ANASTAZJA
Zatrzasnęła za sobą drzwi, nie chcąc
choćby minuty dłużej spędzić w towarzystwie tej zmarłej. Ze wszystkich dusz,
które musiały się uczepić akurat jej, ta jedna wystarczyła, by nabawić ją bólu
głowy na kolejne dziesięć lat. Nie wystarczyły jęki babci, nie wystarczyło to,
że każdy truł jej dupę za każdym zarazem, gdy posadziła ją w niewłaściwym
miejscu… Nie, musiała się wplątać w międzymitologiczne gówno, gorsze od
wszystkiego, co do tej pory znała. Więcej
radości, pomyślała, wspominając słowa, z jakimi pozostawiła Kornelię.
Okazało się, że łatwiej powiedzieć niż zrobić.
Westchnęła.
Przetarła policzki, a oczy wysuszyła
rękawem. Nienawidziła płakać, ale czasem po prostu przychodziły dni, w których
jej serce po prostu nie wytrzymywało. A dzisiaj zostało zgniecione mocniej niż
kiedykolwiek, a wszystko stało się za sprawą Kornelii.
— Uspokój się, mała, dasz radę, dasz
radę — dodała sobie odwagi na głos.
Zakasała rękawy. Zimne powietrze
musnęło po jej spoconej skórze. Aż dostała od tego gęściej skórki, ale przynajmniej
poczuła powiew czegoś świeżego, orzeźwiającego. W mieszkaniu panował zbyt duży
ukrop, a smród fekaliów, które babcia rozmazywała po klamkach przekręcał
żołądek nie jeden raz.
Telefon zadzwonił. Cicha melodyjka
wydobyła się z kieszeni, a Anastazja z trudem powstrzymała się od rzucenia
sprzętem w jakieś drzewo. Wiedziała, kto dzwoni i to jej wystarczyło, aby
dostać białej gorączki od tego chorego natręctwa. Jedna wiadomość co kilka
godzin, zadzwoń, gdy zajdzie taka konieczność — mówiąc to, nie miała na myśli
„pisz co pięć minut, dzwoń co godzinę”.
Piosenka nadal grała, ale Anastazja
ostatecznie przewróciła oczami i nie odebrała połączenia. Telefon włożyła
głęboko do torby, kaptur poprawiła i dopiero wtedy ruszyła w stronę skwerku, w
którym czekał już Rudy. Oj, kochała go ponad życie, a nawet i dalej. Gdyby nie
jego łysa pała pewnie już dawno zacałowałaby go śmierć. A jak dobrze łokcie i
kolana przylegały do jego ciała… Anastazja aż jęknęła na wspomnienie ich
pierwszej bijatyki, jeszcze w pierwszej klasie gimnazjum. Przyłożyła mu pięć
razy, Rudy oddał jej dziesięć. Bolały ich ręce, nogi i głowy, zakłady piętrzyły
się wśród osiedlowych osiłków, więc zrobili z Rudym to, co każdy zrobiłby na
ich miejscu. Pokonali wszystkich, wzięli kasę z wygranych i stali się władcami
osiedla. Mordy obili im niemożebnie, ale było warto.
Nikt jej więcej nie podskoczył, tylko Rudy. A
dziś potrzebowała go bardziej niż kiedykolwiek. Jedno obicie tym razem nie
wystarczało, drugie aż się prosiło. Ręce świerzbiły ją, ukochane rękawice i
bandaże aż wydzielały z torby ten charakterystyczny zapach — połączenie potu,
wysiłku, ciężkiej pracy i wielu lat treningów.
Nie zatrzymała się i nie otworzyła
torby. Zamiast tego poprawiła pasek, który wbił się jej w ramię.
Telefon znowu zadzwonił.
Zacisnęła dłonie w pięści i wydawała z
siebie ostre charczenie.
— Zawsze mówiłem, że coś masz z psa —
odezwał się głos zza Anastazji. Nawet po śmierci rozpoznałaby go.
— Hejka, Rudy! — krzyknęła i pomachała
rywalowi. — Rudy, Rudy, Rudy, jak zawsze twa gęba napawa mnie radością. Piękna
jak zawsze, a nawet i ładniejsza. Te siniaki to jakiś artysta zrobił, Rudy?
— Przykro mi. — Wzruszył ramionami. —
Tajemnica zawodowa, rozumiesz? Trzeba mieć znajomości, a nie ot tak wpaść sobie
i załatwić takie cuda! — Wskazał na siniaki.
