— Kornelia! — krzyknęła Penelopa, biegnąc w
stronę nieprzytomnej dziewczyny. — Odsuńcie się, szybko!
Śpiewy driad ustały w jednej chwili. Flet wypadł
z rąk satyra. Mężczyzna uciekł w gęsty las niczym przepłoszone zwierzę. Liście
zaszeleściły wśród drzew, wysychając przez strach swych opiekunek. Kobiety
zlęknione stanęły przy swoich pniach, drżąc. Dłonie wtopiły w korę, łącząc z
nią skórę, aż w pełni zostały pochłonięte przez swoje domy.
Penelopa zignorowała je. Zdjęła z siebie bluzę i
zarzuciła ją na bladą jak śmierć Kornelię; lecz wciąż żywą. Potrząsnęła ją za
ramiona, wciąż powtarzając:
— Obudź się! — Łzy spłynęły po jej
zaczerwienionych policzkach.
Złapała się gwałtownie z głowę, wplatając palce
we włosy. Szarpnęła, wyrywając kilka z nich. Ręce bezwładnie opadły jej na
kolana. Zakrwawione kosmyki wysunęły się porwane przez ciepły powiew Zefira.
— Co tu robisz? — spytała głosem pełnym żalu i
rozczarowania. Nie rozumiała powodu, dla którego Kornelia miała się znaleźć
razem z nią w świecie bogów. To była jej wina? Bo poprosiła o głupie lustro?
Czy za wszystkim krył się zwyczajny podstęp? Próbowała w myślach znaleźć
odpowiedź, ale przychodziły kolejne problemy — nie rozwiązania.
Nie wiedziała, co robić dalej. Docierało do nie
tylko, że za wszelką cenę musi obudzić Kornelię.
Podniosła dłoń w desperacji, po czym wymierzyła
ostry cios prosto w policzek najlepszej przyjaciółki. Rozległ się plask, a
potem krzyk Kornelii. Dziewczyna gwałtownie podniosła się, uderzając czołem w
policzek Penelopy. Obie wrzasnęły z bólu. Skuliły się i jęknęły.
— Za co?! — wyrzuciła z siebie z wyrzutami
Kornelia.
— Rozejrzyj się!
Zrobiła tak od niechcenia. Zadrżała. Oblepiona
zielonym mchem kobieta wyjrzała zza pnia, mrugając liścianymi powiekami w jej
stronę. Pomachała w jej kierunku, lecz Kornelia zamarła w całkowitym bezruchu.
Bała się? Raczej nie, po prostu nie umiała wyjaśnić tego, co widzi. Przetarła
oczy, sądząc, że to tylko wredny sen, ale nic się nie zmieniło. Zwieszony w
powietrzu pałac Zeusa zalśnił diamentami, a białe skrzydła Irys rozpostarły się
na niebieskim sklepieniu. Nie śniła… Złapała się za ramiona. Poprawiła bluzę,
która zsunęła się podczas pobudki, wbijając wzrok w czerniejącą trawę. Położyła
dłoń na czole, następnie przysłaniając nią oczy.
— To jakiś żart? — wydusiła z siebie, choć znała
już prawdę.
— Niestety nie — odpowiedziała smutnie Penelopa.
— Znalazłyśmy się obie w świecie bogów. Ale… — Pokręciła głowę. — Jak ty się
tutaj znalazłaś?! — Podniosła głos. — Co się stało?!
— Nie pamiętam! — odkrzyknęła. Wstała, rzucając
bluzą prosto w twarz Penelopy. — Nie miej do mnie pretensji! Cholera! — Skuliła
się z bólu, który nagle chwycił ją pod brzuchem. Zrobiło jej się niedobrze.
Pochyliła się nad ziemią, oddychając głęboko.
Penelopa od razu podbiegła do niej tyłu,
przytulając do siebie. Pogłaskała dziewczynę po głowie, cicho powtarzając, że
wszystko będzie dobrze — sama nie wierzyła we własne słowa.
— Uspokójcie się! — rozległ się wrzask z okolic
drzew.
