Obraz wyjałowionych terenów Kopców Pogrzebowych, cmentarzyska i spowitego ciemnością miejsca, gdzie słońce nie dochodziło, nadal tkwił w myślach Wei Wuxiana. Nie wyobrażał sobie swojego domu po dwóch tysiącach lat, jak wiele się tam zmieniło i czy ktokolwiek postawił tam swoją stopę, mimo niesławnej opinii, jako siedziby Demonicznego Patriarchy i kryjówki ostatnich zbrodniarzy z rodziny Wen. Czuł się zdezorientowany, szedł przez obce ziemie pokryte zielenią i drzewami. Powietrze napełniało ciało spokojem ducha, zapach sosen koił nerwy. Wydało mu się, że dłużej nie zmierza do Kopców Pogrzebowych, a do raju oddalonego od świata, ukrytego, by nikt sobie nie przywłaszczył tego dobra.
Czasem pojawiało się wrażenie, że za moment odgarnie gałęzie drzew
i wyjdzie na dobrze znane mu pogorzelisko, a złudne wyobrażenie piękna zniknie
a linią drzew i wszystko powróci do rzeczywistości. Nie odważył się pójść tam pierwszy. Zatrzymał
kilka kroków wcześniej. Lan Wangji odsunął dla niego krzewy i wskazał dłonią na
drogę, zapraszając, aby jako pierwszy się tam udał. Nie do niego należał tej
zaszczyt.
— Jesteś cudowny. — Posłał ukochanemu całuska w powietrzu. — Czyli
to…
Wyszedł. Widok sprawił, że zabrakło mu tchu w piersiach.
Rozciągające się na kilka kilometrów łąki pokryły dawne Kopce Pogrzebowe, wypełniła
je roślinność, poruszana przez delikatny wiatr. Jaskinie dawno się zapadły, a
ostatnie skały przytwierdzone do ziemi porósł mech, ukrywając okrutną
przeszłość i ostatecznie potwierdzając Wei Wuxianowi, że świat się zmienił.
Ruszył ramię w ramię z Lan Wangji, wstępując na Kopce Pogrzebowe z
wątpliwościami. A co jeśli to tylko złudzenie? — zastanawiał się, stawiając
pierwszy krok wśród wysokich traw. Jego stopa nie zapadła się, wystająca trawa
załaskotała go pod nogawkami. Przyklęknął nad tą ziemią i wygrzebał ją gołą
ręką. Była miękka, dobrze nawodniona, nadająca się pod uprawę, czego nie można
było powiedzieć o kamienistym podłożu, na którym z rodziną Wen walczyli o każde
nasienie, by wydało jakikolwiek plon.
Kopce Pogrzebowe zniknęły z tego świata, wraz z cmentarzyskiem,
pogorzeliskiem, grobami i krwią niewinnych, która skropiła dawno te ziemie. Łzy
napłynęły Wei Wuxianowi do oczu. Upadł na kolana, pochylił się nad tą ziemią i
złożył trzykrotnie pokłon, oddając hołd spoczywającym tu zmarłym.
— Myślisz, że zaznali spokoju w tym miejscu? — zapytał się
ukochanego. — W tym przemiękniętym miejscu nawet wydaje się to możliwe.
— Nie zasłużyli na wieczne błąkanie się po tym świecie. Zemsta nie
leżała w ich naturze. Sami zdołali zaznać krzywdy i wyrządzić krzywdę, wieczna
nienawiść rodzi tylko nieszczęście dla przyszłych pokoleń, nie zrzuciliby tego
ciężaru na potomków — odpowiedział, choć Wei Wuxian oczekiwał tym razem od Lan
Wangji krótkiej odpowiedzi. Taka sprawiła, że z jego serca spadł kolejny
ciężar.
