Przekroczyła
bramę. Porywisty wiatr zerwał się, porywając ze sobą jej włosy. Zebrała je
kucyk, trzymając w dłoni, gdy wkroczyła na krętą, wydeptaną ścieżkę, z
widocznym na jej końcu budynkiem. Czekała na nią jednak chłodna i martwa
równina, inna od ostatniej, którą mijała. Żadne drzewa na niej nie rosły.
Panowała w niej pustka, a przed ciszą bronił się jedynie donośny wiatr. A wraz
z wiatrem zdawały szamotać się pędzone w wirach powietrza dusze — cienkie,
niemal bezbarwne, które zostały skazane na wieczną tułaczkę z wichrami.
Jęki i
płacze, jakby dzieci, wydobywały się zza wysokich wydm. Kornelia przeszła
kawałek, choćby na moment nie wychylając się z wyznaczonej ścieżki, aby
przypadkowo nie skazać się na wiecznie towarzystwo tych aktów rozpaczy.
Pierwszego
zmarłego napotkała chwilę później. Duch nie zauważył jej. Przyglądał się
mknącym wraz z wiatrem duszom, wyciągając ku nim suchą jak wiór dłoń, jakby
chciał do nich dołączyć. Wicher pomijał go, pozostawiając na pastwę samotności.
Aczkolwiek nie poddał się. Pozostał w tym samym miejscu, w tej samej pozycji, z
błagalnymi prośbami wydobywającymi się ze spierzchniętych ust.
Piasek
przesunął się, a wydma znikła, ujawniając porośnięty krótką trawą plac, na
którym płakały niemowlęcia. Wokół nie pilnowała ich żadna matka. Samotne
maleństwa krzyczały, zwracając uwagę wisielców z sąsiadującego domu. Drzewa
pięły się wysoko, a suche gałęzie stopniowo pękały pod ciężarem zwisających z
nich ludzi.
Trzasnęły
równocześnie.
Zmarli
spadli na gołą ziemię, uderzając się głowami, a liny wysunęły spod ich szyi,
uciekając na kolejne gałęzie. Pociągnęły ich za sobą, wymierzając samobójczą
karę. Błagalnie wystawiali ręce ku chowającym głowy w piach mężczyznom. Niesłusznie skazani, pomyślała Kornelia,
spoglądając na nich kątem oka. Nagle rozległ się wojenny krzyk. Bębny zagrały,
a wojownicy w złotych napierśnikach rzucili się do boju, przenikając przez
kolejkę prowadzącą do wielkiego sądu.
—
Kolejna? — spytała zrezygnowana dziewczyna, później zaintrygowało ją co innego.
Skoro Charon nie przewoził nikogo, skąd brali się więc ci, których miała przed
sobą?
Weszła
w sam środek zmarłych, początkowo nie przykuwając niczyj uwagi. Wszystko
zmieniło się, gdy minęła starszą panią, latynoskę, która chwyciła w obie dłonie
laskę, wykrzykując:
—
Stoję tu od kilkunastu dni, nie wpychaj mi się!
Pozostali
obrócili się i niedługo potem dołączyli do kobiety, widząc przechodzącą obok
nich Kornelię. Zniosła ich obelgi, wrzaski i jeszcze mniej milsze słowa z
ogromną dozą cierpliwości. Nie zatrzymała się choćby na chwilę, a tym bardziej
nie odpowiedziała na ich oskarżenia. Skierowała się prosto na budowlę. Nie, to nie to, pomyślała, choć nie
wiedziała, skąd przybyły te myśli. Minęła połowę kolejki i wtedy ujrzała, co
jej umysł pragnął przekazać. Naprzeciw znajdowała się jedynie jedna kolumnada —
rząd kolumn połączony ze sobą belkowaniem w stylu jońskim. Zza niego wydobywała
się jedynie ciemność. Jeden strażnik stał przez pierwszą z kolumn, czytając z
kamiennej tablicy imię zmarłego i zapraszając na drogą stronę konstrukcji.
