nie
byli świadomi?
— A żeby było miło, a żeby życzenie się
spełniło — znów rozbrzmiał śpiew. Tym razem ciszej. — Niech mózg się wyleje, a
krew ich zaleje. Niech flaki wyprują i serce wyrwą…
Przestał słuchać. Pobiegł w kierunku
domu Edgara. Harry zawołał za Erikiem, lecz ten nie zatrzymał się. Śpiew nie
niósł się wśród hałasu deszczu bez przyczyny. Edgar chciał, by go usłyszeli i
przyszli zobaczyć przedstawienie, które dla nich przyszykował.
W żadnym z domów nie paliły się
światła, a jednak ledwo migająca iskierka pojawiła się i znikała gdzieś w
ciemności. Erik podążył za nią — tak jak uczynił to sto lat temu i odbył swoją
karę. Tym razem jednak wiedział, że nie prowadziła go do zguby, a do
odpowiedzi.
Przystanął przed mieszkaniem Edgara. W
jednym z pokoi mignął płomień świecy. Erik pochylił się i ostrożnie podszedł od
otwartego okno. Harry przykucnął obok niego. Kiwnął. Erik aż otworzył szeroko
oczy ze zdumienia. Zgodził się z jego planem? Nie próbował go zmusić do
ucieczki, tylko zachęcił do pozostania? Czy
ktoś go podmienił przez te sto lat?, pomyślał, a potem złapał się za
parapet zewnętrzny. Podniósł się do niegodnej pozycji i wychylił czoło oraz
oczy znad linii, która zasłaniała mu widok.
Edgar zatańczył z brzytwą wokół
siedzenia, na którym spoczywał mężczyzna w średnim wieku. Zarost miał krótki,
jakby jeszcze tydzień temu odwiedził golibrodę, a twarz zmęczoną. Zamknął oczy
i na jego oblicze spłynął błogi odpoczynek. Edgar zarzucił na mężczyznę gruby
materiał. Zarost przykrył parującym ręcznikiem.
— Proszę poczekać — odparł tonem, który
zirytował Erika.
Odwrócił się pięcie i w podskokach
zbliżył do szafy, na której drzwiach wisiał skórzany pas oficerski. Edgar
naciągnął go mocno, a potem przyłożył ostrze brzytwy, zaczynając je szlifować
ruchamy płynnymi. Erik obserwował go z podziwem. Chodził w ciągu swojego życia
do wielu golibrodów, ale praca żadnego z nich nie fascynowała go, jak ta, którą
wykonywał Edgar. Nadgarstek poruszał się zwinnie, nie zatracając równego rytmu.
Ostrze trzymał płasko ustawione na powierzchni skóry, nie naciskał jednak na
nią zbyt mocno. Przejeżdżał brzytwą do przodu i w dół, raz za razem powtarzając
ruchy. Erik liczył, a gdy na dwudziestu szlifach się skończyło, Edgar
przewrócił pas na gładką stronę i jeszcze raz wykonał te same czynności.
Oderwał się od pracy. Spojrzał na
klienta, który w milczeniu czekał na swoją kolej.
— Żona dobrze się czuje? — spytał
gościa.
— Tak, tak, wspaniale — odpowiedział
lekko zachrypłym głosem. — A pana?
Edgar zastanowił się przez chwilę.
— Cudownie — odpowiedział, wbijając w
punkt przed siebie. — Cudownie i okropnie. Zły czas na pytanie.
— Dlaczego to?
— Przybyli goście. Niewygodni goście,
bardzo niewygodni.
— Przeszkadzają?
— Zgadza się. Próbują mnie oszukać,
ale…
—… z panem to nie tak łatwo, zgadza? —
dokończył i zaśmiał gromko. — Przetrwa pan wszystko.
— Zgadza się, że przetrwam.
Erik poczuł, że Harry go szturcha.
Rzucił mu ostre spojrzenie i przyłożył palec do ust, aby milczał. Harry jednak
pokręcił głową. Szepnął mu na ucho:
— To człowiek mojego ojca.
— Ojca? — zdziwił się Erik.
Nie dodał nic więcej. Ponownie zwrócił
głowę w stronę wnętrza pokoju, gdzie Edgar zaczął tańczyć z brzytwą. Tym razem
inaczej. Uśmiechał się, a z każdym obrotem ten uśmiech się stawał coraz
szerszy. W końcu zdjął gorący ręcznik z twarzy klienta. Dopiero teraz Erik
zauważył co Harry miał na myśli. Mężczyzna nosił znamię na szyi — okrąg i
skrzyżowane na nim linie, z których jedna była krótsza, a druga dłuższa.
