[Echo z zaświatów] ROZDZIAŁ 26. Miłość to skarb najcenniejszy


— Nie, to nie może…— głos załamał się, a Kornelia wycofała. Natrafiła jedynie na ścianę, w której zatrzymała się w połowie w chwili, gdy kieliszek wytrącił się z dłoni Agnieszki.
Kobieta zatoczyła się i upadła z hukiem na podłogę, prosto w kawałki stłuczonego szkła. Kornelia bez zastanowienia ruszyła, próbując pochwyć własną matkę, lecz nie dała rady. Krew spłynęła między kafelkami, docierając aż do samych żurawi, które nadal plątały się po podłodze. Nie, nie wierzyła, że znowu znalazła się w dawnym domu. Nie tego nie chciała. Nie tutaj zamierzała dotrzeć.
Łzy cisnęły się pod jej powieki. Serce nakazywało, by ponownie rozpłakać się — jak wtedy, gdy zjadła kawałek chleba. Uciekaj!, krzyczały bezsensownie myśli, a Kornelia wciąż stała i stała w jednym miejscu. Drżącymi dłońmi złapała się za twarz.
— Gdzie jesteś, tato? — spytała i obejrzała się przez ramię, wyglądając ojca.
Nikt nie przychodził. Kroków nie słyszała, tak samo jak jęków matki. Kobieta zamilkła, leżąc w kałuży własnej krwi.
— Wstawaj! — krzyknęła do matki. Nie poruszyła się.
Kornelia podbiegła do ściany i zamachnęła się dłonią, próbując zrzucić ramkę ze zdjęciem. Machała i machała w szaleństwie, lecz palce za każdym razem przenikały przez wszystko, co tylko napotkały. Błagała, by ten jeden raz bogowie pozwolili jej zrzucić to przeklęte zdjęcie i obudzić matkę z tego koszmaru. Nikt nie spełnił jej życzenia…
Ręce opadły bezwładnie.
— Mamusiu? — wydusiła z trudem.
Kropelki krwi spłynęły po jej szyi. Rana rozwarła się, a wraz z nią po policzkach przebiegły chłodne łzy. Krew i łza na znak spadły razem, mieszając się w powietrznym tańcu i upadając wspólnie na żurawia. To ona nauczyła tatę je składać. To ona po raz pierwszy złożyła tysiąc i zaniosła do Penelopy, gdy ta znalazła się w szpitalu. Zrobiła je starych gazet mamy, które, jak się okazało, nadal czytała. Nadal pamiętała ten krzyk i wyrzuty, jakie jej czyniła.
Pragnęła, by teraz jeszcze raz na nią nawrzeszczała. Mogła nawet zakazać wychodzić z pokoju. Odebrać wszystkie książki. Zabronić spotykać się z Penelopą…
— Odezwij się, mamo… — cichy pomruk wyskoczył przez usta i zatrzymał się w pustce. Nikt jej nie usłyszał. I nikogo nie słyszała.
Stare radio zatrzeszczało. Nadal nie wydobyła się z niego żadna muzyka, choć wokół rozniósł się trzepot skrzydeł. Łzy zatrzymały się wraz z krwią. Kornelia niepewnie pokręciła głową, stawiając kolejne kroki do tyłu. Jej pięta przeszła przez ścianę, a zaraz za nią podążyła łydka i reszta ciała. Cofała się coraz bardziej, aż zawisła nad schodami, nieustannie kręcąc głową.
Bogowie znów próbowali odebrać jej wszystko.
— Tanatosie… — zaczęła, lecz głos ponownie ugrzązł, kiedy z rany wysączyła się krew. Pragnęła błagać ukochanego, by oszczędził przynajmniej jej matkę. Była gotowa poświęcić siebie dla najdroższej mamy i ojca, którzy wystarczająco już wycierpieli przez jej śmierć. Jednak Śmierć i Przeznaczenie nie zakończyli swej opowieści, a mit wciąż trwał.
Kornelia wiedziała, że w tej historii krwawe naznaczenie już na zawsze będzie widniało nad jej rodziną.
