[Zmierzch bogów] ROZDZIAŁ 9. νιρβάνα

Harry i Erik wciąż błądzą po lesie, uwięzieni w mocy Edgara, którą próbują zrozumieć. Przy okazji wychodzą na jaw nowe fakty i niekoniecznie prowadzą do odpowiedzi...
— Nie mów, że zasnąłeś — odezwał się Harry. Szturchnął Erika w ramię.
Zaśmiał się i rozłożył jeszcze wygodniej przy drzewie.
— Jak wymyślisz, jak stąd się wydostać, to może wstanę — odparł.
— Naprawdę? — Uniósł jedną brew w niedowierzaniu.
— Harry! — Z oburzenia podniósł się. — Krążymy w jednym, cholernym miejscu przez ile? Godzinę? Dwie? Może dłużej. Nie możemy stąd wyjść, więc poczekam aż ruszysz głową i zrobisz, co do ciebie należy.
— Tak… — Pokiwał głową na boki. — Wspomniałem to już, ale ci przypomnę. Mamy do czynienia z potomkiem dziecka Afrodyty i Hadesa.
— Mógłbyś to skrócić — burknął. Miał dosyć słuchania tego samego wyrażenia po raz setny. — Może „Spowiednik” albo coś?
— Spowiednik? — zdziwił się. — Ale dlaczego?
— Podobno potrafi zaglądać ludziom w duszę, więc do tego „potomna dziecka Afrodyty i Hadesa” pasuje idealnie. Zgodzisz się ze mną?
Poczekał chwilę na odpowiedź.
— No, dobra, Spowiednik. Nie jest źle. — Przewrócił wyraźnie oczami. — Spowiednik jest potężny, a co gorsza, Edgar ma moc, której my nie znamy.
— To wymyśl coś.
— Myślę.
— Nie myśl, tylko wymyśl. Od małego Spowiednicy byli dla mnie tylko mitem. Jeszcze sto lat temu ludzie spierali się o to, że Hades i Afrodyta nie mogli mieć dzieci. A ty mi tu nagle wyskakujesz, że coś wiesz.
— W tej kwestii nic się nie zmieniło. Nawet mają więcej wątpliwości. Niektórzy twierdzą, że Atena nie narodziła się z głowy Zeusa, ale została poczęta przez którąś z bogiń.
— Absurdy. — Prychnął. — Ale sam widzisz. Ja nic nie wykombinuję, ale ty… — wskazał na Harry’ego palcem — dasz radę.
Erik nie tylko wierzył w przyjaciela, miał wielkie nadzieje, że szybko uwinie się z rozwiązaniem zagadki. Jeśli Spowiednik przez ponad godzinę ich zwodził, to mógł i dłużej.
— Spowiednicy z reguły nie mogą jednocześnie wykorzystywać swojej mocy do manipulacji więcej niż jednego obiektu — powiedział Harry nieśmiało. — Skoro Edgar używa go na nas, reszta wyspy jest raczej nietknięta.
— Na jednym obiekcie?
— Tak. — Kiwnął głową na potwierdzenie. — Mogą oczywiście tak jakby oznaczyć swój cel… — Machnął ręką. — To nie ma sensu.
— Mów dalej — zachęcił go Erik, skupiając całą swoją uwagę na słowach Harry’ego, które nieświadomie stawały się coraz bardziej podejrzane. Skąd to wszystko wiedział? Nie z książek. Nie od Ateny. Skąd? Posiadane informacje były zbyt szczegółowe.
— Masz kilka krów… — zaczął nagle.
No i znowu idzie z durnymi przykładami…, pomyślał Erik. Przewrócił oczami.
— Masz kilka krów… — powtórzył Harry ostrzejszym tonem, gdy Erik przestał słuchać. — Oznaczasz te krowy. Możesz je śledzić, ale w danej chwili zajmujesz się tylko jedną. Gdy chcesz zmienić krowę, szukasz jej po znaku i zamieniasz z poprzednią krową.
— A jak niby mam namierzyć krowę po jakiś znaku? — zaciekawił się, choć w tym momencie chciał zwyczajnie dopiec Harry’emu.
— Taki przykład.
— Wielki, mądry Harry, a nie może wyjść z lepszym pomysłem? O wszyscy bogowie, cóż to się sta… — nim dokończył, drzewo przed nim rozmyło się w oczach.