— Oj, oj, widzę, że chyba wyostrzył ci
się humor, co nie, Rudy? Każdy siniol i Rudy staje się jeszcze rudszy.
Przeszedł obok Anastazji i obejrzał ją
ze wszystkich stron. Ściągnął z łysej pały ten słynny kaptur, który przeżył ich
pamiętną pierwszą bitwę. I nadal jakoś wyglądał, choć nowy to on nie był.
Uśmiechnęła się cierpko i przymknęła powieki. Ręce zadrżały. O tak, szykowały
się do walki.
Rudy stanął naprzeciw niej, dosłownie
przed huśtawką. Wskoczył na nią i zaczął się bujać. Otworzyła szeroko oczy ze
zdziwienia. Brwi uniosły się w zdumieniu, a ręce opadły z całkowitej
bezsilności wraz z torbą, która rozłożyła się na chodniku.
— Nie dosiądziesz się? — zaproponował,
poklepując wolne siedzenie. — Cudowna sprawa tak się pobujać.
— Rudy, Rudy, czy mózg ci przegrzało od
tych uderzeń czy co? Nawet z tej łysej pały zaczyna ci parować.
Prychnął, po czym pokręcił głową.
— Ana, wyglądasz, jakby jakiś tir cię
przejechał, wrzucił do rzeki, wyprał w niej, później zostawił kilka dni na
śmietniku i właśnie przyprowadził z powrotem.
— Śmierdzę, wyglądam gorzej niż ty i
skąd ty, u licha, wziąłeś tego tira, Rudy? — wyliczyła na palcach, a potem
machnęła od niechcenia ręką. — I ty się tak nie martw. Przy tobie to ze mnie
Afrodyta.
Ryknął śmiechem, lecąc do tyłu. Złapał
się za brzuch i zaraz grzmotnął łysą głową w mokry, brudny piach, nadal nie
przestając się śmiać.
— Ty moja idealna Afrodyto, milcz, bo
inaczej posikam się ze śmiechu. — Klepnął się w udo. — Ty i twoje poczucie
humor, nawet w takie dni.
— Jakie dni, Rudy? — fuknęła.
Wyjęła z kieszeni paczkę z gumami.
Wzięła jedną i zaczęła żuć, ciamkając jak niewychowane dziecko. Resztę rzuciła
Rudemu.
— Takie dni… — przegryzł skorupę —
jakie baby mają — dokończył, oddając opakowanie — było puste, zjadł wszystkie.
— A jak na to wpadłeś, Rudy Sherlocku?
— Dedukcja! — Zamlaskał. — Wielki
umysł.
— Ta, Rudy, tobie chyba zamiast włosów
dali więcej mózgu.
— Zawsze ci to powtarzałem, Ana. A na
serio, co ci, kobito? Nabawiłaś się czegoś, czy co?
— Zły dzień, Rudy. —Wzruszyła
ramionami. — I dlatego przyszłam na mordorudobicie.
— Moja morda jest nie do ruszenia, won,
a sio! — Odgonił ją. — Raz mogę użyć gęby do pogadania.
— A skąd taka kultura, Rudy?
— Zawsze miałem najlepszego
nauczyciela. — Pokłonił się. — Nie, nie ciebie.
Zaśmiała się i usiadła obok Rudego,
który dopiero teraz podniósł się z piachu. Wytarł łysy łeb i zakołysał się na
huśtawce, podśpiewując jakąś starą, harcerską piosenkę. Kiedy słowa zaczęły się
powtarzać, dołączyła do niego, rozsławiając na całą okolicę swój przepiękny
skrzek, za który Apollo spaliłby ją żywcem na swoim słońcu.
Komórka znów zaczęła grać w jej torbie.
Westchnęła ciężko. Spięła groźnie mięśnie twarzy — aż Rudy się wzdrygnął.
Wstała i wyjęła ze środka ten przeklęty telefon. Bez cienia wątpliwości cisnęła
nim o chodnik podłogę, po czym kilkanaście razy przygniotła butem,
pozostawiając z niego jedynie miazgę.
— Ty, Ana, ty legendarną Nokię tak
załatwiłaś? — spytał z niedowierzaniem w głosie Rudy. — Ty jakiś bóg czy co?
— Blisko — szepnęła na tyle cicho, że
Rudy nie mógł jej usłyszeć.
Przełożyła torbę przez ramię i
skierowała się w stronę mieszkania Daniela. Tak, należało to zakończyć.
— Ej, gdzie idziesz? —Rudy podążył za
nią. — Ana!
