[Huskerdust] I Ain't Got Nobody Część X

                    

Husk wyprostował się. Wyciągnął z kieszeni jasną, bawełnianą chusteczkę i wytarł nią łapy, po których spływała krew Valentino. Brzydził się jej, więc zaraz po tym, jak dotarł ręce do końca, wyrzucił chusteczkę przed twarz Valentino. Pochylił się przed nim jeszcze raz, pytając:

— Czy teraz przegrałeś?

Twarz Valentino pokrywały siniaki, krwiaki i zadrapania. Jego oblicze było nierozpoznawalne, szczególnie przez odkształcone opuchnięcia, przez które nie dał rady otworzyć oczu. Usta na szczęście miał sprawne. Zebrał trochę śliny, wypłukując spod zębów krew, a potem splunął na scenę. Husk zacisnął pięść, czekając na atak, gdyby ta ślina przypadkiem spadła mu na but.

— Dalej nie chcesz przyznać, hm? — mruknął postukując pazurami o drewnianą laskę. — Czyżby czekała na mnie lepsza zabawa?

— Zamknij się, śmieciu — wysyczał Valentino.

Husk złapał Valentino za podbródek i przybliżył jego twarz do swojej.

— Naprawdę zostało ci tyle odwagi, by jeszcze ostrzyć na mnie pazurki? Z nas dwóch to ja jestem kotem, ćmo. — Agresywnie szarpnął Valentino. — Zastanów się, czy jesteś gotowy, by dalej tracić swoją reputację, o ile cokolwiek zostało w tej gnojówce.

Valentino zacisnął szczękę tak mocno, że aż zęby mu zazgrzytały. Odepchnął Huska i podparł się parą rąk, próbując podnieść. Przegrał z grawitacją i upadł z hukiem. Dwie panienki podbiegły do niego, wspomagając swojego szefa. Wrzasnął na każdą z nich. Wyrwał się i trzasnął dziewczyny po twarzy, wykrzykując:

— Przegrałem!

Husk zagwizdał pod nosem.

— Miód dla moich uszu.

— Zamilcz — wysyczał. — Myślisz, że to koniec, że pozwolę odejść mojej zabawce?

— Zgodnie z naszą umową, to teraz moja zabawka — przypomniał mu Husk.

Machnął palcem, przypominając Valentino, że jest mu coś jeszcze winny. Rzucił gniewne spojrzenie przez zniszczone okulary, które znalazł gdzieś wśród gruzów własnego klubu, a potem wskazał na kontrakt zniszczony w czasie walki.

— Nie baw się ze mną! — żachnął się Husk. — Masz mi dać prawdziwy kontrakt.

— No już dobrze.

Valentino przewrócił oczami. Sięgnął do marynarki i wyciągnął zwinięty cyrograf, który rzucił pod nogi Huska, zmuszając go do przykucnięcia. Husk leniwie podniósł kontrakt przywiązany różową wstążką. Ściągnął ją, po czym rozwinął papier przed sobą, chroniąc go przed ciekawskimi spojrzeniami innych demonów.

Potwierdził swoje przypuszczenia; tym razem otrzymał autentyczne pismo.

Przedarł papier na pół. Różowy dym wydobył się z przecięcia, uniósł się i ukształtował w serduszko, które wyparowało tak samo szybko, jak się pojawiło. Husk zakaszlał teatralnie. Odgonił od siebie obrzydliwy, słodki smród będący pozostałością śladu Valentino na tym kontrakcie. Łańcuchy oplatające szyję Angela nagle opadły.

— Husk, co ty… — powiedział cichuteńko i słabo, jak małe, bezradne dziecko.

Ujął leżący na podłodze różowy proszek — jedyne, co pozostało po łańcuchach. Tyle lat go więziły, zmuszały do rzeczy, których nigdy nie chciał robić, upokarzały go przed innymi, a przede wszystkim odebrały wolność. Gdy opadły, Angel poczuł się lekko.

Wstał gwałtownie i odsunął się od Valentino. Zrobił jeszcze jeden krok dalej.

— Stój! — ryknął Valentino, ale Angel się go nie usłuchał.

Pajęczak zaśmiał się żałośnie, jakby odebrał całą sytuację jako słaby żart. A może nie uwierzył, że w końcu, po tym wszystkich latach, ktoś przedarł ten cyrograf?