Z niedowierzaniem sięgnął do pnia, lecz dłoń przeszła przez zanikający byt. Zachwiał się i poleciał do przodu, waląc czołem o ziemię. Tors Erika znalazł się w środku samego pnia. Szybko podniósł się, a chwilę później drzewo zniknęło całkowicie.
— Czy mogę potraktować to jako znak? — spytał Erik, kilka razy machając ręką w miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu tkwiło drzewo.
Harry dołączył do niego. Obejrzał się za siebie i rozejrzał po okolicy, ale nic więcej się w niej nie zmieniło.
— Spróbujemy jeszcze raz przejść? — zaproponował niepewnie. — Może tym razem się uda.
— Spróbować nie zaszkodzi. — Erik ruszył jako pierwszy. — Coś się zmieniło, więc nie warto stać w miejscu i czekać na kolejną szansę…
— Tak… — zgodził się, choć w głosie Harry’ego było coś, co niepokoiło Erika.
Odruchowo sięgnął do notatniczka. Nic w nim nie zapisał od początku wyprawy, ale wciąż wyjmował go z kieszeni i przeglądał. Tym razem powstrzymał się. Wepchnął notes głębiej. Ręce założył na piersi, żeby palce go dłużej nie świerzbiły.
— A żeby ich zabiło, a żeby życzenie się spełniło — zabrzmiała wokoło wesoła pieść. — Niech krew się poleje i strach ich zaleje. Nie ma już życia, śmierć tylko przybywa. Hopsasa, śpiewaj zabity człowieku, bo to twoja ostatnia godzina.
Harry i Erik spojrzeli na siebie wymownie.
Odgarnęli krzaki i wyszli na środek miasteczka. Powitał ich gęsty deszcz. Erik podbiegł do jednego domków i przyjrzał mu się. Cały rząd mieszkań robotniczych wyrósł w jego oczach, a kolejne budynki jakby pojawiały się z każdym mrugnięciem.  Początkowo umiał ogarnąć wzrokiem koniec miasteczka, lecz gdy stanął w miejscu i policzył najbliższe domy, okazało się, że do dwudziestu dołączyło pięć kolejnych. Wzdrygnął się.
Wrócił do Harry’ego i poklepał go po ramieniu. Przyjaciel się jednak nie ruszył. Stał w miejscu jak otępiały, patrząc w jeden punkt przed siebie. Chłodny deszcz wciąż spływał z nieba, lecz Erik miał wrażenie, że oprócz kropel deszczu, po twarzy Harry’ego spływają łzy. Oczy zrobiły się czerwone, a przynajmniej tak sądził początkowo. Gdy zbliżył się do niego i spojrzał przez stare szkiełka, zamiast kolorowych tęczówek odbiła się biel — najpiękniejsza, jaką w życiu widział. Serce zatłukło Erikowi mocniej w sercu. Odsunął się i złapał za twarz, czując, jak policzki mu czerwienieją. Uspokój się, debilu, skarcił się w myślach. Wziął głęboki wdech i jeszcze raz spróbował porozmawiać z Harrym.
— Musimy coś zrobić — szepnął.
— Idziemy do Edgara — odpowiedział niespodziewanie.
— Edgara?! — Zacisnął mocno zęby. — Czy ty już całkowicie oszalałeś? Życie ci niemiłe?
— Miłe, ale Atena wysłała nas tutaj z zadaniem. Nie chcesz spędzić kolejnych stu lat w samotności?
Erik zamilknął. Przełknął głośno ślinę i minął Harry’ego. Obejrzał się tylko raz przez ramię, aby rzucić przyjacielowi ostre spojrzenie. Aż cisnęło mu się na język parę niemiłych słów. „To twoja wina”, „ty na nas poskarżyłeś”, „to ty nas nie ostrzegłeś” — cisnęło mu się na usta, ale ostatecznie nie powiedział nic.
Otarł mokrą od deszczu twarz. Był prawdziwy. Nawet jeśli Edgar stworzył go za pomocą swojej mocy, nie różnił się niczym od prawdziwej ulewy. Przerażał Erika. Bo gdzie leżały granice umiejętności Spowiednika, kiedy umiał zapętlić ich w lesie, postawić obraz miasteczka i wywołać tak realny deszcz? I co jeszcze z nimi zrobił, kiedy nie byli świadomi?
