[Echo z zaświatów] ROZDZIAŁ 29. Miłość niszczy umysł


ANASTAZJA
Zatrzasnęła za sobą drzwi, nie chcąc choćby minuty dłużej spędzić w towarzystwie tej zmarłej. Ze wszystkich dusz, które musiały się uczepić akurat jej, ta jedna wystarczyła, by nabawić ją bólu głowy na kolejne dziesięć lat. Nie wystarczyły jęki babci, nie wystarczyło to, że każdy truł jej dupę za każdym zarazem, gdy posadziła ją w niewłaściwym miejscu… Nie, musiała się wplątać w międzymitologiczne gówno, gorsze od wszystkiego, co do tej pory znała. Więcej radości, pomyślała, wspominając słowa, z jakimi pozostawiła Kornelię. Okazało się, że łatwiej powiedzieć niż zrobić.
Westchnęła.
Przetarła policzki, a oczy wysuszyła rękawem. Nienawidziła płakać, ale czasem po prostu przychodziły dni, w których jej serce po prostu nie wytrzymywało. A dzisiaj zostało zgniecione mocniej niż kiedykolwiek, a wszystko stało się za sprawą Kornelii.
— Uspokój się, mała, dasz radę, dasz radę — dodała sobie odwagi na głos.
Zakasała rękawy. Zimne powietrze musnęło po jej spoconej skórze. Aż dostała od tego gęściej skórki, ale przynajmniej poczuła powiew czegoś świeżego, orzeźwiającego. W mieszkaniu panował zbyt duży ukrop, a smród fekaliów, które babcia rozmazywała po klamkach przekręcał żołądek nie jeden raz.
Telefon zadzwonił. Cicha melodyjka wydobyła się z kieszeni, a Anastazja z trudem powstrzymała się od rzucenia sprzętem w jakieś drzewo. Wiedziała, kto dzwoni i to jej wystarczyło, aby dostać białej gorączki od tego chorego natręctwa. Jedna wiadomość co kilka godzin, zadzwoń, gdy zajdzie taka konieczność — mówiąc to, nie miała na myśli „pisz co pięć minut, dzwoń co godzinę”.
Piosenka nadal grała, ale Anastazja ostatecznie przewróciła oczami i nie odebrała połączenia. Telefon włożyła głęboko do torby, kaptur poprawiła i dopiero wtedy ruszyła w stronę skwerku, w którym czekał już Rudy. Oj, kochała go ponad życie, a nawet i dalej. Gdyby nie jego łysa pała pewnie już dawno zacałowałaby go śmierć. A jak dobrze łokcie i kolana przylegały do jego ciała… Anastazja aż jęknęła na wspomnienie ich pierwszej bijatyki, jeszcze w pierwszej klasie gimnazjum. Przyłożyła mu pięć razy, Rudy oddał jej dziesięć. Bolały ich ręce, nogi i głowy, zakłady piętrzyły się wśród osiedlowych osiłków, więc zrobili z Rudym to, co każdy zrobiłby na ich miejscu. Pokonali wszystkich, wzięli kasę z wygranych i stali się władcami osiedla. Mordy obili im niemożebnie, ale było warto.
 Nikt jej więcej nie podskoczył, tylko Rudy. A dziś potrzebowała go bardziej niż kiedykolwiek. Jedno obicie tym razem nie wystarczało, drugie aż się prosiło. Ręce świerzbiły ją, ukochane rękawice i bandaże aż wydzielały z torby ten charakterystyczny zapach — połączenie potu, wysiłku, ciężkiej pracy i wielu lat treningów.
Nie zatrzymała się i nie otworzyła torby. Zamiast tego poprawiła pasek, który wbił się jej w ramię.
Telefon znowu zadzwonił.
Zacisnęła dłonie w pięści i wydawała z siebie ostre charczenie.
— Zawsze mówiłem, że coś masz z psa — odezwał się głos zza Anastazji. Nawet po śmierci rozpoznałaby go.
— Hejka, Rudy! — krzyknęła i pomachała rywalowi. — Rudy, Rudy, Rudy, jak zawsze twa gęba napawa mnie radością. Piękna jak zawsze, a nawet i ładniejsza. Te siniaki to jakiś artysta zrobił, Rudy?
— Przykro mi. — Wzruszył ramionami. — Tajemnica zawodowa, rozumiesz? Trzeba mieć znajomości, a nie ot tak wpaść sobie i załatwić takie cuda! — Wskazał na siniaki.