Wątpiła, by znalazła się na tej liście.
—
Justin! — wyczytał strażnik.
Wyczytany
nie zdążył nawet się poruszyć, gdy naprzeciw niego wyszła Kornelia. Przeprosiła
kiwnięciem mężczyznę i ominęła w milczeniu strażnika, który z niedowierzaniem
wczytał się w wypisane imiona, poszukując właśnie jej.
—
Proszę… Zaczekaj… — zająknął się i
zamilkł, a słowa utknęły mu w gardle.
— Ja
tylko na chwilę — obwieściła, przechodząc na drugą stronę.
Wbrew
oczekiwaniom, ciemność nie wyszła na spotkanie. Jasne, dotąd nienapotkane w
Hadesie światło oślepiło ją. Potem trzy cienie wyszły na wielki piedestał,
stając z trzema papirusami, w które się wczytali. Trzy kamienne tabliczki
zawisły nad ich głowami: Minos, Ajakos i Radamantys. Ich twarze skrywał blask,
widziała jedynie zarys ich cieni, a z tych trzech największy należał do Ajakosa.
Naradzili się szeptem.
— Nie
jesteś Justinem — odezwał się niski,
gardłowy głos. Nie rozpoznała, do którego z sędziów należał.
— Nie.
— Co
tu więc robisz? — spytał następny.
—
Tanatos mnie odrzucił. Przybyłam więc na własną rękę. Nikt nie jest w stanie mnie
dotknąć. Nie wiem, kim jestem — wyjaśniła w skrócie.
Ponownie
rozpoczęli konwersację, by po kilku wymienionych zdaniach odejść w milczeniu.
Światło zgasło, a cichy szept rozniósł się echem po pomieszczeniu. Ciemność
nastała, pozostawiając jedynie niewielkie światełko, jakby znajdujące się na
końcu tunelu. Podążyła ku niemu, lecz zamarła w połowie drogi. Tartar, ostrzegły ją myśli, zanim
wykonała kolejny krok. Nawet jeśli chciała pójść dalej, trafić do
najciemniejszej, najbardziej bezlitosnej krainy w świecie zmarłych, nogi
odmawiały posłuszeństwa. Nie pozwalały iść dalej. Serce krzyczało, aby
zawróciła, a umysł zgadzał się z nim bez najdrobniejszych sprzeciwów. Cofnęła
się, napotykając na kolejne szepty — wydawały się należeć do trzech sędziów.
Ciche zdania przerodziły się w krzyki. Mówili chyba o niej, ale nie rozumiała w
pełni ich rozmowy. Więc odeszła. Pozostawiła za sobą sąd i przeszła między
mrokiem a trzema piedestałami.
Zaskrzypiało
tuż nad głową Kornelii. Uniosła wzrok, a złota waga zachybotała się najpierw w
prawo, potem w lewo, aż rozkołysała w równym tempie, nie przerywając. Sędziowie
znów podjęli dyskusję.
—
Winna czy niewinna?
—
Winna! — krzyknął drugi głos.
—
Uważam, że o samej winie nie może przesądzać niezdecydowanie wagi! — obronił ją
pierwszy z mężczyzn.
— Nie
przeszła próby.
— A ja
mówię wam, że zasłużyła na pola elizejskie.
—
Wdarła się tu bezprawnie! Nawet nie podała imienia!
—
Zgadza się! Każdy stoi w kolejce i czeka, a ona…
—…nie
ma imienia. Jak więc miała dostać się na sąd.
—
Winna, winna!
—
Niewinna, niewinna!
—
Przepraszam — odezwała się, kiedy rozmowa zaczęła podążać w niewłaściwym
kierunku. — Nawet gdybym chciała, nie mogę iść do Tartaru.
— I
przerywa! — zarzucił jej jeden z sędziów.
