KORNELIA
Otworzyła oczy i znów znalazła się w
miejscu, w którym nie chciała. Kolejka z Kimeryjczykami czekającymi na zmarłego
pragnącego sprzedać swe najcenniejsze wspomnienie ciągnęła się niemal w
nieskończoność, a na samym jej końcu dołączyła Kornelia. Odetchnęła głęboko i
ruszyła przed siebie, tym razem nie chcąc ryzykować z zamykaniem oczu. Z oddali
słyszała już rozmowę mężczyzny, którego później pochłonęło drzewo. Skomlał. Nie
mówił już jak człowiek, a jak zwierzę. Pogrążył się w tak głębokiej rozpaczy,
że był gotów oddać najcenniejsze wspomnienie. Jednak dla Kornelii jego obecność
oznaczała coś zupełnie innego — przybyła za późno.
Pochodnie bladły w jej oczach, a
ciemność pochłaniała ostatnich Kimeryjczyków, których białe twarze nikły w
mroku. Cień zbliżał się również ku niej. W poprzednich cyklach ani razu tak się
nie stało. Kolejne pochodnie gasły. Słabe płomienie zdmuchiwał wiatr pędzący
przez korytarze jaskini. Nie, tu nie
powinno wiać, pomyślała, wspominając słowa Kazia i Radka. Tanatos. Tylko bóg śmierci przemykał tymi drogami,
pozostawiając po sobie tak silne podmuchy.
Spojrzała w górę, nadal biegnąc.
— Nie tu, idź — szept odbił się między
ścianami.
Zatrzymała się. Kimeryjczyk, który
otrzymał płomień, ten który stał na samym przedzie, teraz kroczył prosto ku
niej. Ręce rozłożył szeroko, blokując przejście.
— Pochodnie gasną — oświadczyła,
wskazując za siebie. — Nie mogę zostać w tym mroku.
— Więc oddaj nam wspomnienia —
zaśpiewali chórem. — Oddaj i idź.
— Nie — rzekła stanowczym tonem,
wykonując krok na przód.
— Oddaj nam najjaśniejszą pochodnię —
wyszeptali chórem, unosząc ręce. Palec każdego z nich wskazał na pierś
Kornelii.
Odwróciła się, potem znowu stanęła
twarzą w twarz z bladym obliczem, którego dłoń wędrowała ku niej.
— Chcecie zabrać pochodnię Tanatosa? —
spytała, dotykając rany na szyi. — Aby…
—… już nigdy nie żyć w tych wiecznych
ciemnościach — dokończyli smutnym głosem, budzącym żal i poczucie winy.
Gdyby ktoś inny ich usłyszał,
otworzyłby pierś i oddał pochodnię. Jednak Kornelia czuła jedynie obrzydzenie
wobec Kimeryjczyków, którzy byli gotowi na takie poniżenie.
— Nie — odmówiła stanowczo, bez zgody
na sprzeciw.
Przeszła przez idącego Kimeryjczyka bez
chwili zawahania. Przecież znajdowała się tak daleko od drzwi, więc czego miała
się obawiać? Kolejne pochodnie zgasły za nią. Dmuchnęła przed siebie. Ogień w
jej sercu zamigotał, kłując ją i drażniąc.
— Nigdy nie znajdziecie światła, jeśli
będziecie zabierać je innym — zwróciła się do Kimeryjczyków, nim przeszła przez
drzwi.
Wydali z siebie zawodzący jęk,
wyciągając ku Kornelii ręce. Błagania niosły się echem przez całą jaskinię,
lecz Echo zabrała je do siebie i zamilkły, gdy drzwi zamknęły się.
— Panienka chyba nas kocha. — Kazio
wrzucił do ognia trochę spleśniałego chleba. — Albo coś więcej…
— Chyba więcej, Kazimierzu — odparł
złośliwie Radek. — Nie może się od odpędzić.
— Który to już raz?
— Wydaje mi się, ze chyba czwarty….
— A nie piąty?
— Kto by się doliczył? — Wzruszył
ramionami. — A jak panienka sądzi?