Dziewczyny podskoczyły w miejscu. Odsunęły się,
zauważając ogromny cień, który zbliżał się w ich stronę. Penelopa stuknęła
Kornelię w ramię, po czym chwyciła ją pod pachy i zaczęła ciągnąć za sobą. Na
ucieczkę było za późno, ale nie zamierzała przegrać bez podjęcia próby
ratowania się. Nagle przystanęła. Kornelia obróciła się i spojrzała na nią z
niedowierzaniem. Słońce Apolla wyszło zza chmur, a promienie padły na twarz
Erika, który z trudem przedarł się przez gąszcz. Obie zamarły, nie ciesząc się
ani nie smucąc z jego przybycia.
— Naprawdę myślicie, że mi uciekniecie? — spytał
żartobliwym tonem, rozciągając prawą rękę.
Penelopa zacisnęła zęby ze złości. Zęby
zagrzechotały jej.
— Kim on jest? — szepnęła Kornelia.
— Erik, facet, który mnie porwał — wyjaśniła
szybko.
— O nie, nie! — Stanął w swojej obronie. —
Poprosiłem o pomoc, a ty zgodziłaś się, nieprawdaż? — Uśmiechnął się, po czym
westchnął z rozczarowaniem. — Nie kłócę się więcej. — Machnął od niechcenia
rękoma. Złożył je w gest modlitwy i zwrócił się do Penelopy: — Zapomnijmy o tym
i, proszę, pójdźmy nad przepaść i załatwmy sprawę bez większych problemów.
Założył ręce na piersi, nerwowo tupiąc nogą o
podłoże. Spieszył się. Na Olimpie panowała niepokojąca cisza, która z jednej
strony cieszyła go, a z drugiej martwiła. Nigdy nie zwiastowała niczego
dobrego, choć teraz dawała mu okazję na to, by bez większych niespodzianek
przejść nad Granicę Olimpu.
Nie ufały mu. Erik nie miał do nich żadnych
pretensji; każdy tak by się zachował. Jednak on nie posiadał dodatkowego czasu,
który mógłby dać dziewczynom na zastanowienie.
— Zabierz nas do domu — oświadczyła nagle
Kornelia, przerywając ciszę.
Mężczyzna aż cofnął się z wrażenia. Ta
dziewczyna musiała być martwa, skoro przebywała w świecie bogów, a mimo to
wydawała się nie zdawać sobie z tego sprawy.
— Nie możesz wrócić do… — Zawahał się. Podrapał
się po policzku. Prawda rozwiązałaby wiele kwestii, ale w ostatniej chwili zdał
sobie sprawę, że nikt by mu nie uwierzył — nie jemu.
— Ponieważ? — Wbiła ostre spojrzenie w Erika.
Westchnął, zastanawiając się, co ma teraz
powiedzieć.
— Trzeba wam jakoś pomóc? — zapytał szczerze.
— Zabawne. — Kornelia fuknęła. — Nie ufaj mu —
zwróciła się do przyjaciółki. — Masz nas natychmiast zabrać do domu, koniec
tego wszystkiego.
— Jak już wcześniej wspomniałem, Penelopa
obiecała mi pomóc, poza tym nie jest tak łatwo się wydostać z tego miejsca. A
na pewno ciężej będzie z trzema osobami, aniżeli z dwoma — wyjaśnił.
— Ciężej oznacza trudniej, nie że się nie da —
chwyciła go za słowa.
Zaśmiał się pod nosem. Kornelia potrafiła z nim
rozmawiać, w przeciwieństwie do Penelopy, która wciąż milczała. Czuł się
zawiedziony jej osobą. Oczekiwał więcej po uczennicy Fobosa.
— Nie, panienko. — Przysiadł przed dziewczynami.
Ból znowu chwycił go w nodze. Syknął cicho. Dziewczyny na szczęście tego nie
zobaczyły. — Dla twojej wiadomości ja tu stawiam warunki. Jeśli dotrzemy
bezpiecznie pod Granicę Olimpu, a Penelopa odda swoją krew, to przyrzekam
zabrać was do domu.
Pseudologos, bóg kłamstwa, musiał być z niego
teraz dumny. Wielkie oszustwo przeszło w kilku prostych zdaniach przez usta,
bez najmniejszego zwątpienia czy skruchy.
