[Echo z zaświatów] ROZDZIAŁ 16. Brama się otwiera



Przekroczyła bramę. Porywisty wiatr zerwał się, porywając ze sobą jej włosy. Zebrała je kucyk, trzymając w dłoni, gdy wkroczyła na krętą, wydeptaną ścieżkę, z widocznym na jej końcu budynkiem. Czekała na nią jednak chłodna i martwa równina, inna od ostatniej, którą mijała. Żadne drzewa na niej nie rosły. Panowała w niej pustka, a przed ciszą bronił się jedynie donośny wiatr. A wraz z wiatrem zdawały szamotać się pędzone w wirach powietrza dusze — cienkie, niemal bezbarwne, które zostały skazane na wieczną tułaczkę z wichrami.
Jęki i płacze, jakby dzieci, wydobywały się zza wysokich wydm. Kornelia przeszła kawałek, choćby na moment nie wychylając się z wyznaczonej ścieżki, aby przypadkowo nie skazać się na wiecznie towarzystwo tych aktów rozpaczy.
Pierwszego zmarłego napotkała chwilę później. Duch nie zauważył jej. Przyglądał się mknącym wraz z wiatrem duszom, wyciągając ku nim suchą jak wiór dłoń, jakby chciał do nich dołączyć. Wicher pomijał go, pozostawiając na pastwę samotności. Aczkolwiek nie poddał się. Pozostał w tym samym miejscu, w tej samej pozycji, z błagalnymi prośbami wydobywającymi się ze spierzchniętych ust.
Piasek przesunął się, a wydma znikła, ujawniając porośnięty krótką trawą plac, na którym płakały niemowlęcia. Wokół nie pilnowała ich żadna matka. Samotne maleństwa krzyczały, zwracając uwagę wisielców z sąsiadującego domu. Drzewa pięły się wysoko, a suche gałęzie stopniowo pękały pod ciężarem zwisających z nich ludzi.
Trzasnęły równocześnie.
Zmarli spadli na gołą ziemię, uderzając się głowami, a liny wysunęły spod ich szyi, uciekając na kolejne gałęzie. Pociągnęły ich za sobą, wymierzając samobójczą karę. Błagalnie wystawiali ręce ku chowającym głowy w piach mężczyznom. Niesłusznie skazani, pomyślała Kornelia, spoglądając na nich kątem oka. Nagle rozległ się wojenny krzyk. Bębny zagrały, a wojownicy w złotych napierśnikach rzucili się do boju, przenikając przez kolejkę prowadzącą do wielkiego sądu.
— Kolejna? — spytała zrezygnowana dziewczyna, później zaintrygowało ją co innego. Skoro Charon nie przewoził nikogo, skąd brali się więc ci, których miała przed sobą?
Weszła w sam środek zmarłych, początkowo nie przykuwając niczyj uwagi. Wszystko zmieniło się, gdy minęła starszą panią, latynoskę, która chwyciła w obie dłonie laskę, wykrzykując:
— Stoję tu od kilkunastu dni, nie wpychaj mi się!
Pozostali obrócili się i niedługo potem dołączyli do kobiety, widząc przechodzącą obok nich Kornelię. Zniosła ich obelgi, wrzaski i jeszcze mniej milsze słowa z ogromną dozą cierpliwości. Nie zatrzymała się choćby na chwilę, a tym bardziej nie odpowiedziała na ich oskarżenia. Skierowała się prosto na budowlę. Nie, to nie to, pomyślała, choć nie wiedziała, skąd przybyły te myśli. Minęła połowę kolejki i wtedy ujrzała, co jej umysł pragnął przekazać. Naprzeciw znajdowała się jedynie jedna kolumnada — rząd kolumn połączony ze sobą belkowaniem w stylu jońskim. Zza niego wydobywała się jedynie ciemność. Jeden strażnik stał przez pierwszą z kolumn, czytając z kamiennej tablicy imię zmarłego i zapraszając na drogą stronę konstrukcji. Wątpiła, by znalazła się na tej liście.
— Justin! — wyczytał strażnik.
Wyczytany nie zdążył nawet się poruszyć, gdy naprzeciw niego wyszła Kornelia. Przeprosiła kiwnięciem mężczyznę i ominęła w milczeniu strażnika, który z niedowierzaniem wczytał się w wypisane imiona, poszukując właśnie jej.
— Proszę…  Zaczekaj… — zająknął się i zamilkł, a słowa utknęły mu w gardle.