— A żeby było miło, a żeby życzenie się spełniło — znów rozbrzmiał śpiew. Tym razem ciszej. — Niech mózg się wyleje, a krew ich zaleje. Niech flaki wyprują i serce wyrwą…
Przestał słuchać. Pobiegł w kierunku domu Edgara. Harry zawołał za Erikiem, lecz ten nie zatrzymał się. Śpiew nie niósł się wśród hałasu deszczu bez przyczyny. Edgar chciał, by go usłyszeli i przyszli zobaczyć przedstawienie, które dla nich przyszykował.
W żadnym z domów nie paliły się światła, a jednak ledwo migająca iskierka pojawiła się i znikała gdzieś w ciemności. Erik podążył za nią — tak jak uczynił to sto lat temu i odbył swoją karę. Tym razem jednak wiedział, że nie prowadziła go do zguby, a do odpowiedzi.
Przystanął przed mieszkaniem Edgara. W jednym z pokoi mignął płomień świecy. Erik pochylił się i ostrożnie podszedł od otwartego okno. Harry przykucnął obok niego. Kiwnął. Erik aż otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Zgodził się z jego planem? Nie próbował go zmusić do ucieczki, tylko zachęcił do pozostania? Czy ktoś go podmienił przez te sto lat?, pomyślał, a potem złapał się za parapet zewnętrzny. Podniósł się do niegodnej pozycji i wychylił czoło oraz oczy znad linii, która zasłaniała mu widok.
Edgar zatańczył z brzytwą wokół siedzenia, na którym spoczywał mężczyzna w średnim wieku. Zarost miał krótki, jakby jeszcze tydzień temu odwiedził golibrodę, a twarz zmęczoną. Zamknął oczy i na jego oblicze spłynął błogi odpoczynek. Edgar zarzucił na mężczyznę gruby materiał. Zarost przykrył parującym ręcznikiem.
— Proszę poczekać — odparł tonem, który zirytował Erika.
Odwrócił się pięcie i w podskokach zbliżył do szafy, na której drzwiach wisiał skórzany pas oficerski. Edgar naciągnął go mocno, a potem przyłożył ostrze brzytwy, zaczynając je szlifować ruchamy płynnymi. Erik obserwował go z podziwem. Chodził w ciągu swojego życia do wielu golibrodów, ale praca żadnego z nich nie fascynowała go, jak ta, którą wykonywał Edgar. Nadgarstek poruszał się zwinnie, nie zatracając równego rytmu. Ostrze trzymał płasko ustawione na powierzchni skóry, nie naciskał jednak na nią zbyt mocno. Przejeżdżał brzytwą do przodu i w dół, raz za razem powtarzając ruchy. Erik liczył, a gdy na dwudziestu szlifach się skończyło, Edgar przewrócił pas na gładką stronę i jeszcze raz wykonał te same czynności.
Oderwał się od pracy. Spojrzał na klienta, który w milczeniu czekał na swoją kolej.
— Żona dobrze się czuje? — spytał gościa.
— Tak, tak, wspaniale — odpowiedział lekko zachrypłym głosem. — A pana?
Edgar zastanowił się przez chwilę.
— Cudownie — odpowiedział, wbijając w punkt przed siebie. — Cudownie i okropnie. Zły czas na pytanie.
— Dlaczego to?
— Przybyli goście. Niewygodni goście, bardzo niewygodni.
— Przeszkadzają?
— Zgadza się. Próbują mnie oszukać, ale…
—… z panem to nie tak łatwo, zgadza? — dokończył i zaśmiał gromko. — Przetrwa pan wszystko.
— Zgadza się, że przetrwam.
Erik poczuł, że Harry go szturcha. Rzucił mu ostre spojrzenie i przyłożył palec do ust, aby milczał. Harry jednak pokręcił głową. Szepnął mu na ucho:
— To człowiek mojego ojca.
— Ojca? — zdziwił się Erik.
Nie dodał nic więcej. Ponownie zwrócił głowę w stronę wnętrza pokoju, gdzie Edgar zaczął tańczyć z brzytwą. Tym razem inaczej. Uśmiechał się, a z każdym obrotem ten uśmiech się stawał coraz szerszy. W końcu zdjął gorący ręcznik z twarzy klienta. Dopiero teraz Erik zauważył co Harry miał na myśli. Mężczyzna nosił znamię na szyi — okrąg i skrzyżowane na nim linie, z których jedna była krótsza, a druga dłuższa. Symbolizowały one tarczę, włócznię i miecz Ateny.  Na szyi nosili je jedynie słudzy strażników „czasu”.