— Oj, oj, widzę, że chyba wyostrzył ci się humor, co nie, Rudy? Każdy siniol i Rudy staje się jeszcze rudszy.
Przeszedł obok Anastazji i obejrzał ją ze wszystkich stron. Ściągnął z łysej pały ten słynny kaptur, który przeżył ich pamiętną pierwszą bitwę. I nadal jakoś wyglądał, choć nowy to on nie był. Uśmiechnęła się cierpko i przymknęła powieki. Ręce zadrżały. O tak, szykowały się do walki.
Rudy stanął naprzeciw niej, dosłownie przed huśtawką. Wskoczył na nią i zaczął się bujać. Otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. Brwi uniosły się w zdumieniu, a ręce opadły z całkowitej bezsilności wraz z torbą, która rozłożyła się na chodniku.
— Nie dosiądziesz się? — zaproponował, poklepując wolne siedzenie. — Cudowna sprawa tak się pobujać.
— Rudy, Rudy, czy mózg ci przegrzało od tych uderzeń czy co? Nawet z tej łysej pały zaczyna ci parować.
Prychnął, po czym pokręcił głową.
— Ana, wyglądasz, jakby jakiś tir cię przejechał, wrzucił do rzeki, wyprał w niej, później zostawił kilka dni na śmietniku i właśnie przyprowadził z powrotem.
— Śmierdzę, wyglądam gorzej niż ty i skąd ty, u licha, wziąłeś tego tira, Rudy? — wyliczyła na palcach, a potem machnęła od niechcenia ręką. — I ty się tak nie martw. Przy tobie to ze mnie Afrodyta.
Ryknął śmiechem, lecąc do tyłu. Złapał się za brzuch i zaraz grzmotnął łysą głową w mokry, brudny piach, nadal nie przestając się śmiać.
— Ty moja idealna Afrodyto, milcz, bo inaczej posikam się ze śmiechu. — Klepnął się w udo. — Ty i twoje poczucie humor, nawet w takie dni.
— Jakie dni, Rudy? — fuknęła.
Wyjęła z kieszeni paczkę z gumami. Wzięła jedną i zaczęła żuć, ciamkając jak niewychowane dziecko. Resztę rzuciła Rudemu.
— Takie dni… — przegryzł skorupę — jakie baby mają — dokończył, oddając opakowanie — było puste, zjadł wszystkie.
— A jak na to wpadłeś, Rudy Sherlocku?
— Dedukcja! — Zamlaskał. — Wielki umysł.
— Ta, Rudy, tobie chyba zamiast włosów dali więcej mózgu.
— Zawsze ci to powtarzałem, Ana. A na serio, co ci, kobito? Nabawiłaś się czegoś, czy co?
— Zły dzień, Rudy. —Wzruszyła ramionami. — I dlatego przyszłam na mordorudobicie.
— Moja morda jest nie do ruszenia, won, a sio! — Odgonił ją. — Raz mogę użyć gęby do pogadania.
— A skąd taka kultura, Rudy?
— Zawsze miałem najlepszego nauczyciela. — Pokłonił się. — Nie, nie ciebie.
Zaśmiała się i usiadła obok Rudego, który dopiero teraz podniósł się z piachu. Wytarł łysy łeb i zakołysał się na huśtawce, podśpiewując jakąś starą, harcerską piosenkę. Kiedy słowa zaczęły się powtarzać, dołączyła do niego, rozsławiając na całą okolicę swój przepiękny skrzek, za który Apollo spaliłby ją żywcem na swoim słońcu.
Komórka znów zaczęła grać w jej torbie. Westchnęła ciężko. Spięła groźnie mięśnie twarzy — aż Rudy się wzdrygnął. Wstała i wyjęła ze środka ten przeklęty telefon. Bez cienia wątpliwości cisnęła nim o chodnik podłogę, po czym kilkanaście razy przygniotła butem, pozostawiając z niego jedynie miazgę.
— Ty, Ana, ty legendarną Nokię tak załatwiłaś? — spytał z niedowierzaniem w głosie Rudy. — Ty jakiś bóg czy co?
— Blisko — szepnęła na tyle cicho, że Rudy nie mógł jej usłyszeć.
Przełożyła torbę przez ramię i skierowała się w stronę mieszkania Daniela. Tak, należało to zakończyć.
— Ej, gdzie idziesz? —Rudy podążył za nią. — Ana!