Usłyszał we wspomnieniach śmiech dziecka, biegającego między jego
nogami z zabawkowym motylem, który otrzymał od Lan Wangji. Widok tej rozradowanej
twarzy zawsze sprawiał, że nie żałował swojej decyzji. Rodzina witała go
ciepłym posiłkiem, przy wspólnym stole pod gwiazdami. Rozpalali ogniska i tańczyli
przy nich do bladego świtu, aż zabrakło im sił, aż nastał poranek i należało
rozpocząć nowy dzień. Kładł wtedy swoje
przybrane dziecko w domu, przykrywając rozdartym kocem i wkładając ulubioną
zabawkę do jego dłoni.
— A—Yuan — wyszeptał imię drogiego chłopca, a potem zacisnął usta
z bólu. Zgiął się w pół, przykucając. Łzy nie przestawały spływać po policzkach
młodzieńca.
Lan Wangji złapał Wei Wuxiana w uścisku. Przyciągnął go do siebie
i położył głowę chłopaka na swojej piersi, gładząc włosy i uspokajając.
— Nikogo nie uratowałem — jęknął. — A—Yuan… Wen Qing…
— Cii… Oni pragnęli i twojego szczęścia. Pamiętaj, że pożegnali
cię z uśmiechem na twarzy, nie z nienawiścią w oczach — przypomniał mu Lan
Wangji.
Nie pamiętał ostatniego pożegnania z rodziną. Gdy tylko otworzył
oczy, pognał bez zastanowienia w stronę Miasta bez nocy, gdzie miała się obyć
egzekucja Wen Ninga i Wen Qing. Nie pomyślał o drogich mu osobach nawet w takim
momencie. Był naiwnie przekonany, że pokona wszystkich i wróci jako zwycięzca…
— Nie jestem pewny, czy to prawda, Lan Zhan — przedstawił swoje wątpliwości.
— Wielu mnie nienawidziło i naprawdę nie chciałbym, żeby do tego grona
dołączyła rodzina Wen. Tyle wtedy błędów popełniłem. Byłem taki głupi. Przeze
mnie umarła moja siostra, doprowadziłem do zagłady miasta i na wieki zapisałem
się w historii jako zbrodniarz. Niezłe dokonania jak na jednego człowieka.
— Jin Guangyao stał za wydarzeniami z Miasta bez nocy. Nie
obwiniaj się za wszystkie zbrodnie, kiedy te czyny zostały dokonane przez
drugiego człowieka. — Lan Wangji ujął dłoń Wei Wuxiana, obiecując sobie, że nie
pozwoli ukochanemu cierpieć tym razem w samotności.
— Lan Zhan, pozwoliłem mu na to — wyszeptał. — Gdybym wtedy jeden
raz cię usłuchał, wrócił do Zacisza Obłoków, jak wielokrotnie mnie prosiłeś.
Może wtedy żylibyśmy szczęśliwie. — Pogładził policzek mężczyzny. — Głupota,
prawda?
— Nie.
Lan Wangji pochylił się nad Wei Wuxianem i cmoknął go złośliwie w
usta.
— Tym razem ze mną wróciłeś — przypomniał chłopakowi, że jeden
błąd zdołał już naprawić.
Wei Wuxian parsknął śmiechem. Kochał tego kultywatora, naprawdę go
kochał z całego serca, więc nie zamierzał go puścić w takich momencie. Rzucił
się na Nieśmiertelnego Mistrza, przewalając go na ziemię. Przycisnął nadgarstki,
by przypadkiem się nie wyrwał i nie uciekł, zanim Wei Wuxian go pochłonie. A
zrobił to szybko. Zamknął usta Lan Wangji w głębokim pocałunku, przepełnionym
miłością, wdzięcznością i prośbą na przyszłe lata, aby był przy nim, nawet w
tych najgorszych chwilach.
Oboje pozwolili sobie na tę chwilę rozkoszy, zanurzając w słodkich
pocałunkach i drażniących dotykach. Chcieli czegoś więcej, bliskości i
samotności dla swoich uczuć. Jednak jeszcze nie nadszedł ten czas i nie w tym
miejscu. Dlatego odsunęli się od siebie, wymieniając głębokimi spojrzeniami.
— Jakim cudem prawiczek, mnich i Nieśmiertelny Mistrz jest w
stanie tak cudownie całować? Lan Zhan, twoje talenty są niezmierzone —
podrażnił się z mężczyzną Wei Wuxian.
