[Echo z zaświatów] ROZDZIAŁ 31. Światło, którego potrzebują


KORNELIA
Otworzyła oczy i znów znalazła się w miejscu, w którym nie chciała. Kolejka z Kimeryjczykami czekającymi na zmarłego pragnącego sprzedać swe najcenniejsze wspomnienie ciągnęła się niemal w nieskończoność, a na samym jej końcu dołączyła Kornelia. Odetchnęła głęboko i ruszyła przed siebie, tym razem nie chcąc ryzykować z zamykaniem oczu. Z oddali słyszała już rozmowę mężczyzny, którego później pochłonęło drzewo. Skomlał. Nie mówił już jak człowiek, a jak zwierzę. Pogrążył się w tak głębokiej rozpaczy, że był gotów oddać najcenniejsze wspomnienie. Jednak dla Kornelii jego obecność oznaczała coś zupełnie innego — przybyła za późno.
Pochodnie bladły w jej oczach, a ciemność pochłaniała ostatnich Kimeryjczyków, których białe twarze nikły w mroku. Cień zbliżał się również ku niej. W poprzednich cyklach ani razu tak się nie stało. Kolejne pochodnie gasły. Słabe płomienie zdmuchiwał wiatr pędzący przez korytarze jaskini. Nie, tu nie powinno wiać, pomyślała, wspominając słowa Kazia i Radka. Tanatos.  Tylko bóg śmierci przemykał tymi drogami, pozostawiając po sobie tak silne podmuchy.
Spojrzała w górę, nadal biegnąc.
— Nie tu, idź — szept odbił się między ścianami.
Zatrzymała się. Kimeryjczyk, który otrzymał płomień, ten który stał na samym przedzie, teraz kroczył prosto ku niej. Ręce rozłożył szeroko, blokując przejście.
— Pochodnie gasną — oświadczyła, wskazując za siebie. — Nie mogę zostać w tym mroku.
— Więc oddaj nam wspomnienia — zaśpiewali chórem. — Oddaj i idź.
— Nie — rzekła stanowczym tonem, wykonując krok na przód.
— Oddaj nam najjaśniejszą pochodnię — wyszeptali chórem, unosząc ręce. Palec każdego z nich wskazał na pierś Kornelii.
Odwróciła się, potem znowu stanęła twarzą w twarz z bladym obliczem, którego dłoń wędrowała ku niej.
— Chcecie zabrać pochodnię Tanatosa? — spytała, dotykając rany na szyi. — Aby…
—… już nigdy nie żyć w tych wiecznych ciemnościach — dokończyli smutnym głosem, budzącym żal i poczucie winy.
Gdyby ktoś inny ich usłyszał, otworzyłby pierś i oddał pochodnię. Jednak Kornelia czuła jedynie obrzydzenie wobec Kimeryjczyków, którzy byli gotowi na takie poniżenie.
— Nie — odmówiła stanowczo, bez zgody na sprzeciw.
Przeszła przez idącego Kimeryjczyka bez chwili zawahania. Przecież znajdowała się tak daleko od drzwi, więc czego miała się obawiać? Kolejne pochodnie zgasły za nią. Dmuchnęła przed siebie. Ogień w jej sercu zamigotał, kłując ją i drażniąc.
— Nigdy nie znajdziecie światła, jeśli będziecie zabierać je innym — zwróciła się do Kimeryjczyków, nim przeszła przez drzwi.
Wydali z siebie zawodzący jęk, wyciągając ku Kornelii ręce. Błagania niosły się echem przez całą jaskinię, lecz Echo zabrała je do siebie i zamilkły, gdy drzwi zamknęły się.
— Panienka chyba nas kocha. — Kazio wrzucił do ognia trochę spleśniałego chleba. — Albo coś więcej…
— Chyba więcej, Kazimierzu — odparł złośliwie Radek. — Nie może się od odpędzić.
— Który to już raz?
— Wydaje mi się, ze chyba czwarty….
