Lan Wangji
W tym miejscu wszystko się zaczęło i właśnie za tymi drzwiami zamknięto wszystkie odpowiedzi na pytania, które dręczyły mężczyznę od tamtego pamiętnego dnia. W końcu po kilku latach starań, nauk i poświęceń znalazł się tu i on.
Lan Wangji stanął przed główną siedzibą policji prowincji Anhui w mieście Hefei. Osiemdziesiąt siedem kilometrów od jego domu rodzinnego i osiemdziesiąt dziewięć od miejsca zbrodni sprzed dziesięciu lat.
Poprawił białą marynarkę, pod którą założył ciemną koszulę i jasny krawat z tradycyjnymi naszyciami w kształcie chmur. Znak ten należał do jego rodziny do pokoleń, ale sama tradycja pojawiła się niedawno. Dokładnie za czasów jego szanownego pradziadka, który jako pierwszy wstąpił do oddziałów ówczesnej policji i poparł Komunistyczna Partia Chin na początku lat trzydziestych, co zaowocowało jego przyszłą karierę w szeregach policji.
Wchodząc do budynku, czuł na sobie wzrok personelu, który bacznie przyglądał się jego kolejnym krokom. Szedł przed siebie, rzucając pozostałym krótkie i wymowne spojrzenia. Nie liczył na większy kontakt z przypadkowymi pracownikami. Miał umówione spotkanie — za jedenaście minut i piętnaście sekund, o ile zegar nad recepcją wskazywał poprawnie.
Podeszła do niego ochrona, zanim jeszcze się przedstawił i ogłosił powód swojego przybycia.
— Lan Wangji? — zapytał starszy mężczyzna. Niewiele mu brakowało do emerytury. Włosy stracił lata temu. Łysinę próbował ukryć za tanim tupecikiem, lecz ten zsuwał się przez ciasną czapkę i pomarszczoną skórę. Twarz miał jednak przyjemną, budziła sympatię i Lan Wangji wybaczył mu sposób, w jaki się do niego zwrócił.
— Jestem umówiony z komendantem Lan na spotkanie.
— Tak, tak. — Zakaszlał ciężko. Na rękawiczce pozostał mu krwawy ślad. Chorował na płuca. Nie zostało mu zbyt wiele lat życia. — Komendant wspominał. Miałem od razu zaprowadzić do gabinetu. Dobrze, Lucky? — zwrócił się do recepcjonistki.
Kobieta o surowym spojrzeniu wyjrzała znad stosu poczty. Poprawiła okulary z nowymi, błyszczącymi oprawkami, niepasującymi do pełnionego przez nią stanowiska, a potem skinęła głową.
— Tylko nie zajmuj komisarzowi zbyt dużo czasu, bo…
Ochroniarz zakasłał, przerywając kobiecie. Posłał jej wymowne spojrzenie.
Lan Wangji odetchnął spokojnie. A więc nie tylko ta recepcjonistka niewłaściwie się ubierała, nie wiedziała nawet, kto przybywa na spotkanie z komisarzem. Na pewno o tym wspomni w czasie rozmowy i nie zezwoli na takie zachowanie w siedzibie policji prowincjonalnej.
— Proszę za mną — mruknął staruszek, przepuszczając Lan Wangji przez bramkę.
Na korytarzach panował chaos. Co chwilę mijał go ktoś, kto biegł — zazwyczaj ze stosem dokumentów i z telefonem w ręce. Regulamin zabraniał biegania, nie zezwalał też na krzyki i głośne rozmowy, miał też kilka zastrzeżeń, co do ubioru tych ludzi.
Zapisał kilka uwag w podręcznym notatniku. Dzięki temu o niczym nie zapomni w czasie rozmowy.
Prowadzący go ochroniarz przetarł spocone czoło.
— Wszyscy ciężko pracują. — Ochroniarz stanął w obronie pracowników. Wyglądało na to, że miał dobre serce, ale dobrym sercem nie rozwiązuje się spraw i nie chwyta zbrodniarzy.
Lan Wangji na moment przymknął oczy, ignorując otaczający go chaos. Otworzył je dopiero, gdy dotarli do windy.
— Jiang Cheng, przynieś mi dokumenty! — ryknął młody chłopak, wyskakując z otwartego pokoju z trzema pudłami, które niósł w kierunku recepcji.