Symbolizowały one tarczę, włócznię i miecz Ateny. Na szyi nosili je jedynie słudzy strażników
„czasu”.
Edgar wziął gruby pędzel i nałożył
pianę na zarost mężczyzny.
— Gotowy? — spytał.
— Tak, tak — mruknął niewyraźnie.
Przyłożył brzytwę do policzka i zaczął
nucić pod nosem, goląc klienta ostrożnie i delikatnie. Napiął długie palce i
zacisnął je na rączce od brzytwy.
— Śmierć to piękny bóg. Czarne skrzydła
spływają na świat i zabierają go w rozpaczy słodkiej…
— Sł… — nim mężczyzna zdążył dokończyć,
Edgar zamknął mu usta.
— Cii. Zmarli winni milczeć.
Jednym, sprawnym ruchem podciął
mężczyźnie gardło. Krew trysnęła przed fotel. Ciała zatrzęsło się w
konwulsjach, gdy jeszcze walczyło o ostatni oddech. Edgar odsunął się. Oczy
zamknął i westchnął z ulgą. Chwycił za ręcznik.
— Poczekasz — szepnął, wycierając
zakrwawione ręce. — A wy możecie już zacząć uciekać — zwrócił się w stronę
okna.
Erik i Harry szybko schowali się w
mrokach ulicy, ale za późno. Kroki odbiły się echem wewnątrz mieszkania. Edgar
zbliżał się ku nim. Erik czuł się mały i słaby wobec potęgi, która nadchodziła.
Obraz przed jego oczami zamazywał się i zmieniał. Raz widział drzewa, innym
razem miasteczko, a po chwili mignął mu jakiś cmentarz. Harry pociągnął go za
rękaw. Wstał gwałtownie i wbiegł w ciemność, zostawiając za sobą Erika.
— Co…? — spytał zdezorientowany i
dopiero po chwili ruszył za przyjacielem.
Obejrzał się przez ramię. Edgar
wychylił się przez okno i pomachał do nich. Gest wydawał się przyjacielski,
nieszkodliwy, a jednak Erik zadrżał na sam widok uśmiechu. Nie uciekniecie —
mówił.
Erik pognał w głąb lasu. Przeskoczył
nad wystającym z ziemi korzeniem. Noga poślizgnęła się na błocie. Przejechał
kawałek, a potem zachwiał i z trudem utrzymał równowagę, aby tylko nie wpaść
prosto w drzewo.
Harry przystanął i wydał z siebie
zduszony krzyk.
— Atena wiedziała o wszystkim —
stwierdził nagle. Przysiadł przy drzewie. Głowę schował w dłoniach. — Mój
ojciec też wiedział.
— Wcale mnie to nie dziwi — fuknął pod
nosem Erik. — Z tą tylko różnicą, że tobie zawsze o wszystkim mówiono.
— Nie tym razem — wtrącił się Harry. —
Nic mi nie powiedzieli. Mieliśmy szukać osoby, która zostawiła ten liścik, a co
się okazało? Męczymy się, uciekając przez tym całym „Spowiednikiem”. Tańczymy,
jak nam zagra, a najgorsze jest to, że nie wiemy, czego tak naprawdę mamy
szukać.
Harry załamał się. Erik nigdy nie
widział go w takim stanie. Zawsze był słaby, choć bogowie wciskali mu wiarę w
niezwykłe umiejętności. Wlewali w tę czarę wina, zapominając, że nie jest
bezdenna. Erik przez tak wiele lat, szczególnie przez ostatnie sto, czekał na
ten moment, aż tą czarę przeleją. I tak
się stało, tylko gdzie podziała się satysfakcja?
Przykucnął i przyłożył dłoń do piersi.
Dlaczego serce nie biło w radosnym rytmie? Dlaczego żadne gorzkie słowa nie
wylały się przez usta, aby dokuczyć Harry’emu? Z łatwością mógł zemścić się za
sto lat samotności, lecz to nie zemsty teraz pragnął. Chciał zbliżyć się do
Harry’ego, przytulić i wybaczyć. Nie chodziło o płacz, o współczucie, a o coś
więcej…
Erik usiadł obok Harry’ego i poklepał
go po plecach.
— Wymyślisz coś — odparł.
Harry zamyślił się na moment, a potem
raptownie wstał. Nie otrzepał nawet spodni, tylko podszedł do drzewa — bardzo
charakterystycznego drzewa, które ostatnim razem zniknęło, gdy moc Edgara
przeszła na inną część miasteczka.
— Ten mężczyzna — zaczął Harry,
machając przed sobą dłonią.