— A nie piąty?
— Kto by się doliczył? — Wzruszył ramionami. — A jak panienka sądzi?
— Stanowczo zbyt często — wyznała, przechodząc obok strażników.
— Ej, a dokąd to?! — oburzyli się równocześnie.
Kazio chwycił za kawałek chleba i cisnął nim w Kornelię, uderzając ją prosto w ramię. Przed chwilą przemknęłam przez Kimeryjczyka…, pomyślała lekko zirytowała. Brak ciała niekoniecznie działał tak jak przewidywała — bowiem nadal znajdowała się daleko od drzwi.
— Przepraszam, ale muszę dotrzeć do drzwi.
— Tu jest wiele drzwi — zażartował sobie Kazio. Prychnął śmiechem, opluwając się całkowicie śliną. Przetarł ręką twarz i wtedy dodał: — Nie stresuj się tak, jeszcze znajdziesz swoje miejsce.
— Wiem, ale już mam dosyć tego całego cofania się w czasie — przyznała szczerze. Otarła czoło odruchowo, choć nie było ani trochę mokre. — Chcę to zakończyć.
Radek pociągnął nosem, a potem wydał z siebie sztuczny jęk pełen rozpaczy i żalu. Odwrócił się, założył ręce na piersi i tupnął o podłoże jaskini.
— Patrz ty, focha nam tu strzelił. — Wskazał na przyjaciela kciukiem Kazio. — To przez ciebie — podpowiedział złośliwie.
Kornelia westchnęła.
— Przepraszam, ale kiedyś muszę to zakończyć — wytłumaczyła się, ale jej słowa jakby nie docierały do Radka. — Możliwe, że teraz albo nigdy.
— Kłamiesz — wycedził przez zęby Radek. — Dobrze wiesz, że będziesz się cofać póki nie otworzysz drzwi i nie… Oj, nieważne. — Machnął na to wszystko rękoma. — Naprawdę miło się gawędziło. Jak chcesz iść, to idź. Nie będziemy cię zatrzymać.
— Tak… — jej głos zabrzmiał zaskakująco pusto. Przeraził ją, przecież nie zwracała się do obcych ludzi. — Przepraszam. Przecież wiecie, że cały czas szukałam drogi do tych drzwi. Chcę to zakończyć.
— Wiem, ale nie możesz przeczekać jedno cyklu. Bożena — wymienił imię swojej córki. — Czy nie mogłabyś porozmawiać z nią ten ostatni raz?
— Ona i tak nie będzie niczego pamiętać — przypomniała mu. — Ja nawet nie wiem, co to wszystko oznacza… — wyszeptała szczerze.
Rozejrzała się po jaskini. Ogień zamigotał wraz z wiatrem, który przemknął cicho przez korytarz. Kornelia odruchowo przymknęła powieki. Tanatos jest coraz bliżej, zdała sobie sprawę, choć nadal jej nie dogonił.
— Przepraszam — powtórzyła, podwijając sukienkę do góry. Tym razem odsłoniła nawet uda. — Tanatos mnie zaraz dogoni.
— Oj, trudno powiedzieć. Ta mitologia czasem działa wbrew logice — wyżalił się Kazio.
— Dziękuję.
Pobiegła wzdłuż korytarza, po czym wybiegła na równinę. Płacząca wierzba przywitała ją łamiącym serca łkaniem. Wiatr wyszeptał „uciekaj”, a Kornelia usłuchała go z ochotą. Pochyliła się przed topolą, gdy wchodził w nią znany jej mężczyzna. Moneta wypadła z liści drzewa i zaplątała się w sukni Kornelii. Wzięła ją i zacisnęła w dłoni. Końce sukienki puściła. Rękoma zaczęła wymachiwać do przodu, do tyłu, goniąc się z czasem w szaleństwie.
Znów zamknęła oczy, lecz wnet dotarła do wielkiej kolejki, która czekała przed łodzią Charona.