Bezwładnie zawiesiła głowę, pozwalając krwawym śladom spłynąć po stopach, które dotknęły schodów. Doszła na parter, aż w końcu wyszła przed blok. Słońce Apolla uderzyło ostrymi promieniami, raniąc jej załzawione oczy. Ogarnij się, nakazała sobie w myślach. Ciało nie chciało słuchać. Kolejne chmury przykryły niebo, lecz choćby jedna łza nie zeschła na policzku Kornelii. Płakała bez ustanku i w oczekiwaniu na przyjazd karetki.
Nie przybyła, choć pierwsze krople deszczu zamieniły się w łzy dziewczyny. Nienawidziła siebie za każdą, przelaną łzę; za to, że tak obojętnie przeszła obok rozpaczy Bożeny, gdy sama potrzebowała ratunku. Dlaczego akurat teraz płakała? Dlaczego dopiero teraz deszcz zapragnął przelać łzy wraz z nią?
A łzy zamieniały się w pierwsze promienie słońca. Jasność Apolla promieniała, a każdy promyk wysuszał łzę, by przynieść ulgę i spokój. Kornelia milkła i z nią rozpacz, by zamienić się w całkowitą pustkę. Jednak pełna pustka już więcej nie przyszła. Czuła. Dalej nie tyle, ile człowiek. Dalej do wielu spraw podchodziła obojętnie. Ale w tym wszystkim było coś więcej. A wszystko pojawiło się wraz z kolejnym odwiedzeniem rodziców. Tym razem ze świadomością, że jest to jej dom i jej rodzina.
— Za dużo ostatnio ryczę — rzekła, przecierając policzki.
Skończyła. Wystarczyło łez i cierpienia, które za sobą niosła. Wystarczyło nieszczęścia, które ciągnęło się za nią sznurkiem. Nie mogła pozwolić, by ten sznur owinął się ciaśniej wokół jej rodziny. Zniszczę go, zadeklarowała, stając na środku ulicy. Rozejrzała się. Dochodziła pora na spotkanie z Anastazją.
— Nie. Musisz. Się. O. Mnie. BAĆ! — rozległ się wrzask z naprzeciwka.
Anastazja zacisnęła dłoń na telefonie, a drugą rękę oparła na biodrze. Uniosła prawą wargę w krzywym grymasie pełnym złości i zawodu. Westchnęła żałośnie.
— Babcia! Ty weź się opanuj, kobieto! Dokopałam ostatnio Rudemu, więc nie kracz mi tu, że jakiś ciotowaty morderca dorwie mnie. — Zamilkła na moment. — Tak, tak, wiem, że poluje na dziewczyny w moim wieku. Prędzej ja mu dokopię niż on mi!
Zatrzymała się. Rozejrzała, a potem odwróciła i poszła w zupełnie przeciwnym kierunku. W pierwszym odruchu Kornelia uznała, że ją zobaczyła, ale tak się nie stało. Nawet na nią na spojrzała. Szybko objęła wzrokiem okolicę i odeszła, choć wcześniej kierowała się w stronę Alei Racławickich.
— No, rozłączam się, babcia, do wieczora! — krzyknęła i szybko schowała telefon do kieszeni.
Skręciła w uliczkę, wchodząc do kamienicy. W ciągu chwili niknęła z zasięgu wzroku Kornelii. Ogarnij się, rozkazały myśli, kiedy otarła do końca twarz.
Ruszyła za dziewczyną, a zaraz za nią podążyli trzej mężczyźni. Tylko raz obróciła się w ich stronę — na pierwszy rzut oka wyglądali na typów, którzy szukali kłopotów. Nie chciała oceniać po pozorach, lecz trzymana przez jednego mężczyzn drewniana pałka nie zwiastowała niczego dobrego.
Skręcili razem z nią.
— Ty, Rudy, weź się zagipsuj i nie ruszaj, bo walka wychodzi ci tak dobrze jak myślenie! — Anastazja stanęła na rozwalonym murku. Po chwili przykucnęła, wypijając do końca wodę z butelki.