— Stanowczo zbyt często — wyznała,
przechodząc obok strażników.
— Ej, a dokąd to?! — oburzyli się
równocześnie.
Kazio chwycił za kawałek chleba i
cisnął nim w Kornelię, uderzając ją prosto w ramię. Przed chwilą przemknęłam przez Kimeryjczyka…, pomyślała lekko
zirytowała. Brak ciała niekoniecznie działał tak jak przewidywała — bowiem
nadal znajdowała się daleko od drzwi.
— Przepraszam, ale muszę dotrzeć do
drzwi.
— Tu jest wiele drzwi — zażartował
sobie Kazio. Prychnął śmiechem, opluwając się całkowicie śliną. Przetarł ręką
twarz i wtedy dodał: — Nie stresuj się tak, jeszcze znajdziesz swoje miejsce.
— Wiem, ale już mam dosyć tego całego
cofania się w czasie — przyznała szczerze. Otarła czoło odruchowo, choć nie
było ani trochę mokre. — Chcę to zakończyć.
Radek pociągnął nosem, a potem wydał z
siebie sztuczny jęk pełen rozpaczy i żalu. Odwrócił się, założył ręce na piersi
i tupnął o podłoże jaskini.
— Patrz ty, focha nam tu strzelił. —
Wskazał na przyjaciela kciukiem Kazio. — To przez ciebie — podpowiedział
złośliwie.
Kornelia westchnęła.
— Przepraszam, ale kiedyś muszę to
zakończyć — wytłumaczyła się, ale jej słowa jakby nie docierały do Radka. —
Możliwe, że teraz albo nigdy.
— Kłamiesz — wycedził przez zęby Radek.
— Dobrze wiesz, że będziesz się cofać póki nie otworzysz drzwi i nie… Oj,
nieważne. — Machnął na to wszystko rękoma. — Naprawdę miło się gawędziło. Jak
chcesz iść, to idź. Nie będziemy cię zatrzymać.
— Tak… — jej głos zabrzmiał zaskakująco
pusto. Przeraził ją, przecież nie zwracała się do obcych ludzi. — Przepraszam.
Przecież wiecie, że cały czas szukałam drogi do tych drzwi. Chcę to zakończyć.
— Wiem, ale nie możesz przeczekać jedno
cyklu. Bożena — wymienił imię swojej córki. — Czy nie mogłabyś porozmawiać z
nią ten ostatni raz?
— Ona i tak nie będzie niczego pamiętać
— przypomniała mu. — Ja nawet nie wiem, co to wszystko oznacza… — wyszeptała
szczerze.
Rozejrzała się po jaskini. Ogień
zamigotał wraz z wiatrem, który przemknął cicho przez korytarz. Kornelia
odruchowo przymknęła powieki. Tanatos
jest coraz bliżej, zdała sobie sprawę, choć nadal jej nie dogonił.
— Przepraszam — powtórzyła, podwijając
sukienkę do góry. Tym razem odsłoniła nawet uda. — Tanatos mnie zaraz dogoni.
— Oj, trudno powiedzieć. Ta mitologia
czasem działa wbrew logice — wyżalił się Kazio.
— Dziękuję.
Pobiegła wzdłuż korytarza, po czym
wybiegła na równinę. Płacząca wierzba przywitała ją łamiącym serca łkaniem.
Wiatr wyszeptał „uciekaj”, a Kornelia usłuchała go z ochotą. Pochyliła się
przed topolą, gdy wchodził w nią znany jej mężczyzna. Moneta wypadła z liści
drzewa i zaplątała się w sukni Kornelii. Wzięła ją i zacisnęła w dłoni. Końce
sukienki puściła. Rękoma zaczęła wymachiwać do przodu, do tyłu, goniąc się z
czasem w szaleństwie.
Znów zamknęła oczy, lecz wnet dotarła
do wielkiej kolejki, która czekała przed łodzią Charona.
— Uciekaj! — ostrzegła ją Starość.
— Zostań — zachęciła złowieszczo Choroba.