— Niemoralne.
— A więc moje gadanie uważasz za niemoralne, a swoje czyny za
honorowe działania sekty Lan. Hm… zapamiętam sobie.
Ich pogaduszki przerwał ruch między trawami. Najpierw dotarł do
nich szelest, nieprzypominający dźwięku wydawanego przez poruszane wiatrem
trawy. Ktoś przebiegł obok nich, a potem
schował się za skałami. Mężczyźni wymienili się spojrzeniami. Zgodzili się
bezsłownie, że to nie zwierzę, ktoś ich obserwował.
Lan Wangji zdjął z siebie Wei Wuxiana. Wyprostował się i otrzepał
białą szatę z brudu, przywołał miecz i przeciął nim ostrzegawczo powietrze. Wei
Wuxian usiadł wygodnie na ziemi. Wyjął z kieszeni Chenqinga. Instrument pragnął
po raz kolejny zagrać, wydobyć z siebie przeklętą melodię i pokonać tych,
którzy stali na jego drodze. Wei Wuxian zacisnął na nim dłoń i wyszeptał:
— Spokojnie, spokojnie.
Nie zamierzał atakować kogoś bezpodstawnie, nawet jeśli za skałami
skrywał się wróg.
Po ostrzeżeniu nikt nie wyszedł. Mężczyźni zrozumieli, że należy
to sprawdzić na własne oczy. Ruszyli, jeden obok drugiego. Rozeszli się przy
skale, nachodząc za skałę z obu stron.
Wyszli. Napotkali na siebie nawzajem, nie znajdując nikogo za
skała. Wei Wuxian zauważył wgłębienia w ziemi, były to ślady butów, należące
najprawdopodobniej do dziecka. Odsunął trawę, tylko w tym jednym miejscu ziemia
była wystarczająco wilgotna, aby zostawić ślad.
Wei Wuxian westchnął. Miał ochotę się poddać. Nie wiedział, czego
tu właściwie szukali i czy Kopce Pogrzebowe dokądś ich zaprowadzą? A kolejne minuty
w tym miejscu sprawiało, że czuł się nieswojo, jakby naruszał świętą ziemię i
zakłócał spokój zmarłych.
Nieśmiertelny Mistrz był innego zdania. Zignorował osobę, która wcześniej ich
obserwowała. Przypadkiem zwrócił uwagę na posągi wystające znad traw. Nie
pamiętał, aby ostatnim razem, kiedy opuszczał Kopce Pogrzebowe, widział
cokolwiek poza zgliszczami i zniszczeniem.
Przyklęknął nad posągiem. Wyrwał z jego okolic trawę, co przykuło
uwagę Wei Wuxiana. Zjawił się przy boku ukochanego i wspomógł go w oczyszczaniu
fragmentu łąki. Nie znaleźli posągu, a wbitą w ziemię płytę grobową z wyrzeźbionym
tekstem: „Tu zostali pochowani ostatni członkowie rodu Wen. Niech ich dusze
zaznają spokoju w zaświatach”.
Po odczytaniu napisu oboje wstali. Wei Wuxian nerwowo rozejrzał
się dookoła, znalazł kolejną płytę, podbiegł do niej i oczyścił tak samo jak
poprzednią. Ukazał mu się dokładnie ten napis. Lan Wangji ujął guqin. Wydobył z
niego jedną melodię, która rozproszyła trawy, ukazując kilkanaście płyt, część
z nich załamała się pod wpływem czasu, inne wyglądały na nieznaczone, zauważyli
i takie, które ktoś niedawno wysprzątał. Wei Wuxian przyklęknął nad jednym z
takich.
— „Wen Qing” — odczytał wyrzeźbione imię. Obok napisu znajdował wsunięty
świeży kwiat lotosu. — Lan Zhan? — zwrócił się do mężczyzny, tylko jego
podejrzewał o postawienie nagrobków. Tylko on ze znanych mu ludzi, którzy wiedzieli
o tej tragedii, pozostał na nim świecie.