— Rudy, Rudy, Rudy… — powtórzył trzykrotnie, kopiąc nogą w chodnik. Podrzucił drewnianą pałkę do góry i złapał ją, gdy znalazła się na wysokości jego barków. Zacmokał ustami, gładząc gładką powierzchnię. — Dlaczego „Rudy”? — zapytał grzecznym tonem.
Kornelia odsunęła się na bok. Oczekiwała walki. Oczekiwała zobaczyć, jak Anastazja pokona trójkę mężczyzn i czy bijatyka skończy się tym, co ujrzała w poprzednim cyklu. Rudy jednak nie wyglądał na pokonanego, który upadł jako pierwszy. Żaden z nich nie wyglądał, ale przede wszystkim Rudy wcale nie był rudy. Cała trójka świeciła piękną łysiną, od której odbijał się blask słońca. Bluzy nosili koloru żywej czerwieni, z nadrukiem na drugiej stronie, który przedstawiał znak chiński.
— Oj, Rudy, nie szkoda ci wybejcowanej pałki? Pewnie z godzinę nad nią siedziałeś! — zauważyła Anastazja. Zaśmiała się radośnie, klepiąc się po udzie. — Za dużo zachodu dla mnie!
— Nie mogłem się doczekać, by gładko szła po twojej gładziutkiej buźce — odpowiedział nadal spokojnym tonem.
— Rudy, skoro taki zaszczyt mnie spotkał, to po ci statyści? — Wskazała palcem na dwóch kolegów Rudego. — Ech, nie ma to żadnego sensu! — Pokręciła głową, nie ukrywając zawodu. — Pierwsi padną! A może, Rudy, chcą ujrzeć twoją posiniaczoną gębę.
— Może, może, trudno powiedzieć. — Podrapał się po łysinie. — A może tym razem role się odwrócą.
Zdjął bluzę.
Kornelia przetarła jeszcze raz oczy, uznając, że łzy nadal zamazują jej widok. Jednak nic się nie zmieniło. Rudy był chudym chłopakiem, zahaczającym wręcz o anemię. Kości odciskały się chudej, sinej skórze, na której co rusz mieniły się fioletowe siniaki.
— Widzę, że dieta działa cuda, Rudy! — zażartowała Anastazja.
Rudy poklepał się po brzuchu i zaśmiał wraz z przeciwniczką.
— Nawet nie wiesz, jakie cuda może działać kilkudniowy pobyt w szpitalu. Nie odwiedziłaś mnie ani razu i mamy tego efekty.
— Oj, nie jojcz, Rudy! — powiedziała, nadal szeroko szczerząc. — Jeszcze na mój widok gęba, by ci się wykrzywiła. A nie, sorki, Rudy! Tu już nie ma co ratować! — kontynuowała, klepiąc się po policzku.
— A ty za to piękna jak zawsze.
— Oj, Rudy, komplementy to nie moja działka.
— Ale moja już tak, więc nie krępuj się słuchać moich cudownych uwag.
— Oj, Rudy, minąłeś się z powołaniem. Łeb ściąłeś i mózg ci wyparował z tej łysiny.
Chłopak odruchowo pogładził łysinę, która zalśniła w opadających z góry promieniach słonecznych. Jednak Kornelia musiała nie zgodzić się z Anastazją w jednej kwestii — Rudy był naprawdę przystojny. Nie wyglądał najlepiej z łysiną, już krótkie włosy dodałyby uroku do jego pociągłej twarzy. Tylko nadal życzyła mu przytycia kilku kilogramów.
— To co, Anka? Zaczynamy?
 — A ci się tak spieszy, Rudy? Przecież możemy gadać do wieczora! — zauważyła Anastazja. Wzruszyła od niechcenia rękoma. — Rudy, i tak skończysz plackiem na ziemi, więc po co się starasz?