Rozbrzmiał dźwięk obijających się o siebie
łańcuchów. Krzyk przebił się przez niebo Olimpu. Mieszkańcy domu bogów zamarli
w oczekiwaniu na odpowiedzi. Jeden głos rozniósł się echem między wielkimi
pałacami bogów, ogłaszając wielki gniew Zeusa, a drugi błagania kobiety.
Metalowa klatka opadła z chmur, zawierzając się w powietrzu. Naga jak
nowonarodzone dziecko Afrodyta przysunęła się bliżej krat, spoglądając na
znajdujący się pod nią świat.
Erik odsunął się z przerażenia.
— Uciekajmy szybko w las — szepnął, łapiąc w
nadgarstkach Penelopę i Kornelię. Pociągnął je za sobą, zanim słodki, ponętny
głos wydobył się z ust bogini miłości.
— Zimno mi. — Słowa wypłynęły z kobiety
delikatnym tonem, który pochwycił serca bogów. — Ile oddałabym za to, żeby
męskie ciało ogrzało me zziębnięte kończyny? Ile pocałunków złożyłabym
wybawicielowi, który wyciągnąłby ręce, aby zabrać mnie w swoje ramiona?
Uśmiech przykrył piękną twarz Afrodyty. Gołębie
podleciały do niej, niosąc wiosenne kwiaty, które rozsypały nad złotymi włosami
swej pani. Rozmowy zabrzmiały wśród bogów, przeradzając się stopniowo w kłótnie
między tymi, którzy pragnęli popaść w łaski Afrodyty.
Penelopa uniosła wzrok, przypominając sobie
wizytę sprzed dwóch dni. Na samo wspomnienie o jej idealnych rysach, zaokrąglonych
kształtach zrobiło jej się gorąco. Serce zakołatało w nierównym tempie.
Przystanęła przy jednym z drzew, potrzebując wziąć kilka głębszych wdechów.
— Nie zatrzymuj się — ostrzegł ją Erik.
Pokręciła głową. Policzki przykryła czerwień.
Nie zdołała wykonać choćby jednego kroku dalej. Nogi zatrzęsły się, tak bardzo
chcąc zanieść ją pod klatkę, w której Afrodyta machała do niej delikatną jak
łabędzi puch dłonią. Wyciągnęła przed siebie rękę, lecz ta została gwałtownie
pochwycona przez Erika. Wykręcił nią i zarzucił na plecy.
— Na Zeusa, spróbuj zapomnieć o Afrodycie!
Cholera, jedno spotkanie i już się zakochałaś. — Poprawił w biegu zawieszoną na
swoich plecach Penelopę. — Zapomnij i tyle.
— A możesz łaskawie wyjaśnić, panie wszystko
wiem i siedzę cicho. — Żachnęła się Kornelia.
— Afrodyta to bogini piękna i miłości. —
Prychnął. — Nie słyszysz, jak kusi? Jeśli nadal nie rozumiesz, dziewczynko, to
za chwilę zjawi się tutaj kilku bogów, którzy z chęcią ją uwolnią. Bogów,
którzy na pewno zainteresują się twoją koleżanką.
Kornelia zrozumiała, ale nie zaufała.
Wyrwała się z uścisku Erika, zaczynając biec o
własnych siłach. Mężczyzna był od niej znacząco szybszy, ale nadal dotrzymywała
mu kroku. Penelopa nie potrafiła tego zrobić. Każde słowa Afrodyty spowalniały
ją. Podniecenie i ból, przebijające jej serce, przybierały na sile. Jęki bogini
stawały się zawodzącym błaganiem o ratunek, którego Penelopa nie dawała jej. A
każdy kto ignorował boga, musiał liczyć się z cierpieniem.
Chłodny podmuch przybył znad wielkiego morza.
Potężne fale odbiły się od skał, posyłając zatrważający wstrząs po całej
krainie. Obleczony muszlami trójząb wyłonił się znad poziomu wód, a zaraz za
nim ogromny jak góra brodaty mężczyzna o twardym spojrzeniu.
— Posejdon — rzekł Erik. Strach spowolnił go.
Nie znajdował sił ani samego sensu, by biec dalej. Patrzył przed siebie, ale
nie wiedział, gdzie się kieruje. Po prostu uciekał dalej dla samego uciekania.