Lan Wangji pokręcił głową, był równie zdezorientowany, co Wei
Wuxian. Ostatni raz opuścił Kopce Pogrzebowe po śmierci demonicznego
Patriarchy, od tamtego momentu ani razu nie odważył się wkroczyć do miejsca
śmierci jego ukochanego. Mimo to nie słyszał żadnych wieści o tym, by ktoś
zadbał o należyty pochówek dla rodziny Wen, nie po tylu latach. Nagrobki nie
stały tu od wieków, pojawiły się, gdy łąki okryły Kopce Pogrzebowe. Liczyły nie
więcej niż sto lat, a przynajmniej wyglądały na postawione w ostatnim wieku.
— Więc kto…?
— Niespodzianka! — Zza skały wyskoczyła mała Yanli. Rozłożyła
szeroko ręce i podbiegła do brata, łapiąc go w uścisku.
Wei Wuxian zamarł ze zdziwienia. Podniósł się wraz z siostrą,
przytrzymując ją jedną ręką, z drugiej nie wypuścił Chenqinga.
—Yanli, ale… O co chodzi? Co tu robisz? — pytał, rozglądając się
za kimś z dorosłych. Nikt nie puściłby jej tak daleko samej, nie rodzice i nie
dziadek.
— Wiedzieliśmy, że tu kiedyś wrócisz! — odpowiedziała w
niezrozumiały dla niego sposób.
— Jak to „my”? Yanli, powiedz, co tu…
Lan Wangji postukał Wei Wuxiana w ramię, a potem wskazał w
kierunku dawnej jaskini Kopców Pogrzebowych, miejsca najwyżej położonego na
całej łące. Stał tam starszy Wei, opierając się o porośniętą mchem ścianę.
Czytał książkę, dokładnie najstarszy poradnik sztuk walk, jeden z ostatnich
egzemplarzy, jakie przetrwały najazd na Przystań Lotosu i nie zostały strawione
przez ogień.
Starszy Wei zatrzasnął księgę i odłożył ją na wierzch skały. Niepewnym,
zmęczonym krokiem ruszył ku Wei Wuxianowi.
— Dziadku, co wy tu robicie? — Wei Wuxian zacisnął usta w wąską
linijkę. Nie rozumiał powodu ich obecności, nie tutaj. Nie spotkali się domu
rodzinnym, nikt mu nie wspomniał o przyjeździe dziadka czy małej Yanli.
— Jak my mamy na imię, idioto?! — ryknął starszy Wei. Jego głos
jak grom przeszył serce Wei Wuxiana. Na moment zapomniał jak oddychać.
Lan Wangji wspomógł młodzieńca i zamiast niego wspomniał:
— Jiang Yanli. — Ostatnim razem targnęły nim podejrzenia, słowa starszego
Wei tylko potwierdziły jego przypuszczenia.
Wei Wuxian otworzył szeroko oczy. Odstawił małą Yanli na ziemię i
dotknął jej różowego policzka. Nie przypominała jego siostry, nie miała tego
samego wyrazu twarzy, białej cery, spokojnego, pełnego dostojności charakteru.
Siostra zawsze stroniła od wygłupów, z całego rodzeństwa to ona była
najrozsądniejsza, a mała Yanli ciągle sprawiała kłopoty.
— To chyba nie ty… — próbował się upewnić. Przeniósł wzrok na
dziadka, na kulejącego, starego człowieka, który przez całe życie patrzył na
niego z góry, gniewnie i wyszukiwał każdej okazji, by obarczyć Wei Wuxiana
pretensjami. — Cheng… — wypowiedział imię dziadka. — Jiang Cheng?
Dziadek uśmiechnął się, nie pamiętał, kiedy ostatnio widział na
jego twarzy podobny uśmiech.
— Babcia… Qing… — przypomniał sobie. — Wen Qing, Wei Qing… Nie,
wy… Idioci, wy… — Skulił się z bólu. Napełniła go fala niechcianych myśli.