Nie odpowiedziała — uciekła tak szybko,
że Rudy nie zdążył ją dogonić. Schowała się za ścianą budynku, po czym osunęła
się po niej aż do samej ziemi. Usiadła na czym mokrym, ale jakoś nie miało to
dla niej żadnego znaczenia. Machnęła więc tylko ręką od niechcenia i wypluła
gumę w stronę kolejnego śmietnika. Prychnęła. Życzyła komuś, aby wdepnął w tę
cholerną gumę i zepsuł sobie dzień, jak Kornelia zniszczyła jej.
Rudy przebiegł obok niej. Rozpoznałaby
go wszędzie. Chodził jak słoń, choć to drobne ciałko wydawało się nie zostawiać
po sobie najmniejszych dźwięków. Jednak but w rozmiarze czterdzieści siedem
zostawiał po sobie charakterystyczne tupnięcia.
W ślepej uliczce coś zaszeleściło.
Anastazja uniosła prawą brew i ochoczo rozejrzała się po skwerku. Trzy robale
wyszły zza kosza. Ich ciała świeciły, jakby posypane brokatem. Były niewielkie,
ale nadal większe od tych, które widziała jeszcze kilka tygodni wcześniej, a
swoim rozmiarem przypominały już małego kota. Pełzły powoli, a obrzydliwy ślad
ciągnął się za nimi. Pisnęły żałośnie, zmuszając Anastazję do zasłonięcia uszu.
— Cholerne robale chaosu! — krzyknęła.
Nadusiła stopą pierwszego, który
znalazł się w jej zasięgu. Wydał ostatni jęk i zamienił się w chaos, z którego
powstał. Bo był jego ostatnią pozostałością. Po chaosie, z którego ukształtował
się świat, a który wydawał się ponownie zbliżać w postaci tych robali. Zabijała
je coraz częściej — na początku raz do roku, potem dwa polowania na tydzień nie
wystarczały. Tak teraz się zastanowiła. Dlaczego Kornelia o nich nie
wspomniała? Nie zauważyła ich? A może nie podążały za zmarłymi?
— Ciekawe — szepnęła.
Wyjęła z torby notatnik z wizerunkiem
Rambo na okładce. Przejrzała spis treści: „pytania bez odpowiedzi”, „pytania z
odpowiedziami”, „wątpliwe pytania” i „bezsensowne pytania, których nie należy
pominąć”. Przerzuciła strony na trzeci rozdział i zapisała uwagę odnośnie
Kornelii. Przegryzła końcówkę długopisu, równocześnie przydeptując kolejnego
robala.
Zamknęła notatnik i z powrotem wcisnęła
do torby, mierząc wzrokiem pełzającego ku niej ostatniego szkodnika. Podniosła
się i wytrzepała spodnie z brudu — od strony pośladków przemokły do suchej
nitki. Nawet nie próbowała ruszyć tamtego fragmentu. Podejrzewała, że spodnie i
tak wkrótce będzie musiała wyrzucić. Może nawet więcej — spalić.
— O czym ja kurna myślę, Rudy? —
spytała przyjaciela, który zniknął z zasięgu jej wzroku.
Zgniotła ostatniego robala. Śluz
przykleił się do jej butów i zaczął płynął po ich powierzchni, przyczepiając
się do nogawek. Trzepnęła raz nogą, potem drugi, stopniowo odrywając od siebie
pozostałości chaosu. Cztery kleksy wylądowały w cztery różne strony, rosnąc i
rosnąc, aż powstały z nich kolejne robale chaosu. Pierwszy raz odkąd je
poznała.
— Co kurna? — Wbiła paznokcie w ramię.
— Jakoś tu… zimno — stwierdziła, ocierając chłodną skórę rąk.
Usłyszała za sobą czyjeś kroki — trzech
mężczyzn. Rozpoznała po ciężkim chodzie, podobnym tupaniu, które pozostawiał po
sobie Rudy. Położyła torbę na śmietniku, dłonie zacisnęła w pięści, szykując
się do ewentualnego ataku.
— Pani Anastazja Radana? — spytał
ochrypłym głosem mężczyzna. — Kamil Wichniowiec, a to mój kolega Marcin
Piechnik, jesteśmy z policji. Chcielibyśmy zadać pani kilka pytań.
— Odnośnie? — Napięła wszystkie
mięśnie. Odwróciła się i zmierzyła ostrym wzrokiem policjantów. — Trochę się spieszę.