Westchnęła
ciężko, odkrywając, dlaczego kolejka poruszała się tak wolno. Sędziowie gadali
zbyt długo, rozwodząc się nad losem zmarłego, kiedy wystarczyła jedna, prosta
decyzja. Kornelia zdawała sobie sprawę, że w jej przypadku jest trudniej, ale
nadal traciła chęć słuchania kłótni. Myśli zawsze prowadziły ją we właściwe
miejsce, więc i teraz zdecydowała im zaufać.
Poszła
dalej w tym samym kierunku, wychodząc na krętą, pokrytą najróżniejszymi
kamieniami drogę, które wbijały się w jej gołe stopy. Postawiła pierwszy krok,
lecz ból przeniknął przez łydkę, paraliżując ją. Przyklęknęła i zdarła z brzegu
sukni kawałek materiału, przywiązując go do stóp. Nie pomogło za wiele, ale
chód stał się znośny.
—
Łapcie ją! — rozległ się wrzask zza jej pleców.
—
Winna!
— Nie
wolno jej się dostać do pałacu.
Jakiego pałacu?, spytała,
łapiąc w dłonie ciemny, niewyczuwalny pył, który zniknął wraz z zetknięciem się
ze skórą. Widziała obraz pałacu w umyśle, dokładnie lustrując jego mroczne,
piętrzące się ku ziemi wieżyczki. I tron, utkany z dziesiątków tysięcy kości
zmarłych, a na nim zasiadającego mężczyznę. Widok zamazał się, gdy w oczach
zebrały się łzy. Już kiedyś wkroczyła do pałacu, do uroczystej sali, w której
sprawował rządy pan zmarłych. Rozmawiała z nim — dłużej niż początkowo sądziła.
Dzień przemieniał się w noc, a noc w dzień, a później nastały już tylko
wieczność i ciemność. Przymknęła powieki, a gdy je otworzyła, stała już w
mieszkaniu Agnieszki i Rafała. Tak, to w tym miejscu się wszystko zaczęło. To
ten pałac, którego stąd nie widziała, ale który znajdował się na końcu drogi,
prowadził ją do początków całej tej przygody.
— Za
nią! — rozległ się krzyk za jej plecami.
Odwróciła
się. Horda zmarłych pędziła na rydwanie, poganiając kościste konie, aby
podążały jej śladem. Na ich czele jechał martwy wojownik odziany w złotą
zbroję, którego pierś przeszywała strzała. Wyjął z pochwy miecz i dumnie
wystawił przed siebie, wykrzykując słowa bojowe do upadłych.
— O
nie… — Pokręciła głową.
Zaczęła
biec, ignorując ból, wbijane w jej bose stopy kamienie. Zapadły teren, jakby
wyschnięte jezioro, wyrosło przed oczami. Stanęła na suchej, lecz
delikatniejszej w dotyku ziemi, brudząc skórę na zgniło—żółty kolor.
— W
zamian za ocalenie, za nią! — ryknął głos ponownie, roznosząc się cichym,
niepokojącym echem.
Zadrżała.
Nie,
nie powinni traktować jej w ten sposób. Przynależała do Hadesu, a tym samym
miała prawo spotkać się z jej panem.Obowiązek,
pojawił się ten sam głos, jakby wydobywający się z najgłębszych zakamarków
serca.
Kolejne
krzyki doszły do poprzednich, lecz zignorowała je, wierząc w słuszność własnych
racji.
Wkroczyła
na piaski. Ruchome zapadliska pochłaniały jej stopy, lecz za każdym razem
wychodziła, a na ubiorze pozostawał ten sam zapach przypominający zgniłe jajka.
Koła goniących ją powozów utknęły, zostając pochłonięte przez bezduszne
grzęzawiska. A Kornelia pędziła dalej, z czasem dostrzegając zarysy ciemnych
murów.
Żółta
para buchnęła przed jej twarzą. Cofnęła się odruchowo, zatykając jednocześnie
nos. Zapach był nie do zniesienia, ale powtarzała sobie, że znajdowała się już
tak blisko celu.