Imiona nie powinny wiązać się z ludźmi, których znał i kochał wieki temu.
Wszyscy już umarli.
— To ty jesteś idiotą! — fuknął starszy Wei. — Czekaliśmy na
ciebie w zaświatach, ale ty wolałeś chować się przed nami i odbywać wieczną
karę za swoje grzechy. Na szczęście udało nam się wyprosić Króla Demonów o
łaskę, żebyś ten jeden raz powrócił do żywych i zaznał szczęścia.
— Nie wiedzieliśmy, kiedy dokładnie się odrodzisz, więc musieliśmy
przybyć w różnych czasach — kontynuowała Yanli. — Najpierw brat wraz Wen Qing, zakochali
się w sobie — dodała złośliwie — potem twoi rodzice, a na końcu ja. Niespodzianka!
— wykrzyczała na koniec mała Yanli, wypuszczając złoty pył, który rozsypał się
dookoła niej, jak konfetti. Część pyłu zaplątała się Wei Wuxianowi we włosach.
— Ta! Niespodzianka! — prychnął starszy Wei. — Pewnie nadal do niego nie dociera, co się
stało.
— Czy wy sobie ze mnie żartujecie?! — ryknął na całe Kopce
Pogrzebowe.
Jego głos niósł się echem jeszcze przez chwilę, a Jiang Yanli i
Jiang Cheng milczeli. Obiecali sobie, że niezależnie od reakcji ich brata, nie
będą żałować. Tak postanowili, wspólnie, bez przymusu strony trzeciej, więc
dlaczego miały nimi targać wyrzuty sumienia? Jedno życie minęło, a niewielu
zyskiwało szansę, aby doświadczyć drugiego.
W sercu Wei Wuxiana coś pękło. Przekonanie, że zostawił za sobą
jedynie ból i nienawiść, zmieniło się na widok rodzeństwa. Przez niego zginęła
Yanli, złamał wszystkie obietnice dane bratu, a mimo to wrócili dla niego…
— Dlaczego?! — zapytał tej dwójki. — Dlaczego? — tym razem pytanie
zwrócił i w kierunku Lan Wangji.
— Idiota, żałosny idiota — skarcił go Jiang Cheng. — Nie jesteś
pępkiem świata. Myślisz, że ile lat należy chować gniew? Jak długo można dusić
nienawidzić i siać nienawiść? Poza tym… — urwał. „Jin Guangyao doprowadził do
tragedii, która na nas spadła” — dokończył w myślach.
Jiang Cheng bił się z nienawiścią wobec Wei Wuxiana przez lata,
mordując wszystkich Demonicznych Kultywatorów, wypatrując ponownych narodzin
swojego brata i pogłębiając przekonanie, że to właśnie Wei Wuxian doprowadził
do tych wszystkich tragedii. Było inaczej. Jak mógł nie dopatrzeć się knowań
osób trzecich? Przynajmniej raz nie uwierzyć bratu i wspomóc go w słusznych
sprawach? I by pozwolić, by ten umarł skąpany we krwi ukochanych i wrogów…
— Kiedy umierałem… — Przyłożył dłoń do piersi. Ścisnął w miej
materiał, w miejscu, gdzie znajdowało się jego serce. — Mój Złoty Rdzeń nigdy
nie został odbudowany! — wyznał prawdę, którą usłyszał przed śmiercią.
Wei Wuxian drgnął.
— Przecież udało nam się… — zaczął, wypowiadając tę samą wymówkę,
którą powtarzał od dwóch tysięcy lat.
— Nie kłam! — przerwał mu starzec. — Oddałeś mi swój rdzeń. Twój
Złoty Rdzeń. Źródło twojej mocy. Źródło
kultywacyjnego życia. Dlatego zszedłeś na drogę demonicznej kultywacji?
Odwróciłeś się ode mnie? Dlaczego milczałeś przez te wszystkie lata?! Dlaczego…
— odwrócił wzrok — mi nie powiedziałeś? — dokończył. Po zmarszczonych
policzkach spłynęły łzy.
0 Comments:
Prześlij komentarz