Nie odpowiedziała — uciekła tak szybko, że Rudy nie zdążył ją dogonić. Schowała się za ścianą budynku, po czym osunęła się po niej aż do samej ziemi. Usiadła na czym mokrym, ale jakoś nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Machnęła więc tylko ręką od niechcenia i wypluła gumę w stronę kolejnego śmietnika. Prychnęła. Życzyła komuś, aby wdepnął w tę cholerną gumę i zepsuł sobie dzień, jak Kornelia zniszczyła jej.
Rudy przebiegł obok niej. Rozpoznałaby go wszędzie. Chodził jak słoń, choć to drobne ciałko wydawało się nie zostawiać po sobie najmniejszych dźwięków. Jednak but w rozmiarze czterdzieści siedem zostawiał po sobie charakterystyczne tupnięcia.
W ślepej uliczce coś zaszeleściło. Anastazja uniosła prawą brew i ochoczo rozejrzała się po skwerku. Trzy robale wyszły zza kosza. Ich ciała świeciły, jakby posypane brokatem. Były niewielkie, ale nadal większe od tych, które widziała jeszcze kilka tygodni wcześniej, a swoim rozmiarem przypominały już małego kota. Pełzły powoli, a obrzydliwy ślad ciągnął się za nimi. Pisnęły żałośnie, zmuszając Anastazję do zasłonięcia uszu.
— Cholerne robale chaosu! — krzyknęła.
Nadusiła stopą pierwszego, który znalazł się w jej zasięgu. Wydał ostatni jęk i zamienił się w chaos, z którego powstał. Bo był jego ostatnią pozostałością. Po chaosie, z którego ukształtował się świat, a który wydawał się ponownie zbliżać w postaci tych robali. Zabijała je coraz częściej — na początku raz do roku, potem dwa polowania na tydzień nie wystarczały. Tak teraz się zastanowiła. Dlaczego Kornelia o nich nie wspomniała? Nie zauważyła ich? A może nie podążały za zmarłymi?
— Ciekawe — szepnęła.
Wyjęła z torby notatnik z wizerunkiem Rambo na okładce. Przejrzała spis treści: „pytania bez odpowiedzi”, „pytania z odpowiedziami”, „wątpliwe pytania” i „bezsensowne pytania, których nie należy pominąć”. Przerzuciła strony na trzeci rozdział i zapisała uwagę odnośnie Kornelii. Przegryzła końcówkę długopisu, równocześnie przydeptując kolejnego robala.
Zamknęła notatnik i z powrotem wcisnęła do torby, mierząc wzrokiem pełzającego ku niej ostatniego szkodnika. Podniosła się i wytrzepała spodnie z brudu — od strony pośladków przemokły do suchej nitki. Nawet nie próbowała ruszyć tamtego fragmentu. Podejrzewała, że spodnie i tak wkrótce będzie musiała wyrzucić. Może nawet więcej — spalić.
— O czym ja kurna myślę, Rudy? — spytała przyjaciela, który zniknął z zasięgu jej wzroku.
Zgniotła ostatniego robala. Śluz przykleił się do jej butów i zaczął płynął po ich powierzchni, przyczepiając się do nogawek. Trzepnęła raz nogą, potem drugi, stopniowo odrywając od siebie pozostałości chaosu. Cztery kleksy wylądowały w cztery różne strony, rosnąc i rosnąc, aż powstały z nich kolejne robale chaosu. Pierwszy raz odkąd je poznała.
— Co kurna? — Wbiła paznokcie w ramię. — Jakoś tu… zimno — stwierdziła, ocierając chłodną skórę rąk.
Usłyszała za sobą czyjeś kroki — trzech mężczyzn. Rozpoznała po ciężkim chodzie, podobnym tupaniu, które pozostawiał po sobie Rudy. Położyła torbę na śmietniku, dłonie zacisnęła w pięści, szykując się do ewentualnego ataku.
— Pani Anastazja Radana? — spytał ochrypłym głosem mężczyzna. — Kamil Wichniowiec, a to mój kolega Marcin Piechnik, jesteśmy z policji. Chcielibyśmy zadać pani kilka pytań.
— Odnośnie? — Napięła wszystkie mięśnie. Odwróciła się i zmierzyła ostrym wzrokiem policjantów.  — Trochę się spieszę.