— Ej, Husk, czy ty… — urwał. W oczach pojawiły się łzy. Opadł na kolana i rozpłakał, kiedy ciężar pochodzący z łańcuchów w końcu zniknął. — Dziękuję…

— Dziękuję? — rozległ się z radia znany wszystkim głos. — Oj, Husk… Nie tak się umawialiśmy. Myślisz, że… — zaczęło przerywać. Szarpało dźwiękiem. Samo radio zaczęło sunąć się po całym blacie, aż dotarło nad krawędź i spadło. Rozległ się w całym klubie huk.

Laska Huska zniknęła jako pierwsza. Moc w postaci zielonych linii wyłoniła się z ciała Huska i zawędrowała w kierunku zniszczonego radia. Kasyno z powrotem przemieniło się w ten zapchlony bar. Na szczęście nie zniknęła złota suknia Angela, szkoda by znowu chodził w tych paru nędznych niteczkach.

— Ktoś tu stracił moc — odezwał się Valentino. — Jaka szkoda. I co my teraz z tym zrobimy? — mówiąc to, spojrzał na Angela.

Zerwał się i uciekł kawałek dalej, choć tym razem nie udało mu się oddalić wystarczająco daleko. Łańcuchy przecież na wróciły na jego szyję, był wolny, ale tyle lat zniewolenia zostawiło na nim niezmywalne piętno.

— Idziemy! — rzucił mu krótkie polecenie Husk.

Angel nie poruszył się, jakby był głuchy na wszystko, co nie dotyczyło Valentino. Husk szczerze się wściekł. Nie po to wypruł sobie flagi i naraził się Alastorowi, by poszło to na marne.

— Idziemy! — podniósł głos na Angela.

Zauważył go. Powoli obrócił głowę w stronę Huska. Pociągnął nosem i otarł twarz z łez. Jego oblicze przepełniał lęk. Drżał. Przypominał skarcone przez swojego pana szczenie, które pomimo zadanych mu ran nie może odejść od tego pana.

Husk nie pozwoli mu na to.

— Jesteś już wolny — przypomniał Angelowi.

Do niego należał ten wybór. Nie zabierze pajęczaka do hotelu i nie zamknie go za czterema ścianami, nie przywiąże do łóżka, bo tym samym nie będzie się różnił niczym od Valentino. Angel musi sam podjąć decyzję. To jego walka. To jego życie.

Husk przegryzł wargę i odsunął się, zostawiając Angelowi trochę wolnej przestrzeni. Westchnął, a potem dodał:

— Nie zmuszę cię byś odszedł, ale… naprawdę wszyscy na ciebie czekamy.

Angel zamrugał kilka razy. Za każdym razem podnosił się coraz wyżej, aż w końcu wstał. Valentino znalazł się tuż przed jego twarzą, uśmiechając przerażająco. Wyszczerzył zęby, wydobywając między szparami różowy narkotyk. Angel nie zaczął go wdychać. Uwolnił się od tego smaku, z obrzydzeniem odsuwając od Valentino.

— Jestem wolny! — oświadczył; nie tyle zebranym w barze, a raczej sobie.

— Należysz do mnie.

— Nie! — wykrzyczał. — Należę tylko i wyłącznie do siebie! Nie będziesz mi rozkazywał, a ja nie muszę już ciebie słuchać. To koniec… — Zaśmiał się. — Haha, to koniec! Słyszysz! Znajdź sobie inną zabaweczkę, bo ta przechodzi na emeryturę!

Valentino złapał Angela za ramię. Ścisnął je mocno, nie pozwalając odejść. Tym razem Angel miał dość. Syknął gniewnie, a potem wyciągnął zza pleców Tommy Gun. Wystrzelił go prosto w brzuch Valentino, wypruwając mu wszystkie flaki. Śmiał się przy tym, a jego śmiech przeraził wszystkich, którzy w pierwszej chwili ruszyli Valentino na pomoc.

— I co teraz? — zapytał Angel. — Lubisz róż, ale z czerwienią też ci do twarzy.

Chuchnął na wydobywający się lufy dym, a następnie mruknął:

— Zaszaleliśmy, babe.

Puścił oczko w kierunku stojących za Valentino ochroniarzy. Poprawił piękną, złotą sukienkę, gdy zszedł ze sceny. Okazała się za długa na tego typu miejsca, ale Husk przyznał, że Angel wyglądał w niej zabójczo.

Husk podał Angelowi dłoń. Zarumienił się.

— Nie musisz — szepnął Angel, wstydząc się zachowania Huska.

— Dwadzieścia minut temu byłeś gotowy pieprzyć się na oczach wszystkich, a dłoni się wstydzisz podać?