Rudy okręcił pałkę w rękach. Uniósł ją na wysokość barków i skierował prosto na Anastazję. Delikatny uśmiech przykrył jego twarz, a z każdą sekundą przemieniał się w coraz bardziej szaleńczy, nieprzewidywalny. Dwóch pomocników odsunęło się. Anastazja zeskoczyła na ziemię. Przyjęła pozycję bojową, stając na jednej nodze, a drugą unosząc i zginając w kolanie. Zacisnęła dłonie, na których owinęła sobie bandaże. Rudy ruszył, wymierzając pierwszy cios — prosto w głowę. Anastazja podskoczyła i znalazła się bliżej Rudego. Owinęła ręce wokół szyi i wystrzeliła kolano prosto w jego nos. Mężczyzna szybko zasłonił się ręką. Cios padł, a Rudy aż jęknął z bólu. Szybko jednak skierował pałkę w bok dziewczyny. Anastazja zabrała dłonie. Skuliła się, obróciła i przesłoniła cały tułów.
Nagle pałka poszła ku górze, waląc Anastazję w podbródek. Zęby zazgrzytały, a krew chlusnęła na chodnik. Uśmiechnęła się. Był ten pasji, której Kornelia nie dostrzegła nawet w Rudym. Podziwiała tę twarz, która zamiast zostać pokonaną, stała się jeszcze silniejsza.
— Poddajesz się? — spytał Rudy, przykładając pałkę pod podbródek przeciwniczki.
Sekunda. Była to tylko sekunda, gdy Anastazja walnęła pięścią w pałkę, roztrzaskując ją na pół. Zakrwawiona część upadła i potoczyła się aż pod stopy dwóch statystów. Anastazja zmieniła nogę, podskakując miejscu, i cisnęła stopę prosto w policzek Rudego. Padł na chodnik i już się nie podniósł.
— Muay Thai kontra wybejcowana pałka, Rudy… — Splunęła w krzaki. — Kocham cię, Rudy, ale następnym razem się wysil. Zabrać go, dzieciaki. — Kiwnęła do dwóch chłopaków.
Ruszyli natychmiast i podnieśli jęczącego Rudego. Anastazja odeszła, a wraz za nią podążyła Kornelia. Wyszły z kamienicy i podążyły tą samą trasą, w przeciwnym kierunki niż ostatnio.
— Widziałaś wszystko? — spytała niespodziewanie Anastazja.
Kornelia zatrzymała się w miejscu. Chwilę później tak samo uczyniła druga dziewczyna, kilka kroków dalej.
— Tak, widziałam — odpowiedziała niezdecydowanym głosem. — Widziałam, a ty mnie widzisz.
— Oczywiście, że tak. — Prychnęła pod nosem, a później wytarła krew ściekającą po jej szyi. — No i widzisz, co Rudy narobił! — zaczęła się żalić. — Dobrze wybejcował to drewienko! Chłop zasłużył na lżejsze traktowanie kolejnym razem!
— Od kiedy mnie widzisz?
— He?! — Wykrzywiła twarz w krzywym grymasie. — Ej, ty duchu cholerny, od początku. Co? Niby nagle z nieba mi spadłaś? Ech, cholerna biurokracja, nawet Tanatos nie daje rady sobie ze zmarłymi.
— Tanatos… — powtórzyła imię, powoli zdając sobie sprawę ze znaczenia tych słów. — Więc wiesz wszystko?
— Duchy to chyba głupieją po tej śmierci. Aż się boję zabijać Rudego! Z niego to już większego debila się nie da zrobić. To wisienka wśród debili, których znam!
A mi się wydawało, że go lubisz, pomyślała Kornelia, ale bała się powiedzieć cokolwiek na głos.
— Oj, biedny Rudy — kontynuowała.
— Dlaczego Rudy?
— Bo nigdy nie wiesz, czy łysy nie był wcześniej rudy! — odpowiedziała bez chwili zawahania. — A gdzie ja byłam… — Podrapała się po głowie. — A! — Pstryknęła palcami. — Idź do szpitala, zaczekaj na Tanatoska i miłej pośmierci! Papatki!
Pomachała i odeszła.

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!