[Zmierzch bogów] ROZDZIAŁ 5. μοίρα

Harry przystanął przed ogrodem i wziął głęboki wdech powietrza. Choć nadeszła jesień, nadal było ciepłe i suche. Wokół roznosił się intensywny zapach kwiatów. Zbliżył się do pierwszego z klombów. Flora zasadziła go w dniu urodzin Alicji. Na jej cześć, jak sama określiła. Trzy piastunki zabrały niemowlę do ogrodu, gdy wchód słońca zaczął chylić się ku zachodowi. Stali wtedy z Erikiem przy lodowej bramie. Topniała. Jej moc odchodziła wraz ze zbliżającą się śmiercią strażniczki i błogosławieństwem kolejnej.
Alicję położono pośrodku ogrodu. Flora pochyliła się nad dzieckiem i ucałowała jej czoło. Wygrzebała garść ziemi, błogosławiąc imię Demeter i błagając ją, by z tej ziemi powstała prawdziwa Alicja, prawdziwy potomek rodu i ich przyszłość. Opuściła glebę na brzuch dziecka. Załkała, co piastunki uznały za dobry znak. Słońce schowało się za linią drzew. Cień padł wprost na Alicję. Dopiero w tamtym momencie Flora posadziła pierwsze kwiaty, kręgiem otaczające Alicję. Zabrano ją i wygłoszono słowa, które zmieniły życie Harry’ego.
— Stanie na cienkim lodzie i zamrozi go swym oddechem. Gdy półbóg połamie jej nogi, stanie przed ołtarzem jako oblubienica dla dziecka strażnika czasu. Zabije własną siostrę, a jej krwią pożywi swe dziecko, które przyniesie bogom chwałę — wymamrotał słowa, a potem opadł na ławę.
Załamał ręce z bezsilności.
Usłyszał gruchanie gołębia. Ptak usiadł na gałęzi jabłoni i przechylił łeb na bok, przyglądając się Harry’emu z nienaturalną ciekawością bijącą z ciemnych oczu.
Parsknął śmiechem, a potem rozejrzał się po placu. Afrodyta wybiegła z letniej części ogrodu. Jej jasne włosy lśniły wśród kłosów zbóż i promieni słońca Apolla. Ubrana była w cienką, lnianą suknię, która zakrywała jej ciało aż do kolan. Złoty pas swobodnie zwisał na biodrach kobiety. Uśmiechnęła się ciepło, po czym skoczyła i wtuliła się mocno w Harry’ego.
— Coś się stało, pani? — spytał zaniepokojony zachowaniem bogini.
— Nie, mój słodki chłopcze, chciałam tylko cię zobaczyć.
— Afrodyto, naprawdę, wszystko jest w porządku. Ja…
— Oj, moje drogie dziecię, milcz — mruknęła.
Pocałowała czule Harry’ego w czoło. Podniosła się i podbiegła do klombu.
— To tutaj macie wziąć ślub? — Wskazała palcem na krąg kwiatów. — To tutaj ma przybyć z połamanymi nogami?
— Tak — odparł cicho. — Myślałem, że mam czas, ale coś mi się wydaje… Po tej misji…
— Oj, kochanie moje, obiecałam ci miłość. Pamiętaj!
— Pamiętam, pamiętam. Nawet dzisiaj z rana mi o tym wspominałaś, Afrodyto.
Zapomniała już, dodał w myślach, dziwiąc się słowom bogini i ponownemu spotkaniu. Raz na sto lat, raz zdarzyło się, że odwiedziła Harry’ego dwa razy w ciągu pięćdziesięciu lat, ale dwa w ciągu tego samego dnia?
— Co się stało, Afrodyto? — spytał szczerze, nie chcąc, by kolejne pytania dręczyły go w czasie wypełniania misji.
Kobieta westchnęła ciężko.
— Mój chłopcze, nie wyruszaj na tę misję — poprosiła błagalnym tonem. Dłoń położyła na piersi Harry’ego. W kącikach jej oczu dostrzegł wyłaniające się łzy. — Coś się wydarzy, a ciebie nie mogę stracić.
