— Nie, to nie może…— głos załamał się,
a Kornelia wycofała. Natrafiła jedynie na ścianę, w której zatrzymała się w
połowie w chwili, gdy kieliszek wytrącił się z dłoni Agnieszki.
Kobieta zatoczyła się i upadła z hukiem
na podłogę, prosto w kawałki stłuczonego szkła. Kornelia bez zastanowienia
ruszyła, próbując pochwyć własną matkę, lecz nie dała rady. Krew spłynęła
między kafelkami, docierając aż do samych żurawi, które nadal plątały się po
podłodze. Nie, nie wierzyła, że znowu znalazła się w dawnym domu. Nie tego nie
chciała. Nie tutaj zamierzała dotrzeć.
Łzy cisnęły się pod jej powieki. Serce
nakazywało, by ponownie rozpłakać się — jak wtedy, gdy zjadła kawałek chleba. Uciekaj!, krzyczały bezsensownie myśli,
a Kornelia wciąż stała i stała w jednym miejscu. Drżącymi dłońmi złapała się za
twarz.
— Gdzie jesteś, tato? — spytała i
obejrzała się przez ramię, wyglądając ojca.
Nikt nie przychodził. Kroków nie
słyszała, tak samo jak jęków matki. Kobieta zamilkła, leżąc w kałuży własnej
krwi.
— Wstawaj! — krzyknęła do matki. Nie
poruszyła się.
Kornelia podbiegła do ściany i
zamachnęła się dłonią, próbując zrzucić ramkę ze zdjęciem. Machała i machała w
szaleństwie, lecz palce za każdym razem przenikały przez wszystko, co tylko
napotkały. Błagała, by ten jeden raz bogowie pozwolili jej zrzucić to przeklęte
zdjęcie i obudzić matkę z tego koszmaru. Nikt nie spełnił jej życzenia…
Ręce opadły bezwładnie.
— Mamusiu? — wydusiła z trudem.
Kropelki krwi spłynęły po jej szyi.
Rana rozwarła się, a wraz z nią po policzkach przebiegły chłodne łzy. Krew i
łza na znak spadły razem, mieszając się w powietrznym tańcu i upadając wspólnie
na żurawia. To ona nauczyła tatę je składać. To ona po raz pierwszy złożyła
tysiąc i zaniosła do Penelopy, gdy ta znalazła się w szpitalu. Zrobiła je
starych gazet mamy, które, jak się okazało, nadal czytała. Nadal pamiętała ten
krzyk i wyrzuty, jakie jej czyniła.
Pragnęła, by teraz jeszcze raz na nią
nawrzeszczała. Mogła nawet zakazać wychodzić z pokoju. Odebrać wszystkie
książki. Zabronić spotykać się z Penelopą…
— Odezwij się, mamo… — cichy pomruk
wyskoczył przez usta i zatrzymał się w pustce. Nikt jej nie usłyszał. I nikogo
nie słyszała.
Stare radio zatrzeszczało. Nadal nie
wydobyła się z niego żadna muzyka, choć wokół rozniósł się trzepot skrzydeł.
Łzy zatrzymały się wraz z krwią. Kornelia niepewnie pokręciła głową, stawiając
kolejne kroki do tyłu. Jej pięta przeszła przez ścianę, a zaraz za nią podążyła
łydka i reszta ciała. Cofała się coraz bardziej, aż zawisła nad schodami,
nieustannie kręcąc głową.
Bogowie znów próbowali odebrać jej
wszystko.
— Tanatosie… — zaczęła, lecz głos
ponownie ugrzązł, kiedy z rany wysączyła się krew. Pragnęła błagać ukochanego,
by oszczędził przynajmniej jej matkę. Była gotowa poświęcić siebie dla
najdroższej mamy i ojca, którzy wystarczająco już wycierpieli przez jej śmierć.
Jednak Śmierć i Przeznaczenie nie zakończyli swej opowieści, a mit wciąż trwał.
Kornelia wiedziała, że w tej historii
krwawe naznaczenie już na zawsze będzie widniało nad jej rodziną.