— Nam też, więc nie utrudniaj śledztwa
— fuknął Marcin. Założył ręce na piersi i dodał: — Co za popieprzony dzień? Czy
nikt tu nie może chociaż raz posłuchać tego, co mówi policja? — wyrzucił z
siebie zawodząco. — Odpowiadaj, a będziesz mogła spokojnie wrócić do domu.
Nie lubiła tego tonu, a tym bardziej
nienawidziła tego wzroku. Policjant patrzył na nią z góry, jak na przegranego —
na kogoś, kto już nigdy nie wydostanie się z życiowego gówna i nie wyjdzie na
prostą. Najprościej, na nieudacznika.
Wzięła głęboki wdech i rozluźniła
ciało, zmuszając je, aby nie reagowało na spojrzenie Mariusza. Ignoruj go, powtarzała sobie.
— Uspokój się! — skarcił go nagle
Kamil, popychając na ścianę. — Ja się
tym zajmę — szepnął, ale niewystarczająco cicho, gdyż Anastazja usłyszała go.
— Czego chcecie? — spytała znowu,
rozglądając się za kolejnymi policjantami. Wcześniej słyszała kroki należące do
trzech mężczyzn, nie dwóch. — A no tak. Zdenerwowany policjant, jakby okresu
dostał, tajemnica, jakie głupie podchody… Sprawa tych morderstw. Post mój
znaleźli czy co? — Posłała im dumny uśmiech.
— Zgadza się. Dostaliśmy informacje, że
jest pani autorką tego postu. Więcej, udostępniła pani…
— Pani, pani… — Przewróciła oczami. —
Ana, bez paniowania.
— Oczywiście, Anno.
— Ana od Anastazji, nie Anny —
przerwała znowu.
— Ana, tak… — Pokiwał kilka razy. —
Skąd te informacje?
— O matko, info dostaje się wszędzie. W
tych blokach to stali mieszkańcy żyją. Mało kto nowy się tu wprowadza do tego
chlewu. Znamy się i znamy się dobrze z policją. To i owo usłyszałam, a ludzi
zdecydowałam ostrzec. Wielkie mi rzeczy. Spełniłam tylko wasz obowiązek.
Dziękować nie musicie.
— Siedź cicho — warknął Marcin, coraz
bardziej się trzęsąc.
Raz zadrżał, potem drugi. Pot spłynął
mu po twarzy. Wytarł chusteczką czoło i nos, lecz zaraz znowu go oblało.
O
nie…, pomyślała Anastazję,
kierując wzrok nad Marcina. Stara Ate uśmiechnęła się szyderczo, ukazując
czarne jak sama śmierć zęby. Pochyliła się nad policjantem, wyszeptując mu na
ucho słówka, których Anastazja nie zrozumiała. Jednak nie były jej do niczego
potrzebne. Domyślała się, co zaraz nastąpi.
Twarz Marcina pokryła czerwień. Zrobił
krok na przód, pięści zacisnął w przypływie gniewu, który zauważył Kamil.
Chwycił go w nadgarstku i przyciągnął do siebie, tak że stuknęli czołami — choć
jeden był dużo wyższy od drugiego.
— Co ty wyprawiasz? — spytał jeszcze
raz Kamil, z trudem utrzymując złość wewnątrz siebie. Ręka drżała mu, korciło
go, by zasadzić jeden, porządny cios. — Uspokój się, bo zaraz… — zamilknął.
Głowę przechylił na bok, dając mało subtelne znaki koledze.
Przypomina,
że są tu inni policjanci, domyśliła
się. Anastazja zamlaskała. Złączyła dłonie i zastrzykała palcami. Potem
wyciągnęła się. Tak, lepiej znokautować Marcina szybko.
Ate syknęła zajadle, kiedy Litai wychyliła
się zza rogu. Słowa pocieszenia zaniosły się ciepłym dźwiękiem przez osiedlowy
skwerek, napełniając uszy Anastazji spokojem. Uśmiechnęła się. Zarzuciła torbę
przez ramię i ruszyła. Schyliła się, łokieć zgięła i wtedy okręciła się w
miejscu, zasadzając Marcinowi cios prosto w brzuch. Śliną opluł Anastazję.
Skulił się, po czym upadł na podłoże.
— Przepraszam stary, ale tak trzeba —
zwróciła się do Kamila. Zarzuciła mu ręce na szyje. Przyciągnęła do siebie i
walnęła kolanem prosto w nos.