— Uciekaj! — ostrzegła ją Starość.
— Zostań — zachęciła złowieszczo Choroba.
— Trzymaj oręż! — Wojna wyszła naprzeciw wszystkich. — Zabij!
— Po co? Niech całkowicie się pogrąży — zachęciła Niezgoda, rzucając jabłko przed całe zgromadzenie.
Owoc przeturlał się pod stopy Kornelii. Schyliła się i podniosła jabłko — na jej powierzchni wyryte było: „dla najbardziej samolubnej”.
— Dla mnie — stwierdziła z niedowierzaniem.
Nim zdążyła pomyśleć, odpowiedź pojawiła się wraz z donośnym krzykiem, który przebił cały Hades wzdłuż i wszerz. Niósł wieść pełną nieszczęścia i bólu, który Kornelia usłyszała wraz z dobrze znanym głosem. Nie, on nie powinien się tu znaleźć.
Odwróciła się. Ostrożnie, bez żadnego pośpiechu i wciąż trzymają podarowane jabłko. Czarne pióro Tanatosa zatańczyło na wietrze — pojedyncze, bez swojego właściciela. A tym, który je trzymał, był Daniel.
— Ty? — spytała, wypuszczając jabłko. — Co to ma znaczyć?
Chłopak zdjął okulary, ukazując przepięknie złote oczy, które lśniły nawet w mrokach Hadesu. Przypominały Kornelii światło Apolla i jego słońca.
— Koniec!
— Ratunek!
— Mesjasz!
Zmarli pokłonili się. Oczy przysłonili, jakby nie mogli znieść blasku, który zaczynał okrywać cały przedsionek Hadesu. Dusze, jedne za drugimi, chyliły czoła przed idącym ku nim Danielem. Jednak ten zatrzymał się przed Kornelią. Wyciągnął dłoń i przyłożył ją do policzka dziewczyny — przeszła przez niematerialne ciało, nie pozostawiając nawet najmniejszego uczucia. Kornela westchnęła zawodząco.
— Nie wyglądasz na nieszczęśliwą duszę — stwierdziła, oddając się od Daniela. — Skąd ta pewność siebie?
— Czyli niby jestem tchórzem?! — ryknął tonem niepodobnym do tego, który znała Kornelia.
Daniel zamachnął się ręką, uderzając Starość prosto w policzek. Upadła tuż przed Chorobą, która zaśmiała się złośliwie, wskazując palcem na cierpiącego staruszka. Daniel odwrócił jednak wzrok i poszedł za Kornelią, mijając Wojnę i Niezgodę, które trzymały się za ręce.
— Nie jesteś tchórzem, ona tylko próbuje cię znieważyć — odezwała się Niezgoda, gdy Wojna odsunęła się w stronę drzewa. Niezgoda przechyliła głowę na bok i zamrugała pożądliwie. Językiem przejechała po własnej wardze, a kolejne słowa wypowiedziała bezgłośnie.
— To prawda — zgodził się Daniel, jakby zrozumiał niewypowiadane.
Kornelia przemilczała wszystko. Gdy stanęła tyłem do reszty, uśmiechnęła się potajemnie. Daniel wyglądał i zachowywał się żałośnie. Nie poznawała go, a co gorsza nie wiedziała, skąd wzięła się ta postawa. Jeszcze ani razu nie poznała historii chłopaka po jego morderstwie, ale los chyba uznał, że przyszedł na to czas.
— Co zamierzasz teraz zrobić? — spytała beznamiętnym głosem. — Zawładniesz światem umarłych.
— Jja? — zajęknął się. — To znaczy, nie, nie. — Zamilkł na chwilę, a potem krzyknął: — Nie prowokuj mnie! Nie, mój cel jest inny.
— To dobrze… — wydukała. Zasłoniła usta, aby tylko nie parsknąć śmiechem. Kogo Daniel udawał? Próbował coś udowodnić czy uczynić coś więcej?