Bezwładnie zawiesiła głowę, pozwalając
krwawym śladom spłynąć po stopach, które dotknęły schodów. Doszła na parter, aż
w końcu wyszła przed blok. Słońce Apolla uderzyło ostrymi promieniami, raniąc
jej załzawione oczy. Ogarnij się, nakazała
sobie w myślach. Ciało nie chciało słuchać. Kolejne chmury przykryły niebo,
lecz choćby jedna łza nie zeschła na policzku Kornelii. Płakała bez ustanku i w
oczekiwaniu na przyjazd karetki.
Nie przybyła, choć pierwsze krople
deszczu zamieniły się w łzy dziewczyny. Nienawidziła siebie za każdą, przelaną
łzę; za to, że tak obojętnie przeszła obok rozpaczy Bożeny, gdy sama
potrzebowała ratunku. Dlaczego akurat teraz płakała? Dlaczego dopiero teraz
deszcz zapragnął przelać łzy wraz z nią?
A łzy zamieniały się w pierwsze
promienie słońca. Jasność Apolla promieniała, a każdy promyk wysuszał łzę, by
przynieść ulgę i spokój. Kornelia milkła i z nią rozpacz, by zamienić się w
całkowitą pustkę. Jednak pełna pustka już więcej nie przyszła. Czuła. Dalej nie
tyle, ile człowiek. Dalej do wielu spraw podchodziła obojętnie. Ale w tym
wszystkim było coś więcej. A wszystko pojawiło się wraz z kolejnym odwiedzeniem
rodziców. Tym razem ze świadomością, że jest to jej dom i jej rodzina.
— Za dużo ostatnio ryczę — rzekła,
przecierając policzki.
Skończyła. Wystarczyło łez i
cierpienia, które za sobą niosła. Wystarczyło nieszczęścia, które ciągnęło się
za nią sznurkiem. Nie mogła pozwolić, by ten sznur owinął się ciaśniej wokół
jej rodziny. Zniszczę go, zadeklarowała,
stając na środku ulicy. Rozejrzała się. Dochodziła pora na spotkanie z
Anastazją.
— Nie. Musisz. Się. O. Mnie. BAĆ! —
rozległ się wrzask z naprzeciwka.
Anastazja zacisnęła dłoń na telefonie,
a drugą rękę oparła na biodrze. Uniosła prawą wargę w krzywym grymasie pełnym
złości i zawodu. Westchnęła żałośnie.
— Babcia! Ty weź się opanuj, kobieto!
Dokopałam ostatnio Rudemu, więc nie kracz mi tu, że jakiś ciotowaty morderca
dorwie mnie. — Zamilkła na moment. — Tak, tak, wiem, że poluje na dziewczyny w
moim wieku. Prędzej ja mu dokopię niż on mi!
Zatrzymała się. Rozejrzała, a potem
odwróciła i poszła w zupełnie przeciwnym kierunku. W pierwszym odruchu Kornelia
uznała, że ją zobaczyła, ale tak się nie stało. Nawet na nią na spojrzała.
Szybko objęła wzrokiem okolicę i odeszła, choć wcześniej kierowała się w stronę
Alei Racławickich.
— No, rozłączam się, babcia, do
wieczora! — krzyknęła i szybko schowała telefon do kieszeni.
Skręciła w uliczkę, wchodząc do
kamienicy. W ciągu chwili niknęła z zasięgu wzroku Kornelii. Ogarnij się, rozkazały myśli, kiedy
otarła do końca twarz.
Ruszyła za dziewczyną, a zaraz za nią
podążyli trzej mężczyźni. Tylko raz obróciła się w ich stronę — na pierwszy
rzut oka wyglądali na typów, którzy szukali kłopotów. Nie chciała oceniać po
pozorach, lecz trzymana przez jednego mężczyzn drewniana pałka nie zwiastowała
niczego dobrego.
Skręcili razem z nią.
— Ty, Rudy, weź się zagipsuj i nie
ruszaj, bo walka wychodzi ci tak dobrze jak myślenie! — Anastazja stanęła na
rozwalonym murku. Po chwili przykucnęła, wypijając do końca wodę z butelki.