— Ja tylko na chwilę — obwieściła, przechodząc na drugą stronę.
Wbrew oczekiwaniom, ciemność nie wyszła na spotkanie. Jasne, dotąd nienapotkane w Hadesie światło oślepiło ją. Potem trzy cienie wyszły na wielki piedestał, stając z trzema papirusami, w które się wczytali. Trzy kamienne tabliczki zawisły nad ich głowami: Minos, Ajakos i Radamantys. Ich twarze skrywał blask, widziała jedynie zarys ich cieni, a z tych trzech największy należał do Ajakosa. Naradzili się szeptem.
— Nie jesteś Justinem  — odezwał się niski, gardłowy głos. Nie rozpoznała, do którego z sędziów należał.
— Nie.
— Co tu więc robisz? — spytał następny.
— Tanatos mnie odrzucił. Przybyłam więc na własną rękę. Nikt nie jest w stanie mnie dotknąć. Nie wiem, kim jestem — wyjaśniła w skrócie.
Ponownie rozpoczęli konwersację, by po kilku wymienionych zdaniach odejść w milczeniu. Światło zgasło, a cichy szept rozniósł się echem po pomieszczeniu. Ciemność nastała, pozostawiając jedynie niewielkie światełko, jakby znajdujące się na końcu tunelu. Podążyła ku niemu, lecz zamarła w połowie drogi. Tartar, ostrzegły ją myśli, zanim wykonała kolejny krok. Nawet jeśli chciała pójść dalej, trafić do najciemniejszej, najbardziej bezlitosnej krainy w świecie zmarłych, nogi odmawiały posłuszeństwa. Nie pozwalały iść dalej. Serce krzyczało, aby zawróciła, a umysł zgadzał się z nim bez najdrobniejszych sprzeciwów. Cofnęła się, napotykając na kolejne szepty — wydawały się należeć do trzech sędziów. Ciche zdania przerodziły się w krzyki. Mówili chyba o niej, ale nie rozumiała w pełni ich rozmowy. Więc odeszła. Pozostawiła za sobą sąd i przeszła między mrokiem a trzema piedestałami.
Zaskrzypiało tuż nad głową Kornelii. Uniosła wzrok, a złota waga zachybotała się najpierw w prawo, potem w lewo, aż rozkołysała w równym tempie, nie przerywając. Sędziowie znów podjęli dyskusję.
— Winna czy niewinna?
— Winna! — krzyknął drugi głos.
— Uważam, że o samej winie nie może przesądzać niezdecydowanie wagi! — obronił ją pierwszy z mężczyzn.
— Nie przeszła próby.
— A ja mówię wam, że zasłużyła na pola elizejskie.
— Wdarła się tu bezprawnie! Nawet nie podała imienia!
— Zgadza się! Każdy stoi w kolejce i czeka, a ona…
—…nie ma imienia. Jak więc miała dostać się na sąd.
— Winna, winna!
— Niewinna, niewinna!
— Przepraszam — odezwała się, kiedy rozmowa zaczęła podążać w niewłaściwym kierunku. — Nawet gdybym chciała, nie mogę iść do Tartaru.
— I przerywa! — zarzucił jej jeden z sędziów.
Westchnęła ciężko, odkrywając, dlaczego kolejka poruszała się tak wolno. Sędziowie gadali zbyt długo, rozwodząc się nad losem zmarłego, kiedy wystarczyła jedna, prosta decyzja. Kornelia zdawała sobie sprawę, że w jej przypadku jest trudniej, ale nadal traciła chęć słuchania kłótni. Myśli zawsze prowadziły ją we właściwe miejsce, więc i teraz zdecydowała im zaufać.
Poszła dalej w tym samym kierunku, wychodząc na krętą, pokrytą najróżniejszymi kamieniami drogę, które wbijały się w jej gołe stopy. Postawiła pierwszy krok, lecz ból przeniknął przez łydkę, paraliżując ją. Przyklęknęła i zdarła z brzegu sukni kawałek materiału, przywiązując go do stóp. Nie pomogło za wiele, ale chód stał się znośny.
— Łapcie ją! — rozległ się wrzask zza jej pleców.
— Winna!
— Nie wolno jej się dostać do pałacu.