Edgar wziął gruby pędzel i nałożył pianę na zarost mężczyzny.
— Gotowy? — spytał.
— Tak, tak — mruknął niewyraźnie.
Przyłożył brzytwę do policzka i zaczął nucić pod nosem, goląc klienta ostrożnie i delikatnie. Napiął długie palce i zacisnął je na rączce od brzytwy.
— Śmierć to piękny bóg. Czarne skrzydła spływają na świat i zabierają go w rozpaczy słodkiej…
— Sł… — nim mężczyzna zdążył dokończyć, Edgar zamknął mu usta.
— Cii. Zmarli winni milczeć.
Jednym, sprawnym ruchem podciął mężczyźnie gardło. Krew trysnęła przed fotel. Ciała zatrzęsło się w konwulsjach, gdy jeszcze walczyło o ostatni oddech. Edgar odsunął się. Oczy zamknął i westchnął z ulgą. Chwycił za ręcznik.
— Poczekasz — szepnął, wycierając zakrwawione ręce. — A wy możecie już zacząć uciekać — zwrócił się w stronę okna.
Erik i Harry szybko schowali się w mrokach ulicy, ale za późno. Kroki odbiły się echem wewnątrz mieszkania. Edgar zbliżał się ku nim. Erik czuł się mały i słaby wobec potęgi, która nadchodziła. Obraz przed jego oczami zamazywał się i zmieniał. Raz widział drzewa, innym razem miasteczko, a po chwili mignął mu jakiś cmentarz. Harry pociągnął go za rękaw. Wstał gwałtownie i wbiegł w ciemność, zostawiając za sobą Erika.
— Co…? — spytał zdezorientowany i dopiero po chwili ruszył za przyjacielem.
Obejrzał się przez ramię. Edgar wychylił się przez okno i pomachał do nich. Gest wydawał się przyjacielski, nieszkodliwy, a jednak Erik zadrżał na sam widok uśmiechu. Nie uciekniecie — mówił.
Erik pognał w głąb lasu. Przeskoczył nad wystającym z ziemi korzeniem. Noga poślizgnęła się na błocie. Przejechał kawałek, a potem zachwiał i z trudem utrzymał równowagę, aby tylko nie wpaść prosto w drzewo.
Harry przystanął i wydał z siebie zduszony krzyk.
— Atena wiedziała o wszystkim — stwierdził nagle. Przysiadł przy drzewie. Głowę schował w dłoniach. — Mój ojciec też wiedział.
— Wcale mnie to nie dziwi — fuknął pod nosem Erik. — Z tą tylko różnicą, że tobie zawsze o wszystkim mówiono.
— Nie tym razem — wtrącił się Harry. — Nic mi nie powiedzieli. Mieliśmy szukać osoby, która zostawiła ten liścik, a co się okazało? Męczymy się, uciekając przez tym całym „Spowiednikiem”. Tańczymy, jak nam zagra, a najgorsze jest to, że nie wiemy, czego tak naprawdę mamy szukać.
Harry załamał się. Erik nigdy nie widział go w takim stanie. Zawsze był słaby, choć bogowie wciskali mu wiarę w niezwykłe umiejętności. Wlewali w tę czarę wina, zapominając, że nie jest bezdenna. Erik przez tak wiele lat, szczególnie przez ostatnie sto, czekał na ten moment, aż tą czarę przeleją.  I tak się stało, tylko gdzie podziała się satysfakcja?
Przykucnął i przyłożył dłoń do piersi. Dlaczego serce nie biło w radosnym rytmie? Dlaczego żadne gorzkie słowa nie wylały się przez usta, aby dokuczyć Harry’emu? Z łatwością mógł zemścić się za sto lat samotności, lecz to nie zemsty teraz pragnął. Chciał zbliżyć się do Harry’ego, przytulić i wybaczyć. Nie chodziło o płacz, o współczucie, a o coś więcej…
Erik usiadł obok Harry’ego i poklepał go po plecach.
— Wymyślisz coś — odparł.
Harry zamyślił się na moment, a potem raptownie wstał. Nie otrzepał nawet spodni, tylko podszedł do drzewa — bardzo charakterystycznego drzewa, które ostatnim razem zniknęło, gdy moc Edgara przeszła na inną część miasteczka.
— Ten mężczyzna — zaczął Harry, machając przed sobą dłonią.
— Który dokładnie?
— Spotkaliśmy mężczyznę, który błagał nas o odnalezienie córki.