— Rudy, Rudy, Rudy… — powtórzył
trzykrotnie, kopiąc nogą w chodnik. Podrzucił drewnianą pałkę do góry i złapał
ją, gdy znalazła się na wysokości jego barków. Zacmokał ustami, gładząc gładką
powierzchnię. — Dlaczego „Rudy”? — zapytał grzecznym tonem.
Kornelia odsunęła się na bok.
Oczekiwała walki. Oczekiwała zobaczyć, jak Anastazja pokona trójkę mężczyzn i
czy bijatyka skończy się tym, co ujrzała w poprzednim cyklu. Rudy jednak nie
wyglądał na pokonanego, który upadł jako pierwszy. Żaden z nich nie wyglądał,
ale przede wszystkim Rudy wcale nie był rudy. Cała trójka świeciła piękną
łysiną, od której odbijał się blask słońca. Bluzy nosili koloru żywej
czerwieni, z nadrukiem na drugiej stronie, który przedstawiał znak chiński.
— Oj, Rudy, nie szkoda ci wybejcowanej
pałki? Pewnie z godzinę nad nią siedziałeś! — zauważyła Anastazja. Zaśmiała się
radośnie, klepiąc się po udzie. — Za dużo zachodu dla mnie!
— Nie mogłem się doczekać, by gładko
szła po twojej gładziutkiej buźce — odpowiedział nadal spokojnym tonem.
— Rudy, skoro taki zaszczyt mnie
spotkał, to po ci statyści? — Wskazała palcem na dwóch kolegów Rudego. — Ech,
nie ma to żadnego sensu! — Pokręciła głową, nie ukrywając zawodu. — Pierwsi
padną! A może, Rudy, chcą ujrzeć twoją posiniaczoną gębę.
— Może, może, trudno powiedzieć. —
Podrapał się po łysinie. — A może tym razem role się odwrócą.
Zdjął bluzę.
Kornelia przetarła jeszcze raz oczy,
uznając, że łzy nadal zamazują jej widok. Jednak nic się nie zmieniło. Rudy był
chudym chłopakiem, zahaczającym wręcz o anemię. Kości odciskały się chudej,
sinej skórze, na której co rusz mieniły się fioletowe siniaki.
— Widzę, że dieta działa cuda, Rudy! —
zażartowała Anastazja.
Rudy poklepał się po brzuchu i zaśmiał
wraz z przeciwniczką.
— Nawet nie wiesz, jakie cuda może
działać kilkudniowy pobyt w szpitalu. Nie odwiedziłaś mnie ani razu i mamy tego
efekty.
— Oj, nie jojcz, Rudy! — powiedziała,
nadal szeroko szczerząc. — Jeszcze na mój widok gęba, by ci się wykrzywiła. A
nie, sorki, Rudy! Tu już nie ma co ratować! — kontynuowała, klepiąc się po
policzku.
— A ty za to piękna jak zawsze.
— Oj, Rudy, komplementy to nie moja
działka.
— Ale moja już tak, więc nie krępuj się
słuchać moich cudownych uwag.
— Oj, Rudy, minąłeś się z powołaniem.
Łeb ściąłeś i mózg ci wyparował z tej łysiny.
Chłopak odruchowo pogładził łysinę,
która zalśniła w opadających z góry promieniach słonecznych. Jednak Kornelia
musiała nie zgodzić się z Anastazją w jednej kwestii — Rudy był naprawdę
przystojny. Nie wyglądał najlepiej z łysiną, już krótkie włosy dodałyby uroku
do jego pociągłej twarzy. Tylko nadal życzyła mu przytycia kilku kilogramów.
— To co, Anka? Zaczynamy?
— A ci się tak spieszy, Rudy? Przecież możemy
gadać do wieczora! — zauważyła Anastazja. Wzruszyła od niechcenia rękoma. —
Rudy, i tak skończysz plackiem na ziemi, więc po co się starasz?