— Który dokładnie?
— Spotkaliśmy mężczyznę, który błagał
nas o odnalezienie córki.
— To pewnie też iluzja Edgara.
— Tak, ale po co prosił akurat o
odnalezienie córki? Mógł zwyczajnie błagać o ratunek albo nawet nam
przeszkadzać, ale nie… — urwał. — Musimy odnaleźć córkę. Edgar nie jest
Spowiednikiem, który kocha zabijać. W ogóle Spowiednicy niekoniecznie lubią
śmierć, bardziej doceniają życie.
— Skąd to wszystko wiesz? Podobno nic
nie wyczytałeś w swoich wielkich księgach — spytał Erik, nim zdążył się
powstrzymać. Nie powinien pytać. Szczególnie teraz, gdy Harry w końcu wymyślił,
co mają dalej robić. — Zapomnij.
— Dobrze, tak będzie najlepiej — zgodził
się. — Teraz najważniejsza jest misja. Szczególnie dla ciebie i Alicji. Musicie
na nowo uzyskać zaufanie Ateny.
— Jak widać, nie tylko my.
— Jak widać — przyznał rację.
W krzakach zaszeleściło. Erik obawiał
się, że powtórzy się sytuacja i tamten mężczyzna znów wyskoczy, aby błagać ich
o uratowanie córki. Tak się jednak nie stało. Erik sięgnął do miecza i
wyciągnął go. Czyjeś kroki zaczęły się oddalać. Harry i Erik popatrzyli na
siebie wymownie. Równocześnie ruszyli w kierunku, z którego dobiegł hałas. Dwie
gałęzie trzasnęły. Harry podskoczył i wylądował prosto w kępkę mchu.
Z nad koron drzew zaczął ulatniać się
dym — z miejsca, do którego zmierzali. Kroki ustały, ale mimo to nie
zaprzestali pogoni. Nawet jeśli coś, co gonili, było wytworem mocy Edgara. Las
robił się coraz rzadszy. Biegli bez większych przeszkód, aż wyskoczyli na
polanę. Smród spalonego mięsa uderzył w ich nozdrza. Równocześnie zatkali nosy.
Erik z trudem powstrzymał się od wymiotowania. Odsunął się kawałek, w
przeciwieństwie do Harry’ego, który odważnie zaczął szukać źródła smrodu. I
znalazł…
Drewniany pal stał wbiły głęboko w
ziemię pośrodku pola, wokół którego rozsypany był popiół. Ostatnie dymki
unosiły się na delikatnym wietrze. Erik podążył wzrokiem w górę, aż natrafił na
krzyż, a na nim zwisające zwęglone zwłoki kobiety. Usta miała szeroko otwarte w
przeraźliwym krzyku. Wydawały się poruszać w ostatnich błaganiach rozpaczy,
choć Erik zdawał sobie sprawę, że to tylko złudzenie.
— To ta córka? — zainteresował się
Erik.
— Nie. — Harry pokręcił głową. —
Wątpię, żeby to była ona. Za wcześnie. Poza tym szukamy młodej dziewczyny. Ta
wygląda na starą. Spójrz.
Erik podszedł niechętnie. Niczego nie
zobaczył. Na pewno ciało należało do kobiety. Miała szerokie biodra, a talię
wąską, ale czy stara czy młoda. Tego już nie widział, ale zaufał Harry’emu i
jego przeczuciu.
— Dlaczego ją spalili? — Erik wyjął z
torby miętówki. Wziął trzy i na raz zaczął ssać. Mięta od razu załagodziła jego
chory żołądek. — Palą wiedźmy czy co. Tamten mężczyzna coś o tym wspomniał.
— To dziwne… — szepnął, ignorując
pytanie Erika. Dotknął stopy spalonej kobiety. — Jeszcze ciepła. Albo niedawno
ją spalili, albo znowu daliśmy się złapać w sztuczkę Edgara.
— Ale skąd to całe zamieszanie? Po co
to robi? Jeśli chciałby się nas pozbyć, to pewnie ta brzytwa najlepiej by się
do tego nadała.
Harry spochmurniał. Oddalił się od
Erika i zaczął przeszukiwać podłoże.
— Edgar nie chce nas zabić — odparł po chwili.
— Przynajmniej… — Westchnął ciężko. — Nieważne.
— Jakbyś mógł to skończ. — Ton Erika
zabrzmiał zbyt ostro, ale nie obchodziło go, w jaki sposób odbierze to Harry.
Powoli miał dosyć tego ciągłego rozpoczynania i niekończenia myśli. — Jeśli nie
chcesz mówić, to nawet nie zaczynaj. Mam serdecznie dosyć tej zabawy.