Angel nieśmiało przyjął dłoń Huska. Zacisnął na nim swoje palce i pozwolił zaprowadzić w stronę wyjścia. Charlie z Vaggie wyszli zaraz po nich. Nikt nie śmiał stanąć ich na drodze, szczególnie z Tommy Gunem przy boku Angela.

— Skąd to wytrzasnąłeś? — zapytał, kojarząc, że broń powinna zniknąć razem z mocą Huska.

— Tajemnica, koteczku. Chyba że podnieca cię to, skąd wyjąłem broń. Hmm? Sprawdzisz?

— Po moim trupie.

— Lepiej nie, Husky. Dopiero rozpoczynamy naszą zabawę.

— Możecie się uspokoić! — krzyknęła z tyłu Vaggie. — Brakuje mi tego, żebyście się zaczęli przy nas pieprzyć.

Charlie odkaszlnęła.

— Uprawiać seks — poprawiła Vaggie, przewracając oczami.

Charlie znów chrząknęła.

— Kochali się. — Założył ręce na piersi i westchnęła głęboko.

Charlie kiwnęła z aprobatą.

Angel z Huskiem z trudem zdusili w sobie śmiech, ale znając Vaggie i jej humor, woleli nie ryzykować utraty kończyn.

Dotarli do samochodu, który Husk zaparkował niemal przy samym budynku. Wciąż posiadał się z dumy, że udało mu się pierwszy raz zaparkować tak prosto, nie licząc samochodu, który wcześniej zepchnął, ale to już się mniej znaczyło.

— Kto was przywiózł? — zainteresował się Angel. — Parkować na pewno nie umie.

Cały czar prysł.

Husk zamlaskał smętnie, po czym wsiadł od strony kierowcy. Zapiął pasy i czekał, aż pozostali wejdą. Angel zacisnął usta w wąską linijkę i błagalnie popatrzył na Charlie i Vaggie, by pozwoliły mu siąść razem z tyłu. Nie zrobiły mu miejsca, więc został zmuszony zająć miejsce przy Husku.

— Pięknie zaparkowałeś — pochwalił kota.

— Stul pysk.

— Naprawdę, to jest… dzieło sztuki, którego nie umiem docenić.

— A co? Parkowanie to rodzaj kubizmu? Weź już się nie pogrążaj. A taki z siebie byłem dumny. Zepsuł mi cały humor — dodał ciszej.

Angel nie odważył się powiedzieć ani jednego słowa więcej. W milczeniu zapiął pasy. Husk ruszył, uderzając w zaparkowane za nimi auto. Strącił je na bok, a sobie zrobił miejsce do przejazdu. Na złość kilka demonów zaparkowało mu na drodze. Bez wahania wrzucił na czwarty bieg, przyspieszył i zepchnął na bok samochody, które mu przeszkadzały.

Potem droga okazała się spokojna, aż za spokojna. Demony ślęczały przy telewizorach, oglądając najnowsze wydanie wiadomości, w których to trąbili o tym, co się wydarzyło w klubie. Mógł już na zawsze pożegnać się ze spokojną emeryturą. Co ona w sumie oznacza w tym hotelu? Oby znalazł z nim dobry trunek, bo na trzeźwo nie zniesie tego wszystkiego.

Zatrzymał się gwałtownie przed samym wejściem do budynku. Charlie wyskoczyła ze środka. Pojmała Vaggie ze sobą i pożegnała Angela i Huska słowami:

— Tylko bądźcie względnie grzeczni.

I zniknęła w środku.

— Co to miało niby znaczyć? — dopytał się Husk.

— A ja wiem? — Angel wzruszył ramionami. — Wątpię, by miała na myśli… — urwał. Zachłysnął się własną śliną z wrażenia.

— No? Co niby miała na myśli?

— Nic.

Wysiadł i uciekł w kierunku hotelu.

— Ej! — Husk zawołał za Angelem. — Co ty robisz?

Pognał za nim. Co on sobie niby myśli? A przecież obiecał sobie porządny łyk czegoś mocniejszego! No tak, jak zawsze, wszystko przeciwko niemu!

— Stój! — krzyknął za Angelem.

— Nie, nie, nie! — Pokręcił głową. — Charlie czasem ma za dużą wyobraźnię.

Angel wszedł na schody, więc Husk rozłożył skrzydła, wzbił się w powietrze i wylądował tuż przed pajęczakiem, zatrzymując go.

— O. Co. Chodzi?! — żądał wyjaśnień.

— No ten, wiesz, to nie takie proste.

— Co niby?

— Oj, przecież wiesz.

— Właśnie nie wiem! Z tobą gorzej niż z kobietą, mów jaśniej! — błagał Husk.