— Trzymaj oręż! — Wojna wyszła
naprzeciw wszystkich. — Zabij!
— Po co? Niech całkowicie się pogrąży —
zachęciła Niezgoda, rzucając jabłko przed całe zgromadzenie.
Owoc przeturlał się pod stopy Kornelii.
Schyliła się i podniosła jabłko — na jej powierzchni wyryte było: „dla
najbardziej samolubnej”.
— Dla mnie — stwierdziła z
niedowierzaniem.
Nim zdążyła pomyśleć, odpowiedź
pojawiła się wraz z donośnym krzykiem, który przebił cały Hades wzdłuż i
wszerz. Niósł wieść pełną nieszczęścia i bólu, który Kornelia usłyszała wraz z
dobrze znanym głosem. Nie, on nie powinien się tu znaleźć.
Odwróciła się. Ostrożnie, bez żadnego
pośpiechu i wciąż trzymają podarowane jabłko. Czarne pióro Tanatosa zatańczyło
na wietrze — pojedyncze, bez swojego właściciela. A tym, który je trzymał, był
Daniel.
— Ty? — spytała, wypuszczając jabłko. —
Co to ma znaczyć?
Chłopak zdjął okulary, ukazując
przepięknie złote oczy, które lśniły nawet w mrokach Hadesu. Przypominały
Kornelii światło Apolla i jego słońca.
— Koniec!
— Ratunek!
— Mesjasz!
Zmarli pokłonili się. Oczy przysłonili,
jakby nie mogli znieść blasku, który zaczynał okrywać cały przedsionek Hadesu.
Dusze, jedne za drugimi, chyliły czoła przed idącym ku nim Danielem. Jednak ten
zatrzymał się przed Kornelią. Wyciągnął dłoń i przyłożył ją do policzka
dziewczyny — przeszła przez niematerialne ciało, nie pozostawiając nawet
najmniejszego uczucia. Kornela westchnęła zawodząco.
— Nie wyglądasz na nieszczęśliwą duszę
— stwierdziła, oddając się od Daniela. — Skąd ta pewność siebie?
— Czyli niby jestem tchórzem?! — ryknął
tonem niepodobnym do tego, który znała Kornelia.
Daniel zamachnął się ręką, uderzając
Starość prosto w policzek. Upadła tuż przed Chorobą, która zaśmiała się
złośliwie, wskazując palcem na cierpiącego staruszka. Daniel odwrócił jednak
wzrok i poszedł za Kornelią, mijając Wojnę i Niezgodę, które trzymały się za
ręce.
— Nie jesteś tchórzem, ona tylko
próbuje cię znieważyć — odezwała się Niezgoda, gdy Wojna odsunęła się w stronę
drzewa. Niezgoda przechyliła głowę na bok i zamrugała pożądliwie. Językiem
przejechała po własnej wardze, a kolejne słowa wypowiedziała bezgłośnie.
— To prawda — zgodził się Daniel, jakby
zrozumiał niewypowiadane.
Kornelia przemilczała wszystko. Gdy
stanęła tyłem do reszty, uśmiechnęła się potajemnie. Daniel wyglądał i
zachowywał się żałośnie. Nie poznawała go, a co gorsza nie wiedziała, skąd
wzięła się ta postawa. Jeszcze ani razu nie poznała historii chłopaka po jego
morderstwie, ale los chyba uznał, że przyszedł na to czas.
— Co zamierzasz teraz zrobić? — spytała
beznamiętnym głosem. — Zawładniesz światem umarłych.
— Jja? — zajęknął się. — To znaczy,
nie, nie. — Zamilkł na chwilę, a potem krzyknął: — Nie prowokuj mnie! Nie, mój
cel jest inny.
— To dobrze… — wydukała. Zasłoniła
usta, aby tylko nie parsknąć śmiechem. Kogo Daniel udawał? Próbował coś
udowodnić czy uczynić coś więcej?