— To pewnie też iluzja Edgara.
— Tak, ale po co prosił akurat o odnalezienie córki? Mógł zwyczajnie błagać o ratunek albo nawet nam przeszkadzać, ale nie… — urwał. — Musimy odnaleźć córkę. Edgar nie jest Spowiednikiem, który kocha zabijać. W ogóle Spowiednicy niekoniecznie lubią śmierć, bardziej doceniają życie.
— Skąd to wszystko wiesz? Podobno nic nie wyczytałeś w swoich wielkich księgach — spytał Erik, nim zdążył się powstrzymać. Nie powinien pytać. Szczególnie teraz, gdy Harry w końcu wymyślił, co mają dalej robić. — Zapomnij.
— Dobrze, tak będzie najlepiej — zgodził się. — Teraz najważniejsza jest misja. Szczególnie dla ciebie i Alicji. Musicie na nowo uzyskać zaufanie Ateny.
— Jak widać, nie tylko my.
— Jak widać — przyznał rację.
W krzakach zaszeleściło. Erik obawiał się, że powtórzy się sytuacja i tamten mężczyzna znów wyskoczy, aby błagać ich o uratowanie córki. Tak się jednak nie stało. Erik sięgnął do miecza i wyciągnął go. Czyjeś kroki zaczęły się oddalać. Harry i Erik popatrzyli na siebie wymownie. Równocześnie ruszyli w kierunku, z którego dobiegł hałas. Dwie gałęzie trzasnęły. Harry podskoczył i wylądował prosto w kępkę mchu.
Z nad koron drzew zaczął ulatniać się dym — z miejsca, do którego zmierzali. Kroki ustały, ale mimo to nie zaprzestali pogoni. Nawet jeśli coś, co gonili, było wytworem mocy Edgara. Las robił się coraz rzadszy. Biegli bez większych przeszkód, aż wyskoczyli na polanę. Smród spalonego mięsa uderzył w ich nozdrza. Równocześnie zatkali nosy. Erik z trudem powstrzymał się od wymiotowania. Odsunął się kawałek, w przeciwieństwie do Harry’ego, który odważnie zaczął szukać źródła smrodu. I znalazł…
Drewniany pal stał wbiły głęboko w ziemię pośrodku pola, wokół którego rozsypany był popiół. Ostatnie dymki unosiły się na delikatnym wietrze. Erik podążył wzrokiem w górę, aż natrafił na krzyż, a na nim zwisające zwęglone zwłoki kobiety. Usta miała szeroko otwarte w przeraźliwym krzyku. Wydawały się poruszać w ostatnich błaganiach rozpaczy, choć Erik zdawał sobie sprawę, że to tylko złudzenie.
— To ta córka? — zainteresował się Erik.
— Nie. — Harry pokręcił głową. — Wątpię, żeby to była ona. Za wcześnie. Poza tym szukamy młodej dziewczyny. Ta wygląda na starą. Spójrz.
Erik podszedł niechętnie. Niczego nie zobaczył. Na pewno ciało należało do kobiety. Miała szerokie biodra, a talię wąską, ale czy stara czy młoda. Tego już nie widział, ale zaufał Harry’emu i jego przeczuciu.
— Dlaczego ją spalili? — Erik wyjął z torby miętówki. Wziął trzy i na raz zaczął ssać. Mięta od razu załagodziła jego chory żołądek. — Palą wiedźmy czy co. Tamten mężczyzna coś o tym wspomniał.
— To dziwne… — szepnął, ignorując pytanie Erika. Dotknął stopy spalonej kobiety. — Jeszcze ciepła. Albo niedawno ją spalili, albo znowu daliśmy się złapać w sztuczkę Edgara.
— Ale skąd to całe zamieszanie? Po co to robi? Jeśli chciałby się nas pozbyć, to pewnie ta brzytwa najlepiej by się do tego nadała.
Harry spochmurniał. Oddalił się od Erika i zaczął przeszukiwać podłoże.
 — Edgar nie chce nas zabić — odparł po chwili. — Przynajmniej… — Westchnął ciężko. — Nieważne.
— Jakbyś mógł to skończ. — Ton Erika zabrzmiał zbyt ostro, ale nie obchodziło go, w jaki sposób odbierze to Harry. Powoli miał dosyć tego ciągłego rozpoczynania i niekończenia myśli. — Jeśli nie chcesz mówić, to nawet nie zaczynaj. Mam serdecznie dosyć tej zabawy.