— Nam też, więc nie utrudniaj śledztwa — fuknął Marcin. Założył ręce na piersi i dodał: — Co za popieprzony dzień? Czy nikt tu nie może chociaż raz posłuchać tego, co mówi policja? — wyrzucił z siebie zawodząco. — Odpowiadaj, a będziesz mogła spokojnie wrócić do domu.
Nie lubiła tego tonu, a tym bardziej nienawidziła tego wzroku. Policjant patrzył na nią z góry, jak na przegranego — na kogoś, kto już nigdy nie wydostanie się z życiowego gówna i nie wyjdzie na prostą. Najprościej, na nieudacznika.
Wzięła głęboki wdech i rozluźniła ciało, zmuszając je, aby nie reagowało na spojrzenie Mariusza. Ignoruj go, powtarzała sobie.
— Uspokój się! — skarcił go nagle Kamil, popychając na ścianę.  — Ja się tym zajmę — szepnął, ale niewystarczająco cicho, gdyż Anastazja usłyszała go.
— Czego chcecie? — spytała znowu, rozglądając się za kolejnymi policjantami. Wcześniej słyszała kroki należące do trzech mężczyzn, nie dwóch. — A no tak. Zdenerwowany policjant, jakby okresu dostał, tajemnica, jakie głupie podchody… Sprawa tych morderstw. Post mój znaleźli czy co? — Posłała im dumny uśmiech.
— Zgadza się. Dostaliśmy informacje, że jest pani autorką tego postu. Więcej, udostępniła pani…
— Pani, pani… — Przewróciła oczami. — Ana, bez paniowania.
— Oczywiście, Anno.
— Ana od Anastazji, nie Anny — przerwała znowu.
— Ana, tak… — Pokiwał kilka razy. — Skąd te informacje?
— O matko, info dostaje się wszędzie. W tych blokach to stali mieszkańcy żyją. Mało kto nowy się tu wprowadza do tego chlewu. Znamy się i znamy się dobrze z policją. To i owo usłyszałam, a ludzi zdecydowałam ostrzec. Wielkie mi rzeczy. Spełniłam tylko wasz obowiązek. Dziękować nie musicie.
— Siedź cicho — warknął Marcin, coraz bardziej się trzęsąc.
Raz zadrżał, potem drugi. Pot spłynął mu po twarzy. Wytarł chusteczką czoło i nos, lecz zaraz znowu go oblało.
O nie…, pomyślała Anastazję, kierując wzrok nad Marcina. Stara Ate uśmiechnęła się szyderczo, ukazując czarne jak sama śmierć zęby. Pochyliła się nad policjantem, wyszeptując mu na ucho słówka, których Anastazja nie zrozumiała. Jednak nie były jej do niczego potrzebne. Domyślała się, co zaraz nastąpi.
Twarz Marcina pokryła czerwień. Zrobił krok na przód, pięści zacisnął w przypływie gniewu, który zauważył Kamil. Chwycił go w nadgarstku i przyciągnął do siebie, tak że stuknęli czołami — choć jeden był dużo wyższy od drugiego.
— Co ty wyprawiasz? — spytał jeszcze raz Kamil, z trudem utrzymując złość wewnątrz siebie. Ręka drżała mu, korciło go, by zasadzić jeden, porządny cios. — Uspokój się, bo zaraz… — zamilknął. Głowę przechylił na bok, dając mało subtelne znaki koledze.
Przypomina, że są tu inni policjanci, domyśliła się. Anastazja zamlaskała. Złączyła dłonie i zastrzykała palcami. Potem wyciągnęła się. Tak, lepiej znokautować Marcina szybko.
Ate syknęła zajadle, kiedy Litai wychyliła się zza rogu. Słowa pocieszenia zaniosły się ciepłym dźwiękiem przez osiedlowy skwerek, napełniając uszy Anastazji spokojem. Uśmiechnęła się. Zarzuciła torbę przez ramię i ruszyła. Schyliła się, łokieć zgięła i wtedy okręciła się w miejscu, zasadzając Marcinowi cios prosto w brzuch. Śliną opluł Anastazję. Skulił się, po czym upadł na podłoże.
— Przepraszam stary, ale tak trzeba — zwróciła się do Kamila. Zarzuciła mu ręce na szyje. Przyciągnęła do siebie i walnęła kolanem prosto w nos.