Drzwi od windy na szczęście się zamknęły. Wewnątrz rozbrzmiała przyjemna muzyka pochodząca z guqinu. Lan Wangji grał na tym instrumencie od dziecka. Kochał brzmienie cienkich strun, tę prostotę, z której wydobywały się nieziemskie dźwięki.
Muzyka ustała. Dojechali na piąte piętro, na którym ochroniarz zostawił Lan Wangji.
Tu trwała kojąca, właściwa dla regulaminu cisza. Napawał się nią prze moment, a nawet uśmiechnął się, co było do niego niepodobne. Ale skoro miał pracować w takich warunkach, to praca nagle stała się przyjemniejsza.
Gabinet komendanta oznaczono srebrną tablicą przewierconą do przeszklonych drzwi. Lan Wangji minęła sekretarka — kobieta ubrana schludnie, w prostą szarą sukienkę sięgającą do połowy łydek i czarny żakiet. Zaakceptował ubiór znaczącym kiwnięciem, a potem zapukał do drzwi.
— Proszę — odezwał się młody, dobrze znany mu głos.
Wszedł do środka.
— Lan Wangji melduje się na służbę — pozdrowił komendanta i zasalutował przed nim.
— Bracie, nie tak oficjalnie. Proszę, potrzebuję wsparcia rodziny, a nie kolejnego pracownika.
Lan Xichen i Lan Wangji byli braćmi. Choć dzieliło ich kilka lat różnicy, niektórzy ich mylili z bliźniakami. Mieli piękne oblicza podkreślone przez naturalnie bladą, wręcz białą skórę i niewinną twarz. Ich czarne włosy sięgały do samych bioder. Lan Wangji wolał je zbierać w niski kuc, a Lan Xichen zawsze chodził w rozpuszczonych. Ubierali się elegancko, nosząc na jakiejś części ubioru symbol swojego rodu — chmury.
— Na komisariacie panują zasady — odparł Lan Wangji, nie zamierzając nazywać brata na komendzie tak, jak tego chciał.
Lan Xichen westchnął, rozczarowany.
— Nic się nie zmieniłeś. Dalej zasady i reguły są dla ciebie wszystkim.
— Nie wszystkim, ale dzięki nim panuje porządek. Ich przekreślenie sprowadza chaos, czego doświadczyłem na parterze. Mam kilka uwag odnośnie…
— Recepcjonistka? — przerwał mu brat.
Skinął głową.
— A wiesz, kim ona jest? — zadał dodatkowe pytanie.
— Kobietą bez gustu, która nie szanuje reguł i nie umie przyjmować interesantów. Wierzę, że na jej miejsce znajdzie się ktoś… odpowiedniejszy.
Lan Xichen zaśmiał się pod nosem.
— To się nie uda. To córka byłego gubernatora prowincji. Zna sześć języków, świetnie zapamiętuje twarze i wbrew pozorom ma ogromną wiedzę. Nigdy nie muszę się martwić o niepotrzebnych interesantów.
— Ale jej ubiór?
— Nie krzywdzi nim nikogo, a pewne zasady należy naginać. Czasy się zmieniły, Lan Wangji.
— To niewłaściwe — uparł się.
— To twój pierwszy dzień. Uwierz mi, że szybko zmienisz swój pogląd na niektóre sprawy. Ludziom wystarczy, że rząd na nich naciska. Nie powinniśmy utrudniać życia sobie nawzajem.
Lan Wangji usiadł na wolnym fotelu. Założył nogę na nogę, a dłonie położył na udzie. Uwierzył, że szykowała się długa rozmowa z bratem.
— Nikt nie rozstrzygnie spraw prowadzonych w sposób chaotyczny i pozbawiony zasad.
— Zdziwisz się.
Lan Xichen uśmiechnął się szczerze. Wyglądał na bardziej zadowolonego niż zawsze. Nie przypominał brata, którego obraz zachował w swoich wspomnieniach. Tamten człowiek był poważną postacią, wiernie idącą śladami ojca, pnącą się po szczeblach kariery, jak żaden inny policjant wcześniej. To od niego brał przykład, uznał za wzór do naśladowania. Ta uśmiechnięta postać różniła się od jego brata.
— Zmieniłeś się — skomentował Lan Wangji.