Mury
wyłaniały się zza otaczających je ostrych jak kraniec dzidy skał. Jeden tylko
przesmyk pozwalał zbliżyć się do bramy.
Przepuszczą mnie, pomyślała,
dodając sobie odwagi. Pierwszy krok okazał się najtrudniejszy. Bała się. Strach
opanował jej ciało, nakazując zawrócić i poddać się goniącym ją upadłym.
Broniły ją przed tym jedynie obietnice, które złożyła przed samą sobą.
Przełknęła
głośno ślinę i wkroczyła do przesmyku. Gorące powietrze uderzyło w jej oczy,
strzelając iskrami i popiołem we wszystkie strony. W jednej chwili upał zabrał
cały chłód. Kornelię pochwyciła niespodziewana gorączka — rozprzestrzeniająca
się po wszystkich komórkach, niemal wżerająca się w jej ciało. Oddech stał się
ciężki, jakby ktoś zabrał jej dostęp do powietrza. Ślina wysychała, a usta
pękały od suchości. Ognisty strumień
spłynął po murach wielkiego pałacu.
Żadne
przejście nie wyłoniło się po jej przybyciu. Brama była zamknięta —
podtrzymywana na diamentowych kolumnach, tak twardych, że zdawało się, iż żaden
bóg nie jest w stanie naruszyć tych konstrukcji. Tym bardziej ona.
Przyklęknęła,
pokornie pochylając czoło tuż nad samą ziemią. Ścisnęła usta w wąską linijkę i
załkała, w duchu błagając, aby przejście otworzyło się. Cisza trwała nadal, aż
zakłócił ją okrzyk wojenny. Miecz otarł się o skałę, gdy wojownik spojrzał na
Kornelię. Wyszczerzył zęby w uśmiechu tak przerażającym, że powstała, uciekając
w stronę bramy. Była gotowa wskoczyć do płonącej rzeki, ale nie skazać się na
wieczność w Tartarze.
Cerber
zawył z oddali.
Zmarli
zamarli, jednocześnie oglądając się w kierunku brzegu, przy którym czuwał pupil
Hadesa. Pies zaszczekał, sprawiając, że w sercu Kornelii ugościło się
ciepło. Cofnęła się ostrożnie, nie chcąc
narobić najmniejszego hałasu, a gdy obejrzała się w kierunku bramy, ta stała
przed nią otworem.
Weszła
niespostrzeżenie. Wejście zaczęło się za nią zamykać. Goniący ją zmarli
pospiesznie rzucili się w stronę rzeki, ale ich starania okazały się zbędne.
Brama zamknęła się w ciągu chwili. W środku zapanowała absolutna cisza.
Czarna
sala powitała Kornelię mrocznymi błyskami, z których każdy kierował się w
stronę jej oczu. Majestat pomieszczenia pochłonął dziewczynę w całym swym
pięknie i przerażeniu. Zadrżały jej kolana, zginając się samoistnie pośrodku
komnaty. Złoty tron utkany z kości zmarłych stanął na podwyższeniu —
wystarczył, aby dotknęła czołem chłodnej posadzki. Nie patrz, krzyczał umysł, który już wiedział, że na tym tronie
siedzi Hades. Wystarczyło podnieść głowę i ujrzeć oblicze pana. Nie umiała tego
zrobić. Nie bądź tchórzem! Nadal
pochylała się nad podłogą w bezruchu.
Wargi
rozchyliły się, lecz słowa ugrzęzły w gardle. Tak wiele pytań cisnęło się na
usta, tak długo wzbraniała się przed nimi, a gdy w końcu stanęła przed osobą,
która znała na nie odpowiedzi, milczała…. Bo Hades wciąż jej nie pozwolił
podnieść głowy. Czekała na jego rozkaz, proste zdanie, które wciąż nie zostało
wypowiedziane, jakby bóg bawił się z nią.