Jakiego pałacu?, spytała, łapiąc w dłonie ciemny, niewyczuwalny pył, który zniknął wraz z zetknięciem się ze skórą. Widziała obraz pałacu w umyśle, dokładnie lustrując jego mroczne, piętrzące się ku ziemi wieżyczki. I tron, utkany z dziesiątków tysięcy kości zmarłych, a na nim zasiadającego mężczyznę. Widok zamazał się, gdy w oczach zebrały się łzy. Już kiedyś wkroczyła do pałacu, do uroczystej sali, w której sprawował rządy pan zmarłych. Rozmawiała z nim — dłużej niż początkowo sądziła. Dzień przemieniał się w noc, a noc w dzień, a później nastały już tylko wieczność i ciemność. Przymknęła powieki, a gdy je otworzyła, stała już w mieszkaniu Agnieszki i Rafała. Tak, to w tym miejscu się wszystko zaczęło. To ten pałac, którego stąd nie widziała, ale który znajdował się na końcu drogi, prowadził ją do początków całej tej przygody.
— Za nią! — rozległ się krzyk za jej plecami.
Odwróciła się. Horda zmarłych pędziła na rydwanie, poganiając kościste konie, aby podążały jej śladem. Na ich czele jechał martwy wojownik odziany w złotą zbroję, którego pierś przeszywała strzała. Wyjął z pochwy miecz i dumnie wystawił przed siebie, wykrzykując słowa bojowe do upadłych.
— O nie… — Pokręciła głową.
Zaczęła biec, ignorując ból, wbijane w jej bose stopy kamienie. Zapadły teren, jakby wyschnięte jezioro, wyrosło przed oczami. Stanęła na suchej, lecz delikatniejszej w dotyku ziemi, brudząc skórę na zgniło—żółty kolor.
— W zamian za ocalenie, za nią! — ryknął głos ponownie, roznosząc się cichym, niepokojącym echem.
Zadrżała.
Nie, nie powinni traktować jej w ten sposób. Przynależała do Hadesu, a tym samym miała prawo spotkać się z jej panem.Obowiązek, pojawił się ten sam głos, jakby wydobywający się z najgłębszych zakamarków serca.
Kolejne krzyki doszły do poprzednich, lecz zignorowała je, wierząc w słuszność własnych racji.
Wkroczyła na piaski. Ruchome zapadliska pochłaniały jej stopy, lecz za każdym razem wychodziła, a na ubiorze pozostawał ten sam zapach przypominający zgniłe jajka. Koła goniących ją powozów utknęły, zostając pochłonięte przez bezduszne grzęzawiska. A Kornelia pędziła dalej, z czasem dostrzegając zarysy ciemnych murów.
Żółta para buchnęła przed jej twarzą. Cofnęła się odruchowo, zatykając jednocześnie nos. Zapach był nie do zniesienia, ale powtarzała sobie, że znajdowała się już tak blisko celu.
Mury wyłaniały się zza otaczających je ostrych jak kraniec dzidy skał. Jeden tylko przesmyk pozwalał zbliżyć się do bramy.
Przepuszczą mnie, pomyślała, dodając sobie odwagi. Pierwszy krok okazał się najtrudniejszy. Bała się. Strach opanował jej ciało, nakazując zawrócić i poddać się goniącym ją upadłym. Broniły ją przed tym jedynie obietnice, które złożyła przed samą sobą.
Przełknęła głośno ślinę i wkroczyła do przesmyku. Gorące powietrze uderzyło w jej oczy, strzelając iskrami i popiołem we wszystkie strony. W jednej chwili upał zabrał cały chłód. Kornelię pochwyciła niespodziewana gorączka — rozprzestrzeniająca się po wszystkich komórkach, niemal wżerająca się w jej ciało. Oddech stał się ciężki, jakby ktoś zabrał jej dostęp do powietrza. Ślina wysychała, a usta pękały od suchości.  Ognisty strumień spłynął po murach wielkiego pałacu.
Żadne przejście nie wyłoniło się po jej przybyciu. Brama była zamknięta — podtrzymywana na diamentowych kolumnach, tak twardych, że zdawało się, iż żaden bóg nie jest w stanie naruszyć tych konstrukcji. Tym bardziej ona.
Przyklęknęła, pokornie pochylając czoło tuż nad samą ziemią. Ścisnęła usta w wąską linijkę i załkała, w duchu błagając, aby przejście otworzyło się. Cisza trwała nadal, aż zakłócił ją okrzyk wojenny. Miecz otarł się o skałę, gdy wojownik spojrzał na Kornelię. Wyszczerzył zęby w uśmiechu tak przerażającym, że powstała, uciekając w stronę bramy. Była gotowa wskoczyć do płonącej rzeki, ale nie skazać się na wieczność w Tartarze.