Brat posmutniał. Wziął głęboki wdech, zamyślając się na moment. Zerknął w kierunku okna, a potem odparł:
— Wiele się zmieniło po śmierci ojca.
— To prawda.
— Nie rozumiesz mnie. Zawsze sądziłem, że to silna ręka wuja nami rządzi, a ojciec ma na względzie nasze dobro. Myliłem się. Po jego śmierci wiele myślałem na temat swojego życia, o naukach ojca i gdzie mnie zaprowadziły.
— Do siedziby policji prowincjonalnej na stanowisko komendanta.
— Władza nie powinna być sukcesem, a początkiem drogi. Zapewniam cię, że nie podążę śladami ojca.
— Pozbędziesz się zasad i reguł?
— Nie, ale nie będą one sztywne, a elastyczne. Już zezwoliłem na parę zmian. Od roku wskaźnik wyjaśnionych spraw wzrósł o pięć procent. Zadowolenie całego personelu wzrosło o cztery. Rozwiązaliśmy kilka poważnych międzynarodowych zbrodni w rekordowym czasie.
— Statystyki nie są wiarygodne.
— Ale są mierzalne i porównywalne. Poza tym… — Zerknął na Lan Wangji i nie powiedział tego, co miał na myśli. Zachował to dla siebie. — Nie rozwiązujemy archiwalnych spraw.
Lan Wangji zamarł. To dla jednej z takich spraw tu przybył, by znaleźć zabójcę sprzed lat i zamknąć sprawę, której nawet ich ojciec i wuj nie zdołali dokończyć. Nie sądził, że Lan Xichen czegoś się domyśli.
Skoro jego zamiary wyszły na jaw, nie widział sensu w ich dalszym ukrywaniu — szczególnie że od decyzji Lan Xichana zależały dalsze etapy śledztwa.
— Komendancie, planowałem przeprowadzić śledztwo po godzinach pracy — zapewnił.
Postukał w biały blat stołu, poruszając drobnymi kuleczkami zawieszonymi nad monitorem.
— Nie — dostał prostą odpowiedź.
Nie pokazał po swojej twarzy zmartwienia. I w akademii policyjnej, i w wojsku nazywali go „kamiennym obliczem“. Jak zawsze mawiał ojciec „okazywanie słabości to tylko kolejny powód dla wrogów, by cię złamać“. Wziął sobie mocno do serca tę lekcję.
Jednak…
— Wyglądasz na zawiedzionego — stwierdził brat.
… Lan Xichen zawsze umiał go przejrzeć.
Zamknął na moment oczy, zastanawiając się nad odpowiedzią. Właściwą. To właśnie jej oczekiwał Lan Xichen. Dał mu jeszcze jedną szansę na poprawę, choć Lan Wangji wątpił w to, że brat nie pragnie poznać odpowiedzi po tylu latach. Na pewno nie zapomniał. Jednak wyglądało na to, że skupił się na karierze, na bieżących sprawach, a śmierć mamy zepchnął na dalszy plan.
— Dlaczego postanowiłeś zostać śledczym? — zadał mu pytanie, zanim kontynuować swoją myśl.
— By sprawiedliwości stało się zadość.
Tej odpowiedzi oczekiwał, bo od razu, gdy padła, Lan Xichen powiedział:
— Przydzieliłem cię do działu zajmującego się sprawami nieletnich.
Gniew wezbrał się w Lan Wangji. Nie wybuchnął. Zdusił w sobie wszystko, wiedząc, że niepotrzebne emocje przekreślą wszystkie szanse na przedostanie się do archiwum prowincjonalnego. Zgodził się z bratem, zaakceptował ten przydział, choć to nie oznaczało, że nie zada pytań.
— Dlaczego?
Decyzja podjęta przez brata nie brzmiała rozsądnie. Lan Wangji podjął w czasie swoich studiów dwie specjalizacje związane z rozwiązywaniem spraw przedawnionych i działaniem przeciwko grupom przestępczym. Rozsądek podpowiadał inny przydział, więc skąd pomysł na nieletnich?
— Mamy braki kadrowe — odpowiedział półżartem półserio Lan Xichen.
— Słucham? — Lan Wangji zamrugał z wrażenia. Pierwszy raz od tej rozmowy faktycznie się zdziwił. — Czy to żart?