—
Podnieś głowę — padły cierpkie słowa.
Gwałtownie
uniosła, kierując wzrok na tron, na Brodacza, który spoczywał wśród zapachów
śmierci i niedostatku. Smutek skrywał się za siwą jak włosy staruszki brodą.
Włosy miał koloru czystej, nieskażonej inną barwą, czerni. Wyglądały
oniemiająco wraz z zębatą koroną okalającą jego głowę. Dzierżył złote berło w
prawej dłoni, o dwóch ostrzach, zaokrąglonych na swoich końcach.
—
Przybyłam — oświadczyła cichym tonem, drżąc przed obliczem boga. Nie mogę iść do Tartaru, nie wiem, kim
jestem, czas się ciągle cofa, kolejne zdania cisnęły się do jej umysłu, przepychając
między sobą, lecz żadne z nich nie przeszło przez usta. Nic więcej nie mogła
powiedzieć, jakby to jedno słowo, przybyłam, wystarczyło. Jakby uzupełniało
pozostałe.
— A
więc przybyłaś… — odparł, drapiąc się do brodzie. — Masz dla mnie opowieść ze
świata żywych?
Opowieść?, powtórzyła, szukając w
pamięci historii, którą mogła opowiedzieć panu. W głowie tkwiła pustka. Żadne
wspomnienie nie wydawało się na tyle intrygujące, by zadowolić Hadesa.
Zaniepokoiło ją to. Przecież zmierzyła się kilka razy z tymi samymi
wydarzeniami, poznała tak wiele szczegółów dotyczących jej śmierci, ale nie
były one godne wysłuchania.
— Nie,
o H… — urwała, dusząc się. Imię Hadesa nie chciało przejść przez gardło, jakby
tysiące igieł wyrosło wewnątrz lub jakby żywy ogień palił ją od środka. —
Plutonie — dokończyła innym, tak obcym tytułem.
Hades
zmarszczył czoło, po czym grzmotnął pięścią w tron. Jęki i żale wyleciały z
kości, niosąc się po ścianach, w których próbowały znaleźć drogę ucieczki. Bóg
porwał je ponownie do siebie, wciskając w tron i nakazując czekać tam na ich
koniec. Kornelia zlękła się. Krople potu spłynęły po jej twarzy, skapując na
chłodną posadzę. Wzrok wbiła we własne stopy. Czy ją również czekał taki los?
Obawiała się, że tak.
—
Powiedziałem: podnieś głowę — rozkazał ponownie bóg.
Zapomniała.
Na krótki moment zapomniała o rozkazie i pozwoliła emocjom wziąć górę.
Natychmiast naprawiła ten błąd, kierując pewny wzrok ku Hadesowi. Spod brony
wyłonił się uśmiech — pełen smutku, ale mimo wszystko oznaczający, że spełniła
właściwie żądania boga.
—
Plutonie Najwyższy, przybyłam! — oświadczyła dumnym głosem, który rozniósł się
echem między komnatami pałacu.
—
Poznałaś świat? — spytał, postukując palcami o kości.
— Nie.
— Pokręciła nieświadomie głową.
— A
odpowiedzi?
—
Także nie.
—
Nauczyłaś się czegoś nowego?
—
Jeszcze nie.
— Więc
dlaczego ośmielasz się wracać do domu?
—
Ponieważ… — próbowała znaleźć odpowiedź, lecz wtedy zorientowała się, że w
trakcie całej rozmowy słowa samoistnie przechodziły przez jej gardło. Aż do
teraz nie była świadoma z jaką łatwością mówiła, nie zastanawiając się choćby
przez chwilę nad sensem wypowiedzi. Mówiła, bo tak nakazywały jej usta. Jednak
teraz straciła wszystko. Odpowiedzi umilkły.
— Więc
oddaj to, co masz oddać, i wracaj na swoje miejsce — kontynuował Hades, nie
przejmując się milczeniem.
— Nie.
—
Dlaczego?
Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?, jedno
pytanie odbiło się okrutnym echem, błądząc między wszystkimi myślami i raniąc
ją, gdzie tylko mogło.
Wzięła
głęboki wdech, uspokajając się. Znała odpowiedź, jej usta znały, więc
wystarczyło pozwolić im mówić.
—
Pochodnia wciąż nie wygasła — wyszeptała słabym głosem.
Nogi
zwiotczały jej w kolanach. Upadła na posadzkę, podpierając się rękoma, aby nie
stracić całkowicie sil przed Hadesem. Rozmowa wciąż się nie zakończyła.
— To
dlaczego wróciłaś? — ponowił pytanie.
— Nie
wiem, o Plutonie — wysapała z trudem. — Nie pamiętam. Nie pamiętam panie. Ja
tylko słucham, nie mówię. O Plutonie, ja nic nie wiem…
Rozpłakała
się, a łzy skapnęły na jej dłoń — były czarne. Czarne, jak sama sala, w której
się znajdowała.
Rozległ
się stukot. Jak na zawołanie, podniosła się, a berło uderzyło jeszcze
trzykrotnie o posadzę. Hades sięgnął do kieszeni, wyjmując z niej czerwony jak
krew granat. Wypuścił go z dłoni i pozwolił przeturlać aż pod same stopy
Kornelii. Zawahała się. Bóg nie wyglądał na wściekłego, może wręcz przeciwnie.
Przypominał jej surowego ojca, który cieszy się z sukcesu córki, jednocześnie
wierząc, że wciąż nie wykorzystała pełni swych możliwości. I chce jej w tym
pomóc…
Chwyciła
granat i podniosła na wysokość twarzy, przyglądając się owocu ze wszystkich
stron. Wydawał się taki smaczny. Kusił, aby spróbować choć kęsa. Nie był jednak
przeznaczony dla niej. Schowała więc granat za suknię, a sama podziękowała bogu
za dar.
— Zrób
z niego dobry użytek.
— Tak
jest, Plutonie! — obiecała.
—
Dobrze. — Kiwnął głową. — A teraz musimy ogarnąć sytuację. Jak widzę, w moim
królestwie zapanował dzięki tobie chaos.
Zaśmiał
się gorzko.
—
Wybacz mi, o Plutonie, sędziowie chcieli mnie posłać do Tartaru — próbowała
usprawiedliwić swoje czyny.
— Nie
wątpię, nie wątpię. Tym razem wybaczę ci, ale następnym razem pozwól im…
Zza
drzwi rozległ się hałas. Najpierw rozniosły się krzyki, a potem podmuch wiatru
wtargnął do pomieszczenia, poruszając wszystkimi zasłonami.
Kornelia
przysłoniła oczy, czując, jak ostre powietrze rani ją w policzki. Skuliła się i
przeczekała niespodziewany atak, gdy nagle wszystko umilkło. Zapanowała błoga
cisza, którą przerwało dopiero sapanie. Na skórze poczuła czyjś dotyk; chłodny
i podejrzenie znajomy. Rozsunęła dłonie — Tanatos trzymał ją w talii,
osłaniając dookoła czarnymi skrzydłami.
— Nie,
nie, nie — wysapał szybko. Czarny kosmyk wysunął się z przylizanej fryzury,
zawisając nad czołem. Zakołysał się w jedną stronę i w drugą, aż Tanatos
przygładził go do reszty włosów. — Nie mogą cię zabrać, nie teraz.
—…zaprowadzić
siebie do Tartaru — dokończył spokojnym tonem Hades. — A teraz, Tanatosie,
rozsuń skrzydła.
Zadrżał,
przysuwając skrzydła bliżej Kornelii. Wahał się, jakby nie ufał własnemu panu.
Kornelia dotknęła policzka Tanatosa, przez chwilę głaszcząc gładką, bladą
skórę, która była przyjemnie miękka w dotyku. Pochwyciła twarz boga w dłonie i
przysunęła bliżej siebie.