Cerber zawył z oddali.
Zmarli zamarli, jednocześnie oglądając się w kierunku brzegu, przy którym czuwał pupil Hadesa. Pies zaszczekał, sprawiając, że w sercu Kornelii ugościło się ciepło.  Cofnęła się ostrożnie, nie chcąc narobić najmniejszego hałasu, a gdy obejrzała się w kierunku bramy, ta stała przed nią otworem.
Weszła niespostrzeżenie. Wejście zaczęło się za nią zamykać. Goniący ją zmarli pospiesznie rzucili się w stronę rzeki, ale ich starania okazały się zbędne. Brama zamknęła się w ciągu chwili. W środku zapanowała absolutna cisza.
Czarna sala powitała Kornelię mrocznymi błyskami, z których każdy kierował się w stronę jej oczu. Majestat pomieszczenia pochłonął dziewczynę w całym swym pięknie i przerażeniu. Zadrżały jej kolana, zginając się samoistnie pośrodku komnaty. Złoty tron utkany z kości zmarłych stanął na podwyższeniu — wystarczył, aby dotknęła czołem chłodnej posadzki. Nie patrz, krzyczał umysł, który już wiedział, że na tym tronie siedzi Hades. Wystarczyło podnieść głowę i ujrzeć oblicze pana. Nie umiała tego zrobić. Nie bądź tchórzem! Nadal pochylała się nad podłogą w bezruchu.
Wargi rozchyliły się, lecz słowa ugrzęzły w gardle. Tak wiele pytań cisnęło się na usta, tak długo wzbraniała się przed nimi, a gdy w końcu stanęła przed osobą, która znała na nie odpowiedzi, milczała…. Bo Hades wciąż jej nie pozwolił podnieść głowy. Czekała na jego rozkaz, proste zdanie, które wciąż nie zostało wypowiedziane, jakby bóg bawił się z nią.
— Podnieś głowę — padły cierpkie słowa.
Gwałtownie uniosła, kierując wzrok na tron, na Brodacza, który spoczywał wśród zapachów śmierci i niedostatku. Smutek skrywał się za siwą jak włosy staruszki brodą. Włosy miał koloru czystej, nieskażonej inną barwą, czerni. Wyglądały oniemiająco wraz z zębatą koroną okalającą jego głowę. Dzierżył złote berło w prawej dłoni, o dwóch ostrzach, zaokrąglonych na swoich końcach.
— Przybyłam — oświadczyła cichym tonem, drżąc przed obliczem boga. Nie mogę iść do Tartaru, nie wiem, kim jestem, czas się ciągle cofa, kolejne zdania cisnęły się do jej umysłu, przepychając między sobą, lecz żadne z nich nie przeszło przez usta. Nic więcej nie mogła powiedzieć, jakby to jedno słowo, przybyłam, wystarczyło. Jakby uzupełniało pozostałe.
— A więc przybyłaś… — odparł, drapiąc się do brodzie. — Masz dla mnie opowieść ze świata żywych?
Opowieść?, powtórzyła, szukając w pamięci historii, którą mogła opowiedzieć panu. W głowie tkwiła pustka. Żadne wspomnienie nie wydawało się na tyle intrygujące, by zadowolić Hadesa. Zaniepokoiło ją to. Przecież zmierzyła się kilka razy z tymi samymi wydarzeniami, poznała tak wiele szczegółów dotyczących jej śmierci, ale nie były one godne wysłuchania.
— Nie, o H… — urwała, dusząc się. Imię Hadesa nie chciało przejść przez gardło, jakby tysiące igieł wyrosło wewnątrz lub jakby żywy ogień palił ją od środka. — Plutonie — dokończyła innym, tak obcym tytułem.
Hades zmarszczył czoło, po czym grzmotnął pięścią w tron. Jęki i żale wyleciały z kości, niosąc się po ścianach, w których próbowały znaleźć drogę ucieczki. Bóg porwał je ponownie do siebie, wciskając w tron i nakazując czekać tam na ich koniec. Kornelia zlękła się. Krople potu spłynęły po jej twarzy, skapując na chłodną posadzę. Wzrok wbiła we własne stopy. Czy ją również czekał taki los? Obawiała się, że tak.
— Powiedziałem: podnieś głowę — rozkazał ponownie bóg.