Nie
obchodzi mnie to, zdała
sobie sprawę, opuszczając ręce. Ścisnęła w dłoni fragment sukienki i skierowała
się w stronę łodzi Charona. Pieniążek wyplątał się z sukni. Metaliczna
powierzchnia musnęła o udo Kornelii, ostrzegając ją w samą porę. Moneta upadła
w błoto. Nie powstał nawet najmniejszy dźwięk, ale tłumy zmarłych rzuciły na
monetę. Szybko przykucnęła i złapała ją, zanim ktokolwiek zdążył do niej
sięgnąć. Głowę odchyliła do tyłu, a pieniądz włożyła do najbezpieczniejszego
miejsca, jakie znała — do własnej szyi.
— Uważaj, bo jeszcze ci ktoś to
ukradnie — ostrzegł Daniel, przechodząc obok niej. — I naprawdę nie jesteś
ciekawa, co tu robię?
— Nie — odpowiedziała lakonicznie,
przechodząc przez bijący się tłum.
Daniel zamarł. Ktoś walnął go łokciem,
potem kopnął w piszczel. Nie zdołał przejść nawet kawałka, gdy Kornelia dotarła
w środek zbieraniny. Tym razem zaśmiała się. Jeszcze chwilę wcześniej padali
przed nim na kolana, a teraz traktowali go jak zwyczajnego zmarłego. Śmierć,
tak samo jak życie, potrafi być zaskakująca.
— Znowu ty… — fuknął Charon, wyciągając
dłoń ku Kornelii.
Wyjęła z przecięcia w gardle monetę i
podała ją Przewoźnikowi. Wrzucił pieniążek do swojego skarbca, jednocześnie
odpychając niechcianych zmarłych wiosłem.
— Znowu ja… — odparła w końcu Kornelia,
wskakując na łódź. Zachybotała się. Dziewczyna rozłożyła ręce, z trudem
utrzymując równowagę.
Charon parsknął złośliwie śmiechem,
zamiast jej pomóc, a potem celowo dodał:
— Mogłaś się wykąpać. Podobno muł jest
orzeźwiający.
— Przykro mi, ale starość mi nie grozi.
— W obecnych czasach nic mnie już nie
zaskoczy. — Westchnął ciężko, a potem charknął i wypluł flegmę w tłum zmarłych.
Odsunęli się jak porażeni. — I to jest jakiś sposób na nich… — Uśmiechnął się
obrzydliwie, ukazując stare, ciemne zęby. — Wożę tę samą zmarłą, jakiegoś
„Jezusa” nawołują, a na dodatek… — rozejrzał się wokoło. Radosna mina zbladła,
ustępując miejsca zaniepokojeniu. Podrapał się po zaroście, a drugą ręką
nasunął czarny kaptur na głowę. — Nasz pan się niepokoi — dokończył cichym
głosem. — Nasz pan się niepokoi — powtórzył, drżąc. — Chaos się zbliża. Zawsze
się zbliżał, ale teraz jest coraz bliżej i bliżej… Chyba zbyt wiele razy
przepłynęłaś przez tę rzekę, dziewczyno… Zbyt wiele razy…
— To nie moja wina.
— Oj, twoja, twoja, tylko udajesz, że
nie o tym nie wiesz. Tak… — Pokiwał głową. — Pan jest niespokojny. Lepiej
wszystko zakończ, a potem znowu będę czekał kolejne sto lat na kogoś z monetą.
— Wydaje mi się, że szybciej to się
stanie — burknęła pod nosem, zastanawiając się, czy nie zaczekać na Daniela.
Z oddali widziała, że chłopak próbował
się przepchnąć przez tłum. Coś krzyczał — jego głos rozpoznałaby wszędzie, choć
powoli pochłaniał go ryk tłumu. Zamilkł, gdy Kornelia wraz z Charonem wpłynęli
na głębszą wodę. Odwróciła wzrok i poniekąd odetchnęła z ulgą. Nie chciała
znaleźć się wraz z Danielem na jednym pokładzie.
— Zaczekaj! — rozległ się krzyk.
0 Comments:
Prześlij komentarz