— Chciałbym, ale niestety nie. Na emeryturę przeszło dwóch śledczych w tym roku. Prowincja wypełnia braki na zbrodniach o większej skali, lecz zbrodnie nieletnich także potrzebują uwagi.
— Nie mojej — odparł stanowczo Lan Wangji. — Ukończyłem Uniwersytet Policyjny w Pekinie, z najwyższymi honorariami, z najlepszymi wynikami na dwóch kierunkach, które studiowałem jednocześnie.
— Znam twoje CV.
— Znasz mnie, komendancie.
— Jesteś najlepszy — potwierdził jakby nudną, dobrze mu znaną sekwencję. — Też nazywali mnie geniuszem do czasu, kiedy została mi przydzielona sprawa zaginięć dziesięciu dziewczynek. Odnalazłem dziewięć ciał, depresję, nieprzespane noce i nierozwiązaną sprawę, która do dziś jest regularnie otwierana w obawie, że kolejne zaginięcie dziewczynki oznacza powrót koszmaru sprzed lat — rzekł na jednym wydechu. W oczach zebrały mu się łzy na wspomnienie o tamtych sprawach.
Lan Wangji odruchowo wyciągnął dłoń, pragnąc wspomóc brata, pocieszyć kolejny raz, ale minęło tak dużo czasu. Tamte tragiczne wydarzenia powinny pójść w niepamięć, skoro nikt z ich bliskich wtedy nie zaginął. Przynajmniej tak do tego podszedł Lan Wangji, wiedząc, że jego wtedy tu nie było. Nie widział zmęczonych, zatroskanych twarzy rodziców, którzy tygodniami czekali na swoje córki, żeby w końcu je zobaczyć na stole w prosektorium.
Aż jemu zrobiło się chłodno na myśl o tym, co przeżyły rodziny i dalej przeżywają, bo sprawcy nigdy nie odnaleziono.
— Mógłbym też przyjrzeć się tej sprawie — zaproponował, zakładając, że tą propozycją zachęci brata.
— Dalej trwasz przy swoim. — Lan Xichen pokręcił głową. — Nie rozumiesz, co chciałem ci przekazać.
Lan Wangji westchnął.
Wiedział. I geniusze ponoszą czasem porażki. To był morał tej historii, która potwierdziła wadliwy system i nieskuteczność policji. Dlatego oni wszyscy potrzebowali świeżego spojrzenia na dowody, nowych teorii i ponownych analiz, które lata temu graniczyły z cudem.
— Zostałeś już przydzielony. — Lan Xichen stanął na swoim. — Chcesz poznać szczegóły swojej pierwszej sprawy czy dalej będziesz się wykłócał o niesłuszny przydział?
Nie kłócił się dłużej, czekał już tylko na rozkazy.
Lan Xichen wstał. Podszedł do białej tablicy stojącej w rogu gabinetu i przewrócił ją na drugą stronę. Znajdowały się na niej zapiski z przydziałami poszczególnych spraw, które aktualnie prowadziła prowincja. A przynajmniej najważniejszych z nich. Przy dziale spraw nieletnich odnalazł jedno, dobrze mu znane nazwisko.
Wen.
Ojciec poświęcił większość swojej kariery, podobnie jak dziadek, próbując coś na nich znaleźć i w końcu wymierzyć długo wyczekiwaną sprawiedliwość. Niestety oboje nie dożyli tego dnia, a Wen Hui, założyciel grupy Czerwonych Smoków zmarł na raka, pozostawiając całe swoje dziedzictwo synowi, który promował się na biznesmena a nie przestępcę. Całe swoje życie poświęcił budowaniu imperium, które dziś stoi na piedestale chińskiej gospodarki. Jak nie tknęli ojca, tak nie dostaną się do syna.
Jednak imię przypisane do nazwiska brzmiało inaczej od tych, które kojarzył.
— Kim jest Wen Chao?
— Nieletni, notorycznie notowany, choć za drobne kradzieże albo rozróby. Zawsze wyciągany przez ojca za sprawą kaucji albo znajomości.
— To nie są jego największe przewinienia — zauważył Lan Wangji.
— Narkotyki. Podejrzewamy, że handluje nimi od kilku lat. Otrzymaliśmy kilka wiarygodnych donosów, świadkowie są zgodni co do wersji, ale wciąż nie mamy ani dowodów, ani sieci, jaką wykorzystuje młody Wen.