Kornelia uśmiechnęła się nieznacznie. Gwałtownie
zatrzymała się, równocześnie popychając Erika od tyłu. Odwróciła się, łapiąc
Penelopę za nadgarstek.
— Ty cholero! — wrzasnął, uderzając w tym samym
czasie o znajdujące się przed nim drzewo.
Nie usłyszał odpowiedzi.
Penelopa, zmuszając się do tego jednego ruchu,
okręciła się i podążyła za Kornelią przez jaśniejszą część lasu. Drzewa
wydawały się rosnąć coraz rzadziej. Promienie słoneczne przebiły się przez
korony. Szepty nimf ucichły. Afrodyta wydawała jęk wdzięczności, łapiąc za kraty,
do których zmierzał Pan Mórz i Oceanów.
Dziewczyny przystanęły, nie znajdując już w
sobie sił na dalszy bieg bez najmniejszego sensu. Dążyły do nikąd, ze
wszystkich stron kierując się na niewinnie wyglądającą polankę z siedzącą na
jej środku małą sarenką. Zdały sobie sprawę, że bez planu, bez czyjeś pomocy są
skazane na porażkę…
— Przepraszam. — Kornelia upadła na kolana.
Podrapała się po swędzącej szyi, na której pojawiła się cienka jak nitka linia.
— Zgubiłyśmy się…
— Przynajmniej jest tu cicho.
Penelopa odetchnęła z ulgą, czując, jak z jej
serca spadł ogromny ciężar. Słowa już nie raniły jej, a pragnienie pomocy nie
ciągnęło ku największemu z możliwych niebezpieczeństwem. Aczkolwiek nie
znalazły się w bezpiecznej przystani.
Przyłożyła dłoń do czoła, rozmasowując je.
Naznaczenie milczało.
— Czy coś błyszczy mi na głowie? — zwróciła się
do Kornelii.
Spojrzała na nią.
— Nie. — Pokręciła głową. — A co?
— Wydawało mi się, że skoro jesteś w świecie
bogów, to powinnaś zauważyć moje naznaczenie. — Nie ucieszyła się, nie
posmutniała. Nie potrafiła określić, co miało to oznaczać.
Nagle ciszę przebił dźwięk przypominający
ocierający się o siebie metal. W ciągu sekundy klinga przemknęła przed oczami
Penelopy, wbijając się prosto w ziemię tuż obok nogi Kornelii. Wrzasnęła, lecz
jej usta zostały zasłonięte przez silną, męską dłoń. Uderzyła pięścią w rękę
napastnika — ten tylko zacisnął uścisk.
— Myślałyście, że ucieczka to taki dobry pomysł?
Erik cisnął Penelopą o ziemię. Splunął, po czym
wydobył miecz z podłoża i skierował jego kraniec w kierunku szyi Kornelii.
Zimne ostrze dotknęło skóry dziewczyny, ale nie zraniło jej; chwilowo.
— Zawsze staram się „grzecznie” wykonać misję i
być miłym, ale z tak problematycznymi dziewczynami jak wy się po prostu nie da…
— Zaśmiał się. — Spokojnie, mogę być dalej miły, bo przecież oboje na tym
zyskamy, ale…
Nie zdążyły zareagować.
Przybliżył się i jednym, płynnym ruchem złapał
za ucho Kornelii. Odciął je. Wrzasnęła, rzucając się w konwulsjach na podłożu.
Krzyk za krzykiem przebijał ciszę lasu, w którym się znalazły. Penelopa zamarła
w przerażeniu. Uniosła dłonie i chwyciła nimi twarz. Erik przyklęknął nad nią.
Jego ciepły, nienaturalny uśmiech przeszył jej serce na wskroś.
— Zostaw mnie — wydusiła z siebie.
Popchnęła go. Nawet nie drgnął. Uderzyła w
twarz, tylko się zaśmiał. Przestała robić cokolwiek, położył na jej kolanach
zakrwawione ucho przyjaciółki.
— A więc zacznijmy od nowa, dobrze? — poprosił,
podając Kornelii czystą chusteczkę. — Jestem Erik i przysięgam na swój honor,
że jak tylko spełnię swoją misję, odstawię was, żywe istoty, z powrotem do
świata ludzi. Pasuje?