Rudy okręcił pałkę w rękach. Uniósł ją
na wysokość barków i skierował prosto na Anastazję. Delikatny uśmiech przykrył
jego twarz, a z każdą sekundą przemieniał się w coraz bardziej szaleńczy,
nieprzewidywalny. Dwóch pomocników odsunęło się. Anastazja zeskoczyła na
ziemię. Przyjęła pozycję bojową, stając na jednej nodze, a drugą unosząc i
zginając w kolanie. Zacisnęła dłonie, na których owinęła sobie bandaże. Rudy
ruszył, wymierzając pierwszy cios — prosto w głowę. Anastazja podskoczyła i
znalazła się bliżej Rudego. Owinęła ręce wokół szyi i wystrzeliła kolano prosto
w jego nos. Mężczyzna szybko zasłonił się ręką. Cios padł, a Rudy aż jęknął z
bólu. Szybko jednak skierował pałkę w bok dziewczyny. Anastazja zabrała dłonie.
Skuliła się, obróciła i przesłoniła cały tułów.
Nagle pałka poszła ku górze, waląc
Anastazję w podbródek. Zęby zazgrzytały, a krew chlusnęła na chodnik.
Uśmiechnęła się. Był ten pasji, której Kornelia nie dostrzegła nawet w Rudym.
Podziwiała tę twarz, która zamiast zostać pokonaną, stała się jeszcze
silniejsza.
— Poddajesz się? — spytał Rudy,
przykładając pałkę pod podbródek przeciwniczki.
Sekunda. Była to tylko sekunda, gdy
Anastazja walnęła pięścią w pałkę, roztrzaskując ją na pół. Zakrwawiona część
upadła i potoczyła się aż pod stopy dwóch statystów. Anastazja zmieniła nogę,
podskakując miejscu, i cisnęła stopę prosto w policzek Rudego. Padł na chodnik
i już się nie podniósł.
— Muay Thai kontra wybejcowana pałka,
Rudy… — Splunęła w krzaki. — Kocham cię, Rudy, ale następnym razem się wysil.
Zabrać go, dzieciaki. — Kiwnęła do dwóch chłopaków.
Ruszyli natychmiast i podnieśli
jęczącego Rudego. Anastazja odeszła, a wraz za nią podążyła Kornelia. Wyszły z
kamienicy i podążyły tą samą trasą, w przeciwnym kierunki niż ostatnio.
— Widziałaś wszystko? — spytała
niespodziewanie Anastazja.
Kornelia zatrzymała się w miejscu.
Chwilę później tak samo uczyniła druga dziewczyna, kilka kroków dalej.
— Tak, widziałam — odpowiedziała niezdecydowanym
głosem. — Widziałam, a ty mnie widzisz.
— Oczywiście, że tak. — Prychnęła pod
nosem, a później wytarła krew ściekającą po jej szyi. — No i widzisz, co Rudy
narobił! — zaczęła się żalić. — Dobrze wybejcował to drewienko! Chłop zasłużył
na lżejsze traktowanie kolejnym razem!
— Od kiedy mnie widzisz?
— He?! — Wykrzywiła twarz w krzywym
grymasie. — Ej, ty duchu cholerny, od początku. Co? Niby nagle z nieba mi
spadłaś? Ech, cholerna biurokracja, nawet Tanatos nie daje rady sobie ze
zmarłymi.
— Tanatos… — powtórzyła imię, powoli
zdając sobie sprawę ze znaczenia tych słów. — Więc wiesz wszystko?
— Duchy to chyba głupieją po tej
śmierci. Aż się boję zabijać Rudego! Z niego to już większego debila się nie da
zrobić. To wisienka wśród debili, których znam!
A mi
się wydawało, że go lubisz, pomyślała
Kornelia, ale bała się powiedzieć cokolwiek na głos.
— Oj, biedny Rudy — kontynuowała.
— Dlaczego Rudy?
— Bo nigdy nie wiesz, czy łysy nie był
wcześniej rudy! — odpowiedziała bez chwili zawahania. — A gdzie ja byłam… —
Podrapała się po głowie. — A! — Pstryknęła palcami. — Idź do szpitala, zaczekaj
na Tanatoska i miłej pośmierci! Papatki!
Pomachała i odeszła.
0 Comments:
Prześlij komentarz