Zapomniała. Na krótki moment zapomniała o rozkazie i pozwoliła emocjom wziąć górę. Natychmiast naprawiła ten błąd, kierując pewny wzrok ku Hadesowi. Spod brony wyłonił się uśmiech — pełen smutku, ale mimo wszystko oznaczający, że spełniła właściwie żądania boga.
— Plutonie Najwyższy, przybyłam! — oświadczyła dumnym głosem, który rozniósł się echem między komnatami pałacu.
— Poznałaś świat? — spytał, postukując palcami o kości.
— Nie. — Pokręciła nieświadomie głową.
— A odpowiedzi?
— Także nie.
— Nauczyłaś się czegoś nowego?
— Jeszcze nie.
— Więc dlaczego ośmielasz się wracać do domu?
— Ponieważ… — próbowała znaleźć odpowiedź, lecz wtedy zorientowała się, że w trakcie całej rozmowy słowa samoistnie przechodziły przez jej gardło. Aż do teraz nie była świadoma z jaką łatwością mówiła, nie zastanawiając się choćby przez chwilę nad sensem wypowiedzi. Mówiła, bo tak nakazywały jej usta. Jednak teraz straciła wszystko. Odpowiedzi umilkły.
— Więc oddaj to, co masz oddać, i wracaj na swoje miejsce — kontynuował Hades, nie przejmując się milczeniem.
— Nie.
— Dlaczego?
Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?, jedno pytanie odbiło się okrutnym echem, błądząc między wszystkimi myślami i raniąc ją, gdzie tylko mogło.
Wzięła głęboki wdech, uspokajając się. Znała odpowiedź, jej usta znały, więc wystarczyło pozwolić im mówić.
— Pochodnia wciąż nie wygasła — wyszeptała słabym głosem.
Nogi zwiotczały jej w kolanach. Upadła na posadzkę, podpierając się rękoma, aby nie stracić całkowicie sil przed Hadesem. Rozmowa wciąż się nie zakończyła.
— To dlaczego wróciłaś? — ponowił pytanie.
— Nie wiem, o Plutonie — wysapała z trudem. — Nie pamiętam. Nie pamiętam panie. Ja tylko słucham, nie mówię. O Plutonie, ja nic nie wiem…
Rozpłakała się, a łzy skapnęły na jej dłoń — były czarne. Czarne, jak sama sala, w której się znajdowała.
Rozległ się stukot. Jak na zawołanie, podniosła się, a berło uderzyło jeszcze trzykrotnie o posadzę. Hades sięgnął do kieszeni, wyjmując z niej czerwony jak krew granat. Wypuścił go z dłoni i pozwolił przeturlać aż pod same stopy Kornelii. Zawahała się. Bóg nie wyglądał na wściekłego, może wręcz przeciwnie. Przypominał jej surowego ojca, który cieszy się z sukcesu córki, jednocześnie wierząc, że wciąż nie wykorzystała pełni swych możliwości. I chce jej w tym pomóc…
Chwyciła granat i podniosła na wysokość twarzy, przyglądając się owocu ze wszystkich stron. Wydawał się taki smaczny. Kusił, aby spróbować choć kęsa. Nie był jednak przeznaczony dla niej. Schowała więc granat za suknię, a sama podziękowała bogu za dar.
— Zrób z niego dobry użytek.
— Tak jest, Plutonie! — obiecała.
— Dobrze. — Kiwnął głową. — A teraz musimy ogarnąć sytuację. Jak widzę, w moim królestwie zapanował dzięki tobie chaos.
Zaśmiał się gorzko.
— Wybacz mi, o Plutonie, sędziowie chcieli mnie posłać do Tartaru — próbowała usprawiedliwić swoje czyny.
— Nie wątpię, nie wątpię. Tym razem wybaczę ci, ale następnym razem pozwól im…
Zza drzwi rozległ się hałas. Najpierw rozniosły się krzyki, a potem podmuch wiatru wtargnął do pomieszczenia, poruszając wszystkimi zasłonami.
Kornelia przysłoniła oczy, czując, jak ostre powietrze rani ją w policzki. Skuliła się i przeczekała niespodziewany atak, gdy nagle wszystko umilkło. Zapanowała błoga cisza, którą przerwało dopiero sapanie. Na skórze poczuła czyjś dotyk; chłodny i podejrzenie znajomy. Rozsunęła dłonie — Tanatos trzymał ją w talii, osłaniając dookoła czarnymi skrzydłami.