Mężczyzna krzyknął z bólu. Krew chlusnęła. Puściła policjanta i wtedy pojawiła się reszta wsparcia — dwóch funkcjonariuszy, którzy wzywali kolejnych przez radio.  I tak zaskoczyli ją. Liczyła tylko na jednego przyjaciela. Anastazja odepchnęła się od Marcina i pochwyciła jednego mundurowego. Znalazła się za nim, wykręcając rękę do tyłu.
— A teraz korkociąg — zapowiedziała. Podniosła rosłego mężczyznę i zaczęła kręcić się wraz z nim, aż puściła. Poleciał na ścianę kończącą ślepą uliczkę. Uderzył w nią. Plecy przyjęły cały ból. Stęknął i upadł nieprzytomnie na ziemię.
Drugi policjant zaczął uciekać. Pobiegła za nim. Pocięła mu nogi, a kiedy przewrócił się obok niej, wbiła łokieć prosto w twarz. Rozległ się ukochany chrzęst. Anastazja zaśmiała się i zaczęła walić w nieprzytomnego policjanta raz za razem. Krew rozchlapywała się we wszystkie strony, lecz ta nie przestawała. Rozkoszny dreszcz przebiegł przez całe ciało. Kochała walkę. Każdą sekundę, w której mogła pastwić się nad wrogiem — słabym czy silnym. I choć czas mijał, bezcenny czas, ona nie przestawała.
Rozległo się wycie syren policyjnych.
Anastazja gwałtownie się podniosła. Ruszyła biegiem, wskoczyła na murek i przeturlała się na drugą stronę. Wylądowała w przykulonej pozycji. Wozy policyjne zajechały właśnie w okolice miejsca walki.
— Cholera — syknęła pod nosem. — Musieli akurat teraz. Nie…
Drzwi wejściowe od bloku, w którym mieszkał Daniel otworzyły się. Wyszła z nich pani Bożena. Bez chwili zawahania wskoczyła do środka, nim całkowicie się zamknęły. Pobiegła na górę. Drzwi od mieszkania oczywiście były uchylone. Nigdy ich nie zamykali. Przecież stworzenia mitologiczne i sami bogowie przez nie przenikali.
Popchnęła pośladkami drzwi. Torbę położyła w przedpokoju. Rozpięła ją. Ze środka wyciągnął starą maskę teatralną, którą capnęła kiedyś po przedstawieniu w podstawówce. Nie należała do niej. To Kaśka przejęła wtedy główną rolę, a jej pozostało cieszyć się zwyczajnym uczestniczeniem w chórku, gdzie nikt jej nie widział, nie słyszał. Nie miała wtedy średniej pięć zero, nie chodziła na lekcje tańca, nie była wzorową uczennicą. Chciała po prostu zagrać kogoś innego, lecz wychowawczyni nie lubiła żywiołowej dziewczynki, która ćwiczyła jakieś niebezpieczny sport zamiast czytać książki.
Dopiero po szesnastu latach doczekała się własnego przedstawienia.
Założyła maskę, głowę przykryła kapturem, rękawiczki zaciągnęła, a nóż chwyciła w silnym uścisku.
— Czas zacząć — zdecydowała.
Popchnęła drzwi od pokoju Daniela. Chłopak siedział, jak zawsze zresztą, przy komputerze, oglądając jakiś film. Na uszach miał założone słuchawki. Nie zareagował, gdy Anastazja weszła do pokoju. Nie skradała się — nie widziała w tym żadnego sensu. Podeszła więc bliżej — na tyle, że jej odbicie pojawiło się na ekranie komputera.
— Za późno — szepnęła przez maskę.
Chwyciła Daniela za podbródek. Nóż przyłożyła do szyi, gdy chłopak wydał z siebie dławiący jęk. Oparł się rękoma o siedzenia, jakby próbując wstać. Jednak było za późno. Anastazja wykonała jedno, proste cięcie. Krew spłynęła po piersi Daniela. Złapał się za krwawiącą szyję, rzucając w drastycznych konwulsjach. Ciało osunęło się na podłogę i przyklęknęło, posyłając ostatnie błagalne spojrzenie. Anastazja odsunęła się, czekając. Minęła może minuta i Daniel zamarł. Jedynie ostatnie łzy skapnęły z policzków, gdy ten uderzył głową o fotel.
— Tanatosie, Tanatosie — zaśpiewała, gdy dusza Daniela próbowała oderwać się od ciała. — To koni… — nie dokończyła.
Mrugnęła, a kiedy otworzyła oczy, znów znajdowała się w drodze do domu…

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!