— Nie sprzedaje ich w szkole?
— Chodzi do prestiżowego liceum w Hefei. Nawet jeśli tam sprzedaje to żaden z uczniów nie przyzna się, że od niego kupuje.
— Inne potencjalne miejsca sprzedaży?
Rzucił na blat teczkę z dokumentami. Lan Wangji wyciągnął kilka zdjęć, na których uwieczniono jeden z nocnych klubów o nazwie „Jaskinia Tygrysa“. W kadrze ujęto również młodego chłopaka, o nieufnym i dzikim spojrzeniu. Nosił charakterystyczną czapkę o neonowym, zielonym kolorze, widocznym nawet z daleka. Uwieczniono go w dwóch scenach — przy wejściu, przy którym podawał coś ochroniarzowi i gdy wychodził, bez czapki.
— Mamy tajniaka, który dzisiejszej nocy ma zakupić od tego dzieciaka towar — wyjaśnił w skrócie Lan Xichen. Brat wyjął z kieszeni paczkę miętowej gumy do żucia. Wyciągnął dwa listki. Rzucił palenie rok temu za namową szanownego wuja, sam nigdy nie podjąłby takiej decyzji.
— Czy mam uczestniczyć w akcji? — zapytał Lan Wangji.
— Tak. W ramach asysty, gdyby coś się stało. Pamiętaj tylko, żeby nie wychylać się za bardzo i nie przykuwać niczyjej uwagi.
— Przeszedłem odpowiedni trening — przypomniał. — Czy coś jeszcze powinienem wiedzieć?
— Zapoznaj się ze sprawą. Na parterze ulokowano twój oddział.
Na wspomnienie o biegających, krzyczących pracownikach z parteru aż zrobiło mu się niedobrze. Coraz mocniej wierzył w to, że Lan Xichen pała wobec niego nienawiścią i za karę wysyła go do tego oddziału.
— Czy mogę dostać oddzielny gabinet? — zaryzykował. Pytanie go nic nie kosztowało, a nie wyobrażał sobie pracy w warunkach opanowanych przez chaos i całkowity brak jakichkolwiek zasad.
— Nie. Musisz współpracować z całym zespołem.
— Wolę sam.
— Mam przenieść cię do drogówki? — Pytanie nie zabrzmiała jak sugestia, przypominała groźbę, nie zabawę. Bawili się jak byli mali, w ogrodzie mamy, rzucając do siebie piłkę i szukając robaków w ziemi. Te piękne dni już nigdy nie powrócą. Zmienili się. Oboje. Nie powinni się co do tego oszukiwać.
— Przepraszam, komendancie. Przekroczyłem swoje uprawnienia — dodał, nie odrywając wzroku od brata. Zaczekał na jego reakcję. Ta nie nadeszła. Zamiast tego zmienił temat:
— Masz już dziewczynę?
Przewrócił oczami. Kwestia związku powracała regularnie, a dokładnie raz na rok i to mu wystarczał. Lan Xichen wyszedł naprzeciw tradycji, bo od ostatniej rozmowy minęło pół roku.
Lan Wangji pozdrowił komendanta i wyszedł. Zapomniał o dokumentach. Zostawił je na stole. Za moment wrócił i zabrał je ze sobą. Ze środka wypadło zdjęcie. Uwieczniło młodego Wen Chao ze swoją partnerką. Nie nazwałby tej kobiety dziewczyną, bo wyglądała na dziesięć, a nawet piętnaście lat starszą od samego chłopaka. Siedzieli w klubie. Po logo zawartych na szklankach rozpoznał, że to „Jaskinia Tygrysa“ — to samo miejsce, w którym miała odbyć akcja.
Włożył fotografię z powrotem do teczki i powrócił na parter.
Powitał go nieznany krzyk, który wydobył się z pomieszczenia naprzeciwko głównego pokoju należącego do jego oddziału.
Poprawił białą marynarkę. Wyglądał schludnie i elegancko, zgodnie z regulaminem, który nakazywał formalny strój do pracy biurowej.
Lan Wangji wziął głębszy wdech, przygotowując się na to, co na niego czekało za drzwiami.
— W życiu nie rozwiążemy tej sprawy z takim podejściem! — rozległ się wrzask po drugiej stronie.