Nie obchodzi mnie to, zdała sobie sprawę, opuszczając ręce. Ścisnęła w dłoni fragment sukienki i skierowała się w stronę łodzi Charona. Pieniążek wyplątał się z sukni. Metaliczna powierzchnia musnęła o udo Kornelii, ostrzegając ją w samą porę. Moneta upadła w błoto. Nie powstał nawet najmniejszy dźwięk, ale tłumy zmarłych rzuciły na monetę. Szybko przykucnęła i złapała ją, zanim ktokolwiek zdążył do niej sięgnąć. Głowę odchyliła do tyłu, a pieniądz włożyła do najbezpieczniejszego miejsca, jakie znała — do własnej szyi.
— Uważaj, bo jeszcze ci ktoś to ukradnie — ostrzegł Daniel, przechodząc obok niej. — I naprawdę nie jesteś ciekawa, co tu robię?
— Nie — odpowiedziała lakonicznie, przechodząc przez bijący się tłum.
Daniel zamarł. Ktoś walnął go łokciem, potem kopnął w piszczel. Nie zdołał przejść nawet kawałka, gdy Kornelia dotarła w środek zbieraniny. Tym razem zaśmiała się. Jeszcze chwilę wcześniej padali przed nim na kolana, a teraz traktowali go jak zwyczajnego zmarłego. Śmierć, tak samo jak życie, potrafi być zaskakująca.
— Znowu ty… — fuknął Charon, wyciągając dłoń ku Kornelii.
Wyjęła z przecięcia w gardle monetę i podała ją Przewoźnikowi. Wrzucił pieniążek do swojego skarbca, jednocześnie odpychając niechcianych zmarłych wiosłem.
— Znowu ja… — odparła w końcu Kornelia, wskakując na łódź. Zachybotała się. Dziewczyna rozłożyła ręce, z trudem utrzymując równowagę.
Charon parsknął złośliwie śmiechem, zamiast jej pomóc, a potem celowo dodał:
— Mogłaś się wykąpać. Podobno muł jest orzeźwiający.
— Przykro mi, ale starość mi nie grozi.
— W obecnych czasach nic mnie już nie zaskoczy. — Westchnął ciężko, a potem charknął i wypluł flegmę w tłum zmarłych. Odsunęli się jak porażeni. — I to jest jakiś sposób na nich… — Uśmiechnął się obrzydliwie, ukazując stare, ciemne zęby. — Wożę tę samą zmarłą, jakiegoś „Jezusa” nawołują, a na dodatek… — rozejrzał się wokoło. Radosna mina zbladła, ustępując miejsca zaniepokojeniu. Podrapał się po zaroście, a drugą ręką nasunął czarny kaptur na głowę. — Nasz pan się niepokoi — dokończył cichym głosem. — Nasz pan się niepokoi — powtórzył, drżąc. — Chaos się zbliża. Zawsze się zbliżał, ale teraz jest coraz bliżej i bliżej… Chyba zbyt wiele razy przepłynęłaś przez tę rzekę, dziewczyno… Zbyt wiele razy…
— To nie moja wina.
— Oj, twoja, twoja, tylko udajesz, że nie o tym nie wiesz. Tak… — Pokiwał głową. — Pan jest niespokojny. Lepiej wszystko zakończ, a potem znowu będę czekał kolejne sto lat na kogoś z monetą.
— Wydaje mi się, że szybciej to się stanie — burknęła pod nosem, zastanawiając się, czy nie zaczekać na Daniela.
Z oddali widziała, że chłopak próbował się przepchnąć przez tłum. Coś krzyczał — jego głos rozpoznałaby wszędzie, choć powoli pochłaniał go ryk tłumu. Zamilkł, gdy Kornelia wraz z Charonem wpłynęli na głębszą wodę. Odwróciła wzrok i poniekąd odetchnęła z ulgą. Nie chciała znaleźć się wraz z Danielem na jednym pokładzie.
— Zaczekaj! — rozległ się krzyk.

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!