— Jakiej znowu zabawy?!
— Zabawy w „ja wiem więcej niż ty, ale nie powiem”. Błagam. Nie zaczynaj. Więcej nie oczekuję. Naprawdę niczego mi nie musisz tłumaczyć. Nie potrzebuję tego.
Udał, że oddala się, aby zbadać spalone ciało. Na sam widok czarnej, pękającej skóry zrobiło mu się niedobrze. Przywykł do wielu widoków, ale przez sto lat w oczach mienił mu się tylko chaos. Tu jednak chodziło o kobietę. Wziął się więc w garść. Strzyknął palcami i dotknął jak Harry nogi zmarłej.  Była chłodna. Zmarszczył brwi ze zdziwienia. Czuł jeszcze ciepło wydobywające się z popiołów, ale nie ze skóry.
— Erik! — krzyknął do niego Harry.
Rozejrzał się w około. Harry stał już przy krzakach po drugiej stronie. Podbiegł do niego.
— Co jest?
— Jest gorzej… — powiedział jedynie.
Zrozumiał dopiero po chwili, co miał na myśli przyjaciel. Edgar został im strzałkę — całą wykonaną z jelit. Chmara much wniosła się, gdy Harry odgonił je ręką. Jelita były grube, zasiniałe, ale przede wszystkim, nie mogły należeć do spalonej kobiety.
Harry wstał i kopnął powietrze. Zdusił w sobie krzyk. Nagle zdjął okulary — a robił to rzadko. Przetarł zmęczone oczy, a potem znów spojrzał na zwęglone ciało. Nie przez szkiełka, a własnymi oczami.
— Ona jeszcze żyje — stwierdził obojętnym tonem. — Dobij ją i tak zbyt wiele wycierpiała.
— Dobić ją? — upewnił się.
— Tak, możliwe, że jeszcze raz Edgar zechce ją wykorzystać.
— Jak tam chcesz. — Wzruszył ramionami. — Gdzie dokładnie mam…
— Serce. — Harry wskazał na własną pierś. — A potem idziemy w stronę klifu.
— Jakiego… — urwał i machnął ręką. Stracił już całkowicie siły. Wystarczyło, że słuchał Harry’ego. Nic więcej nie było mu potrzeba.
Erik podskoczył w miejscu i dźgnął kobietę prosto w serce. Odwrócił się i nawet nie sprawdził, czy ją zabił. Harry jednak wciąż patrzył na nią tymi ciekawskimi oczami. Wyglądał inaczej. Okulary dodawały mu lat. Może i wydawał się w nich mądrzejszy, ale nie o to chodziło. Przede wszystkim Erik zaczął znowu w tych oczach widzieć tajemniczą, piękną biel — po raz drugi tego dnia, po raz drugi w ciągu całego swojego życia.
— Idziemy dalej? — dopytał się, gdy Harry zbyt długo trwał w milczeniu.
— Tak, musimy. — Założył okulary. — Znam mniej więcej kierunek. Tyle wystarczy. Znajdziemy… coś…
— „Coś”? Co znaczy to „coś”?
— Nie do końca jestem pewien. Skoro nie szukamy nadawcy listu, to kogo lub czego? Edgar na pewno nie stanie po stronie Ateny, kiedy przyjdzie czas wojny, ale musiała o tym wiedzieć — mówił na głos Harry. — Tu chodzi o coś innego… Ty z nią nie rozmawiałeś? — zapytał wprost.
— Wiesz dobrze, że nie. Nie ma mowy. Atena nie chciałaby nawet mnie ujrzeć. Sto lat temu dała mi wyraźnie do zrozumienia, że ją obrzydzam, więc… — przerwał. Westchnął ciężko i już nie dokończył. Faktycznie, tamtego dnia, sto lat temu potraktowała go jak robaka. Może nawet coś gorszego. Przynajmniej jeszcze nie był dla niej nikim, ale niewiele do tego brakowało.
— Szkoda, że nic nie wiesz…
Harry odgarnął krzaki i wszedł w nie, przeciskając się między ciasno zbitymi gałązkami. Trzy monety zabrzęczały w jego kieszeni. Do tej pory jakoś nie przynosiły mu szczęścia. Erik chciał zaproponować, żeby je wyrzucił, ale zdołał jedynie otworzyć usta. Nic nie powiedział. W milczeniu wcisnął się w te same krzaki i podążył za Harrym.

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!