—
Będzie dobrze — odparła, choć jego słowa owiało kłamstwo.
Tanatos
wypuścił Kornelię z objęć i rozsunął skrzydła, następnie klękając przed panem.
Czarny płaszcz uniósł się, nie muskając nawet skrawkiem materiału posadzki.
Tanatos założył kaptur, a złoty nożyk położył przed siebie, spinając pokornie
głowę.
—
Wybacz mi, o Hadesie — rzekł pełen skruchy. — Popełniłem błąd i przyszedłem go
naprawić.
—
Błąd? — zdziwił się. Złapał za podbródek, rozmasowując go, gdy pogrążył się w
zadumie. — Jeszcze za wcześnie na popełnianie błędów. Póki co pojawiły się… —
urwał, szukając właściwego słowa — niedogodności — skończył, wbijając surowy
wzrok w Kornelię.
Wzdrygnęła
się.
—
Wybacz mi, o Plutonie! — krzyknęła, nie wiedząc, gdzie popełniła błąd; na jakie
„niedogodności” skazała boga zmarłych.
—
Niedogodności trzeba się pozbyć — mówił dalej, ignorując jej prośbę. — Najpierw
wyjaśnij jej, dlaczego pochodnia wciąż nie zgasła, a potem zaprowadź znowu do
świata żywych — zwrócił się do Tanatosa. — Sama musisz dokończyć tę historię.
Nikt za ciebie tego nie zrobi.
—
Panie, czy mam…
—
Zaprowadź ją do komnaty mitów — rozkazał, nim Tanatos zdążył dokończyć zdanie.
Kornelia
znowu stała się niewidzialna. Rozmowa toczyła się między dwoma bogami, z
oczywistym jej pominięciem. Nic więcej nie mogła zrobić, tylko słuchać i czekać
na ostateczny werdykt — na to, co zamierzają z nią zrobić. Zanim to nastąpiło,
Tanatos sięgnął do kieszeni, wyjmując trzy kosmyki włosów i srebrną monetę.
Złotówka należała do Kornelii.
—
Oddaj — wyszeptała złowieszczo.
Odwrócił
się, stanowczo kręcąc głową.
—
Oddaj! — powtórzyła ostrzej, zaczynając tracić cierpliwość.
— Nie
— znowu padło to samo słowo, którego używała i które na okrągło słyszała.
—
Oddaj! — krzyknęła, rzucając się na Tanatosa. Pochwyciła boga za płaszcz,
przyciągając do siebie. — Oddawaj! — powiedziała po raz czwarty.
Zachwiała
się. Przed oczami pojawiły się mroczki, a sama Kornelia zrozumiała, co właśnie
zrobiła. Zadrżała, nie tylko ze strachu przed gniewem Hadesa czy Tanatosa, ale
może bardziej przez wzgląd na nadpobudliwą reakcję. Nie powinna była się tak
zachować. Uwolniła płaszcz z uścisku i odsunęła, pokornie kierując głowę ku
podłodze.
Po
sali rozbrzmiał metaliczny dźwięk.
Pieniążek
przeturlał się po kolejnych fragmentach posadzki, aż zatańczył wokół stopy
Kornelii, zatrzymując się przy jej palcach. Pochwyciła monetę i spojrzała na
Hadesa. Kiwnął i to jej wystarczyło.
Rozchyliła
ranę na szyi. Mięśnie rozsunęły się bez najmniejszego problemu, ukazując lepką
przestrzeń, która nie otwierała się szerzej. Włożyła pieniążek do środka, nie
brudząc sobie przy tym choćby rąk.
—
Dziękuję.
Kiwnęła,
sklejając szyję w jedną całość. Palcami przycisnęła do sobie skórę do momentu,
w której pozostała na niej jedynie cienka linia.
—
Zabiorę ją — oświadczył Tanatos, rozpościerając skrzydła.
0 Comments:
Prześlij komentarz