— Jakiej znowu zabawy?!
— Zabawy w „ja wiem więcej niż ty, ale
nie powiem”. Błagam. Nie zaczynaj. Więcej nie oczekuję. Naprawdę niczego mi nie
musisz tłumaczyć. Nie potrzebuję tego.
Udał, że oddala się, aby zbadać spalone
ciało. Na sam widok czarnej, pękającej skóry zrobiło mu się niedobrze. Przywykł
do wielu widoków, ale przez sto lat w oczach mienił mu się tylko chaos. Tu
jednak chodziło o kobietę. Wziął się więc w garść. Strzyknął palcami i dotknął
jak Harry nogi zmarłej. Była chłodna.
Zmarszczył brwi ze zdziwienia. Czuł jeszcze ciepło wydobywające się z popiołów,
ale nie ze skóry.
— Erik! — krzyknął do niego Harry.
Rozejrzał się w około. Harry stał już
przy krzakach po drugiej stronie. Podbiegł do niego.
— Co jest?
— Jest gorzej… — powiedział jedynie.
Zrozumiał dopiero po chwili, co miał na
myśli przyjaciel. Edgar został im strzałkę — całą wykonaną z jelit. Chmara much
wniosła się, gdy Harry odgonił je ręką. Jelita były grube, zasiniałe, ale
przede wszystkim, nie mogły należeć do spalonej kobiety.
Harry wstał i kopnął powietrze. Zdusił
w sobie krzyk. Nagle zdjął okulary — a robił to rzadko. Przetarł zmęczone oczy,
a potem znów spojrzał na zwęglone ciało. Nie przez szkiełka, a własnymi oczami.
— Ona jeszcze żyje — stwierdził
obojętnym tonem. — Dobij ją i tak zbyt wiele wycierpiała.
— Dobić ją? — upewnił się.
— Tak, możliwe, że jeszcze raz Edgar
zechce ją wykorzystać.
— Jak tam chcesz. — Wzruszył ramionami.
— Gdzie dokładnie mam…
— Serce. — Harry wskazał na własną
pierś. — A potem idziemy w stronę klifu.
— Jakiego… — urwał i machnął ręką.
Stracił już całkowicie siły. Wystarczyło, że słuchał Harry’ego. Nic więcej nie
było mu potrzeba.
Erik podskoczył w miejscu i dźgnął
kobietę prosto w serce. Odwrócił się i nawet nie sprawdził, czy ją zabił. Harry
jednak wciąż patrzył na nią tymi ciekawskimi oczami. Wyglądał inaczej. Okulary
dodawały mu lat. Może i wydawał się w nich mądrzejszy, ale nie o to chodziło.
Przede wszystkim Erik zaczął znowu w tych oczach widzieć tajemniczą, piękną
biel — po raz drugi tego dnia, po raz drugi w ciągu całego swojego życia.
— Idziemy dalej? — dopytał się, gdy
Harry zbyt długo trwał w milczeniu.
— Tak, musimy. — Założył okulary. —
Znam mniej więcej kierunek. Tyle wystarczy. Znajdziemy… coś…
— „Coś”? Co znaczy to „coś”?
— Nie do końca jestem pewien. Skoro nie
szukamy nadawcy listu, to kogo lub czego? Edgar na pewno nie stanie po stronie
Ateny, kiedy przyjdzie czas wojny, ale musiała o tym wiedzieć — mówił na głos
Harry. — Tu chodzi o coś innego… Ty z nią nie rozmawiałeś? — zapytał wprost.
— Wiesz dobrze, że nie. Nie ma mowy.
Atena nie chciałaby nawet mnie ujrzeć. Sto lat temu dała mi wyraźnie do
zrozumienia, że ją obrzydzam, więc… — przerwał. Westchnął ciężko i już nie
dokończył. Faktycznie, tamtego dnia, sto lat temu potraktowała go jak robaka.
Może nawet coś gorszego. Przynajmniej jeszcze nie był dla niej nikim, ale
niewiele do tego brakowało.
— Szkoda, że nic nie wiesz…
Harry odgarnął krzaki i wszedł w nie,
przeciskając się między ciasno zbitymi gałązkami. Trzy monety zabrzęczały w
jego kieszeni. Do tej pory jakoś nie przynosiły mu szczęścia. Erik chciał
zaproponować, żeby je wyrzucił, ale zdołał jedynie otworzyć usta. Nic nie
powiedział. W milczeniu wcisnął się w te same krzaki i podążył za Harrym.
0 Comments:
Prześlij komentarz