— Afrodyto… — wyszeptał jej imię. — Muszę pójść. Nic mi się nie stanie. Przecież to nie pierwsza i nie ostatnia misja zlecona przez Atenę — próbował uspokoić boginię, choć sam drżał na myśl o tym, co przyniosą poszukiwania dziecka Afrodyty i Hadesa.
— Nie, chłopcze. — Pokręciła głową. — Nie interesuje mnie polityka. Oj, wolę cieszyć się pięknem miłości, smakować jej i obdarowywać nią innych. — Podskoczyła w miejscu z radości, lecz nagle posmutniała. — Tylko że obiecałam ci miłość. Wiele razy obiecałam ci miłość. A ta misja… miłość oddala.
— Już dobrze, pani. Nie smuć się tylko. Miłości winno towarzyszyć szczęście.
— Oj, mój biedny chłopcze. — Rozpłakała się. — Miłość jest zaiste piękna, ale tak rzadko wiąże się ze szczęściem. Miłość to trudna droga, często pełna poświęceń i smutku. Gdy już jej zaznasz, zrozumiesz.
— To czy warto w ogóle próbować?
Afrodyta zacisnęła usta w wąską linijkę. Odsunęła się, a kwiaty podążyły za jej krokami, wyrastając spod stóp. Zatoczyła krąg, a potem stanęła na jego środku. Zdjęła suknię.
— Warto czy nie warto. To nie wybór, to przeznaczenie. O wielu rzeczach zdecydujesz, mój drogi chłopcze sam, ale miłość już zdecydowała — wyjaśniła. Jej głos był melancholijny. Wydawał się czarować. Wraz z każdym wypowiedzianym z jej ust słowem, Harry czuł coraz większy ucisk w piersi. — Miłość to piękno, ale i brzydota.
Gołąb usiadł na ramieniu bogini. Pogłaskała zwierzę po łebku. Odwróciła się i odeszła, pozostawiając za sobą kwiecistą ścieżkę i swą suknię. Harry podniósł ją z podłoża. Złożył i odłożył na kamienną ławę.
Słońce Apolla zaszło za granicą Olimpu i świata, z którego pochodzili strażnicy. Niekończąca się przepaść rozciągała się poza zasięgiem wzroku strażników, lecz Harry zawsze ją widział. Cienka, względnie nic nieznacząca linia na wskroś przecinała miejsce, za które nie mieli prawa wystawić nogi. Podszedł jeszcze bliżej. Mgła otuliła go ze wszystkich stron, jakby chcąc zatrzymać przed odnalezieniem świata bogów.
Cofnął się. Nie zamierać poddawać w wątpliwość swojej wiary i wiary bogów w jego posłuszeństwo. Wystarczająco daleko zaszedł, wystarczająco osiągnął, czym nie mógł się pochwalić nikt inny ze Strażników, nawet jego ojciec.
Wyszedł z mgły, by zastać ciemność okalającą pokoje opiekunek natury. Komnata Alicji popadła już w całkowity mrok, lecz opustoszała od tysiąca lat świetlista grota Dafne wciąż cieszyła się nieskalanym blaskiem. Stąd dostrzegał prawdziwe piękno domu, do którego miał przynależeć po poślubieniu Alicji. Różnorodność. Każdy z żywiołów zostawiał za sobą symbolikę. Ogniste pomieszczenia matki Alicji biły dzień w dzień gorącem, jakby sam Hefajstos przeniósł ta swoją kuźnię. Ogrody Flory witały każdego, kto odwiedzał dom strażniczek, swym rozkosznym zapachem, ale i smutkiem. Niosły one za sobą cztery pory roku, cztery okresy symbolizujące okrutny los Demeter.
Harry położył dłoń na piersi, w której serce zabiło mocniej. Zdejmij okulary, zachęciły go myśli, lecz nie usłuchał ich nawet teraz. Choć pragnął ujrzeć ten świat własnymi oczyma. Nie było mu to jeszcze dane, więc poprawił oprawki, gdy te zsunęły się z jego nosa.
— Czas się wyspać — szepnął i odszedł, nim cykady zaczęły śpiewać w ogrodzie Flory.

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!