Zawahał się, czy nie zapukać. Wolał nie przeszkadzać, jeśli pozostali śledczy otrzymywali reprymendę od swojego przełożonego. To była jego pierwsza myśl, która zniknęła gdy zdał sobie sprawę, że on też od teraz tutaj należy.
Wszedł do środka.
Spojrzenia pięciu osób zwróciły się ku niemu. Przepełniało ich zdziwienie. Jedyna kobieta w tym zespole niesmacznie zamlaskała, przeżuwając gumę. Położyła stopy na fotelu, zdjęte buty zostawiła pod biurkiem. Do tego ubrała się w luźne dresy. Jeden złamany punkt regulaminu umiałby wybaczyć, ale nie trzy.
Pozostali również nie mieli się czym pochwalić. Brak formalnego ubioru, bałagan na biurkach, które tonęły w niepotrzebnej makulaturze. W śmietniku piętrzyły się śmieci, a na jego dnie gniły owoce. Lan Wangji próbował zachować obojętną twarz, ale nie zdołał ukryć rozgoryczenia.
Ze wszystkich nie zawiódł go tylko jeden z mężczyzn. Miał na sobie prostą, białą koszulę wepchniętą w czarne bawełniane spodnie. Odznakę nosił przy pasie na widoku. Stał wyprostowany, z dumnie uniesioną głową. Lan Wangji nie podobało się w nim tylko to surowe, władcze spojrzenie, które padało akurat na niego.
— Wiceszef wydziału do spraw nieletnich, Jiang Cheng — przedstawił się.
Lan Wangji poczuł na sobie silny i zdecydowany uścisk dłoni.
— Lan Wangji, nowy śledczy wydziale.
— Lan? — Dwie osoby zauważyły zbieżność nazwisk z komendantem.
— Brat — odparł skrótowo Jiang Cheng. — Twoje biurko. — Wskazał na jedyny pusty stolik w całym pomieszczeniu. Niestety powierzchnię miał startą i zużytą. Nikt nie pokusił się o zakup nowego.
Teczkę położył na klawiaturze. Przy myszce zostawili mi login z hasłem do komputera, który wyglądał na równie wiekowy, co sam blat. Powstrzymał się od komentarza w tej sprawie. Nie wypadało pierwszego dnia zgłaszać zbyt wiele uwag.
— Powiem krótko i rzeczowo. Prowincja ucięła budżet na ten rok. Nikt nie przewidział dodatkowego wsparcia dla naszego wydziału. Ciekawe, dlaczego? — zapytał ironicznym tonem, a potem uśmiechnął się sztucznie. — W tym wydziale akceptujemy wyłącznie efekty pracy. Do tej pory procent rozwiązanych spraw wynosił dziewięćdziesiąt trzy. Nie przewidujemy obniżenia statystyk.
— Z tym akurat się zgodzę — rzuciła luźno dziewczyna. — Szef to samo powtarza, o dziwo.
— Faktycznie — odezwał się inny z pracowników. — To aż brzmi dziwnie, szef i Jiang Cheng się w czymś zgadzają.
Pozostali zaczęli kiwać głowami.
— Nie obniżę wyników — zapewnił Lan Wangji. — Ukończyłem…
— Nie obchodzą mnie twoje studia — rzekł surowo Jiang Cheng. — Nikogo tu nie obchodzą. Włącznie z twoimi relacjami z komendantem, wielkimi hasłami o „geniuszu wszech czasów“, takiego jednego już tu mamy, czy tym, co osiągną twój ojciec czy dziadek.
Lan Wangji zacisnął mocniej palce na rękawie od marynarki. Nie przywiązywał nigdy uwagi do komentarzy innych ludzi. Nie obchodziły go. Zazdrość łatwo przysłaniała zdrowy rozsądek i to umiał wybaczyć, ale nie zdarzyło się jeszcze, by ktoś wspomniał jego ojca i dziadka. Każdy z nich osiągnął w życiu więcej niż kiedykolwiek ktokolwiek mógłby zamarzyć. Sam nie śmiałby z nimi rywalizować. Jiang Cheng wyglądał na człowieka, który był gotów zaryzykować zakład.
— Moje czyny potwierdzą, że jestem właściwą osobą na właściwym miejscu — zapewnił.
Jiang Cheng prychnął.
— Nie kłam — wysyczał przez zęby. — Każdy z nas wie, że szukałeś posadki w wydziale spraw archiwalnych. A—Qing dobrze zna się na komputerach.