Nie była zdolna wypowiedzieć choćby jednego
słowa. Jej oczy skierowały się na jęczącą z bólu Kornelię, która cierpiała
przez nią. Tylko przez nią. Zadrżała, równocześnie kiwając głową. Erik złapał
ją za dłoń i potrząsnął, niby w geście pojednania. Zabrała ją, przyciągając do
piersi.
— Nie brzydź się mną, Penelopo — powiedział
smutnym tonem. — Ja też nie robię tego z przyjemności. Oboje jesteśmy winni. —
Wskazał na jej rękę.
Oboje, powtórzyła w myślach. Oboje
byli równo umoczeni we krwi Kornelii. Oboje przyłożyli się do tego, co ją
spotkało. Nienawidziła siebie, a jeszcze bardziej nienawidziła Erika. Dopiero
teraz pojęła, dlaczego Pavor tak bardzo usiłował ją trzymać z daleka od tego
świata, chronić za wszelką cenę i uciekać, gdy tylko znajdzie się w jego
pobliżu. Miał rację…
— Zamknij się! — rozległ się krzyk Kornelii. —
Oboje jesteście winni? Nie rozśmieszaj mnie! — Podniosła się, przykładając do
wciąż krwawiącej rany rękaw bluzki. — Nie pozwolę byś dzielił winę na dwoje.
Może i to właśnie przez Penelopę, nie… — pokręciła głową — Może i przez to, że
przyjaźnię się z Penelopą znalazłam się tutaj, ale to nie ona mnie zraniła. To
nie ona nie pozwala mi teraz wrócić do domu. Nie będę dla twojej satysfakcji,
Eriku, oskarżać jej o coś, bo ty tak chcesz.
— To nie był mój…
—… zamiar? — dokończyła za niego, po czym
prychnęła. — Wiem, wiem. Pomyliłam się, musisz mi wybaczyć. A teraz proszę, czy
możesz zabezpieczyć moje ucho? Trochę krwawi…
— Oczywiście, ale najpierw znajdziemy jakieś
bezpieczniejsze miejsce. — Rozejrzał się. — Wbrew pozorom tu nie jest tak
spokojnie.
Penelopa strzepnęła z kolan odcięte ucho.
Wstydziła się tego czynu, ale nie umiała dłużej patrzeć. Erik miał rację i
Kornelia miała rację. Ponosiła winę za wszystko, co spotkało Kornelię, ale
równocześnie nie była niczemu winna.
Przetarła mokre od łez oczy, po czym uderzyła
się dłońmi w policzki. Wierzyła, że w ten sposób zyska potrzebne jej siły.
Pragnęła, by wstyd i żal odeszły w niepamięć, i tak jak Kornelia odważnie
przeciwstawić się Erikowi.
— Jesteś tchórzem.
Zamarła. Obejrzała się za siebie, lecz ujrzała
tylko pustą przestrzeń. Posmutniała. Czy były jej to własne myśli, czy ktoś
próbował jej spłatać figla — odpowiedź nie robiła jej żadnej różnicy. Bo za
tymi słowami nie krył się żaden fałsz. Po prostu była tchórzem…
— To co? Idziemy? — odezwał się Erik, wskazując
ręką w kierunku, w którym mieli podążać.
— Tak — odpowiedziała Penelopa. — Pomóc ci? —
zwróciła się do Kornelii.
— Nie. Dam sobie radę. Jak coś, to poproszę o
pomoc tego miłego pana. — Posłała złośliwy uśmieszek Erikowi. — I mam nadzieję,
że ten miły pan raczy nam odpowiedź na kilka pytań.
— Rozum… — Nie dokończyła. — „Miły pan” —
powtórzyła cicho, tak że nikt jej nie usłyszał. Te słowa, sposób ich
wypowiadania nie pasowały do Kornelii.
Penelopa podeszła do dziewczyny. Ta znowu
zaczęła drapać się po szyi. Czerwone pręgi robiły się coraz bardziej widoczne,
lecz poza nimi nic więcej nie ujrzała. Aczkolwiek nieustannie drapała się i
wciąż sprawiała wrażenie, że nie jest tą samą osobą, którą Penelopa znała…
0 Comments:
Prześlij komentarz