W tym czasie dziewczyny udały się do swojego pokoju. Po drodze Charlie chichotała pod nosem, nieustannie zerkając w kierunku Angela i Huska. Kiedy w końcu zniknęły za rogiem, Angel zaproponował:

— Porozmawiajmy u mnie w pokoju, ok?

— Nie mogłeś tam od razu — ponarzekał Husk. — Co w tym tak wielkiego?

— Ty… Nie domyśliłeś się? — Angel przewrócił oczami. — A myślałem, że z ciebie to taki stary, mądry kocur.

— Nie wyjeżdżaj mi teraz z kocurem. Przed chwilą uratowałem cię przed Valentino.

— I właśnie próbuję ci podziękować.

— Krzyczysz na mnie i uciekasz, a nie dziękujesz! — oburzał się dalej. — Dobra, dojdziemy do pokoju i…

Policzki Angela objął niewinny, dziewiczy róż.

— Co znowu? — szepnął Husk.

— Nic.

— No co?

— To twoja wina.

— Jaka moja?!

— Masz zboczone myśli.

— Jakie zboczone… — Zatrzymał się na moment, rozmyślając nad poprzednimi słowami. — Na serio? „Dojść“? Normalna czynność związana z kroczeniem?

— Mi tam z czym innym się skojarzyła.

— Trzymajcie mnie, bo zaraz padnę.

— Ponieść cię? — Angel wysunął trzy pary rąk. — Jestem w tym całkiem niezły.

— Zabierz je ode mnie. — Odsunął się krok od Angela. — Nie na to się pisałem. A chciałem tylko na spokojnie cię uratować.

— I uratowałeś. Tylko nie nazwałbym tego „na spokojnie“.

— Dobrze, wystarczy. — Stanął dokładnie przed drzwiami prowadzącymi do pokoju Angela. Nie odważył się jednak tam wejść, nawet jeśli Angel otworzył drzwi przed nim. — Czego ode mnie teraz oczekujesz?

Angel posmutniał. Oparł się o framugę i zaczął bawić palcami od jednej pary rąk.

— To raczej ja bym chciał o to zapytać — mruknął nieśmiało. — Chciałbym się jakoś odwdzięczyć.

— Ta… Mam nadzieję, że trzymasz tam dobrą butelkę whisky.

— A nie masz ochoty na dziki, gorący seks, koteczku? — powiedział to niepewnie, głos mu zadrżał. Nie brzmiał przekonywająco, jakby na moment zapomniał całej sztuki aktorskiej, którą zdobywał od lat.

— Nie jestem Valentino, nie chcę od ciebie seksu.

— To… Jak się mam odwdzięczyć? Nie wiem, czy jestem w czymś jeszcze dobry.

— Seksu nie ocenię, ale wydaje mi się, że całkiem ciekawy z ciebie gość. Umiesz dobrze tańczyć, śpiewać, a od lat nie widziałem nikogo, kto tak dobrze posługiwałby się bronią. Nie oceniaj się tylko na podstawie komentarzy Valentino. Są one warte tyle, co kurz na drodze. A wiem, bo dobrze się z nim komponował, gdy wycierałem jego twarz o podłogę.

Angel parsknął śmiechem.

— Fakt, pasowali do siebie — przyznał. — To… może zaczniemy od filmu?

— Stare, gangsterskie kino? — rzucił luźną propozycję Husk.

— Z popcornem, grzankami i whisky to akurat mam w barku.

— No i tym porwałeś moje serce.

Przeszedł obok Angela i wszedł do jego pokoju, całego pokrytego w różu. Aż niedobrze mu się zrobiło od tego koloru, ale od komentarza już się powstrzymał.

— Husky, wiesz… hm… dziękuję.

Angel pochylił się i cmoknął Huska w policzek. Futro stanęło mu dęba. Zamarł na moment. Potem otworzył usta, ale nie zdołał nic z nich wydobyć. Angel zaśmiał się słodko i padł na niepościelone łóżku. Poklepał wolną poduszkę obok siebie.

— Zapraszam, kotku. — Zachęcił go paluszkiem do przyjścia. — Chyba już wiem, jak cię zdobyć.

Husk westchnął. Wyglądało na to, że już się od niego nigdy nie uwolni. Ale w sumie… czy to źle? Zaśmiał się pod nosem i ruszył w stronę wolnego miejsca przy Angelu, który wybrał film na wieczorny seans. Brakowało im jeszcze tylko popcornu i obiecanej whisky, ale coś uda się później zorganizować. Póki co niech się dzieje wola piekła.



v

Prześlij komentarz

0 Komentarze