— Nie, nie, nie — wysapał szybko. Czarny kosmyk wysunął się z przylizanej fryzury, zawisając nad czołem. Zakołysał się w jedną stronę i w drugą, aż Tanatos przygładził go do reszty włosów. — Nie mogą cię zabrać, nie teraz.
—…zaprowadzić siebie do Tartaru — dokończył spokojnym tonem Hades. — A teraz, Tanatosie, rozsuń skrzydła.
Zadrżał, przysuwając skrzydła bliżej Kornelii. Wahał się, jakby nie ufał własnemu panu. Kornelia dotknęła policzka Tanatosa, przez chwilę głaszcząc gładką, bladą skórę, która była przyjemnie miękka w dotyku. Pochwyciła twarz boga w dłonie i przysunęła bliżej siebie.
— Będzie dobrze — odparła, choć jego słowa owiało kłamstwo.
Tanatos wypuścił Kornelię z objęć i rozsunął skrzydła, następnie klękając przed panem. Czarny płaszcz uniósł się, nie muskając nawet skrawkiem materiału posadzki. Tanatos założył kaptur, a złoty nożyk położył przed siebie, spinając pokornie głowę.
— Wybacz mi, o Hadesie — rzekł pełen skruchy. — Popełniłem błąd i przyszedłem go naprawić.
— Błąd? — zdziwił się. Złapał za podbródek, rozmasowując go, gdy pogrążył się w zadumie. — Jeszcze za wcześnie na popełnianie błędów. Póki co pojawiły się… — urwał, szukając właściwego słowa — niedogodności — skończył, wbijając surowy wzrok w Kornelię.
Wzdrygnęła się.
— Wybacz mi, o Plutonie! — krzyknęła, nie wiedząc, gdzie popełniła błąd; na jakie „niedogodności” skazała boga zmarłych.
— Niedogodności trzeba się pozbyć — mówił dalej, ignorując jej prośbę. — Najpierw wyjaśnij jej, dlaczego pochodnia wciąż nie zgasła, a potem zaprowadź znowu do świata żywych — zwrócił się do Tanatosa. — Sama musisz dokończyć tę historię. Nikt za ciebie tego nie zrobi.
— Panie, czy mam…
— Zaprowadź ją do komnaty mitów — rozkazał, nim Tanatos zdążył dokończyć zdanie.
Kornelia znowu stała się niewidzialna. Rozmowa toczyła się między dwoma bogami, z oczywistym jej pominięciem. Nic więcej nie mogła zrobić, tylko słuchać i czekać na ostateczny werdykt — na to, co zamierzają z nią zrobić. Zanim to nastąpiło, Tanatos sięgnął do kieszeni, wyjmując trzy kosmyki włosów i srebrną monetę. Złotówka należała do Kornelii.
— Oddaj — wyszeptała złowieszczo.
Odwrócił się, stanowczo kręcąc głową.
— Oddaj! — powtórzyła ostrzej, zaczynając tracić cierpliwość.
— Nie — znowu padło to samo słowo, którego używała i które na okrągło słyszała.
— Oddaj! — krzyknęła, rzucając się na Tanatosa. Pochwyciła boga za płaszcz, przyciągając do siebie. — Oddawaj! — powiedziała po raz czwarty.
Zachwiała się. Przed oczami pojawiły się mroczki, a sama Kornelia zrozumiała, co właśnie zrobiła. Zadrżała, nie tylko ze strachu przed gniewem Hadesa czy Tanatosa, ale może bardziej przez wzgląd na nadpobudliwą reakcję. Nie powinna była się tak zachować. Uwolniła płaszcz z uścisku i odsunęła, pokornie kierując głowę ku podłodze.
Po sali rozbrzmiał metaliczny dźwięk.
Pieniążek przeturlał się po kolejnych fragmentach posadzki, aż zatańczył wokół stopy Kornelii, zatrzymując się przy jej palcach. Pochwyciła monetę i spojrzała na Hadesa. Kiwnął i to jej wystarczyło.
Rozchyliła ranę na szyi. Mięśnie rozsunęły się bez najmniejszego problemu, ukazując lepką przestrzeń, która nie otwierała się szerzej. Włożyła pieniążek do środka, nie brudząc sobie przy tym choćby rąk.
— Dziękuję.
Kiwnęła, sklejając szyję w jedną całość. Palcami przycisnęła do sobie skórę do momentu, w której pozostała na niej jedynie cienka linia.
— Zabiorę ją — oświadczył Tanatos, rozpościerając skrzydła.

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!