Dziewczyna pomachała w stronę Lan Wangji.
— Jestem najlepsza — pochwaliła się. — I uwielbiam cukierki.
Jiang Cheng przewrócił oczami.
— Każdy to już wie.
— On nie. — Posłała Lan Wangji uśmiech. — Ale już wie.
— Regulamin komendy prowincjonalnej wyraźnie mówi, że w czasie pracy należy powstrzymać się od spożywania produktów z wysoką zawartością cukru — przypomniał wszystkim. Nie zdołał zdusić w sobie tego komentarza.
Ktoś zatrzasnął szufladę, inny zabrał kosz pełen papierków po słodyczach, a Jiang Cheng uderzył o blat biurka, które zostało przydzielone Lan Wangji. Postukał palcem, zastanawiając się moment nad odpowiedzią, aż w końcu ją znalazł i odparł:
— Regulamin komendy prowincjonalnej również mówi o tym, że pracownicy wydziałów mają słuchać się swoich przełożonych i wykonywać wydane przez nich polecenia.
— Znam regulamin.
— Nie wątpię. — Zaśmiał się kpiąco. — Nie mam również wątpliwości co do tego, że jak poznasz swojego przełożonego, to nie minie pięć minut i już polecisz do swojego brata na skargę. Nie akceptuję wszystkiego, co tu się dzieje. Szanuję tradycję i zasady, ale bardziej cenię zbrodniarzy za kratami. A poprzednicy zamykali się w siedemdziesięciu procentach, jeśli chodzi o rozwiązane sprawy. Dwadzieścia trzy procent to dużo i znaczy więcej niż tabliczka czekolady zjedzona w czasie pracy.
Lan Wangji zanotował każde słowo tego człowieka. Wystarczy jedno potknięcie, jeden punkt procentowy mniej i mu przypomni. Zasady budują organizację, ich brak ją niszczy. Jeśli obecny szef wydziału żyje w złudzeniu, że jest inaczej, to mu na to pozwoli. I każdego będzie przyglądał się jego poczynaniom, by w końcu udowodnić wszystkim, że się mylą.
— Rozumiem — odpowiedział, by usatysfakcjonować Jiang Chenga.
— To cudownie, a teraz! — Zaklaskał. Wszyscy stanęli na baczność. — Akcja rozpocznie się o dwudziestej pierwszej. Każdy zna swoje miejsce i plan działania. Aresztowanie ma trwać niespełna pół godziny.
— Jaka jest moja rola? — zapytał Lan Wangji.
— Wsparcie. Zajmij stanowisko przy barze.
— Moje kwalifikacje… — Próbował przypomnieć wszystkim, że nie jest osobą wyszkoloną do pracy w terenie, ale Jiang Cheng mu przerwał:
— Mam je daleko gdzieś. Nie znasz sprawy, nie wiesz, na jakim jest etapie, również nie zapoznałeś się z profilem podejrzanego, a twoje nastawienie sugeruje, że jeśli zostanie ci przydzielone jakiekolwiek inne zadanie to je zwyczajnie spieprzysz.
Pozostali parsknęli śmiechem. Zamilkli na widok wściekłego spojrzenia Lan Wangji. Kilka osób odchrząknęło, wracając do swojej pracy. Tylko Jiang Cheng stał w miejscu przez moment, czekając na reakcję Lan Wangji.
Uspokoił się.
Nie pogodził się z rolą, jaką mu przydzielono, i na pewno nie zgadzał się ze sposobem zarządzania w tym zespole, ale… to nie on tu decydował.
Jiang Cheng skinął z aprobatą, a potem oddalił się do swojego gabinetu, gdzie się zamknął.
Pozostali członkowie wydziału po cichu podeszli do nowego współpracownika i pocieszyli go tymi słowami:
— Takie są początki każdego z nas. Prawie szef Jiang zawsze tak wszystkich na początku katuje.
— To sprzeczne z regulaminem — odburknął i usiadł przy stanowisku.
Próbowali go jeszcze raz zagadać, szczególnie ta A—Qing, która nawet po jego uwagach wciąż żuła gumę, mlaskając, ale poddali się. Wrócili do swoich miejsca pracy i zaczęli przygotowywać się do akcji.
0 Comments:
Prześlij komentarz