Mężczyzna krzyknął z bólu. Krew
chlusnęła. Puściła policjanta i wtedy pojawiła się reszta wsparcia — dwóch
funkcjonariuszy, którzy wzywali kolejnych przez radio. I tak zaskoczyli ją. Liczyła tylko na jednego
przyjaciela. Anastazja odepchnęła się od Marcina i pochwyciła jednego
mundurowego. Znalazła się za nim, wykręcając rękę do tyłu.
— A teraz korkociąg — zapowiedziała.
Podniosła rosłego mężczyznę i zaczęła kręcić się wraz z nim, aż puściła.
Poleciał na ścianę kończącą ślepą uliczkę. Uderzył w nią. Plecy przyjęły cały ból.
Stęknął i upadł nieprzytomnie na ziemię.
Drugi policjant zaczął uciekać.
Pobiegła za nim. Pocięła mu nogi, a kiedy przewrócił się obok niej, wbiła
łokieć prosto w twarz. Rozległ się ukochany chrzęst. Anastazja zaśmiała się i
zaczęła walić w nieprzytomnego policjanta raz za razem. Krew rozchlapywała się
we wszystkie strony, lecz ta nie przestawała. Rozkoszny dreszcz przebiegł przez
całe ciało. Kochała walkę. Każdą sekundę, w której mogła pastwić się nad
wrogiem — słabym czy silnym. I choć czas mijał, bezcenny czas, ona nie
przestawała.
Rozległo się wycie syren policyjnych.
Anastazja gwałtownie się podniosła.
Ruszyła biegiem, wskoczyła na murek i przeturlała się na drugą stronę.
Wylądowała w przykulonej pozycji. Wozy policyjne zajechały właśnie w okolice miejsca
walki.
— Cholera — syknęła pod nosem. —
Musieli akurat teraz. Nie…
Drzwi wejściowe od bloku, w którym
mieszkał Daniel otworzyły się. Wyszła z nich pani Bożena. Bez chwili zawahania
wskoczyła do środka, nim całkowicie się zamknęły. Pobiegła na górę. Drzwi od
mieszkania oczywiście były uchylone. Nigdy ich nie zamykali. Przecież
stworzenia mitologiczne i sami bogowie przez nie przenikali.
Popchnęła pośladkami drzwi. Torbę
położyła w przedpokoju. Rozpięła ją. Ze środka wyciągnął starą maskę teatralną,
którą capnęła kiedyś po przedstawieniu w podstawówce. Nie należała do niej. To
Kaśka przejęła wtedy główną rolę, a jej pozostało cieszyć się zwyczajnym
uczestniczeniem w chórku, gdzie nikt jej nie widział, nie słyszał. Nie miała
wtedy średniej pięć zero, nie chodziła na lekcje tańca, nie była wzorową
uczennicą. Chciała po prostu zagrać kogoś innego, lecz wychowawczyni nie lubiła
żywiołowej dziewczynki, która ćwiczyła jakieś niebezpieczny sport zamiast
czytać książki.
Dopiero po szesnastu latach doczekała
się własnego przedstawienia.
Założyła maskę, głowę przykryła
kapturem, rękawiczki zaciągnęła, a nóż chwyciła w silnym uścisku.
— Czas zacząć — zdecydowała.
Popchnęła drzwi od pokoju Daniela.
Chłopak siedział, jak zawsze zresztą, przy komputerze, oglądając jakiś film. Na
uszach miał założone słuchawki. Nie zareagował, gdy Anastazja weszła do pokoju.
Nie skradała się — nie widziała w tym żadnego sensu. Podeszła więc bliżej — na
tyle, że jej odbicie pojawiło się na ekranie komputera.
— Za późno — szepnęła przez maskę.
Chwyciła Daniela za podbródek. Nóż
przyłożyła do szyi, gdy chłopak wydał z siebie dławiący jęk. Oparł się rękoma o
siedzenia, jakby próbując wstać. Jednak było za późno. Anastazja wykonała
jedno, proste cięcie. Krew spłynęła po piersi Daniela. Złapał się za krwawiącą
szyję, rzucając w drastycznych konwulsjach. Ciało osunęło się na podłogę i
przyklęknęło, posyłając ostatnie błagalne spojrzenie. Anastazja odsunęła się,
czekając. Minęła może minuta i Daniel zamarł. Jedynie ostatnie łzy skapnęły z
policzków, gdy ten uderzył głową o fotel.
— Tanatosie, Tanatosie — zaśpiewała,
gdy dusza Daniela próbowała oderwać się od ciała. — To koni… — nie dokończyła.
Mrugnęła, a kiedy otworzyła oczy, znów
znajdowała się w drodze do domu…
0 Comments:
Prześlij komentarz