[Pogromca smoków] Rozdział 72

           

Mówili o smokach, mówili o nadchodzącym zagrożeniu, mówili o Pogromcach Smoków i mówili również o niej — Lucy Dragneel.

Maury potajemnie wyślizgnął się z gildii, uciekając w kierunku księgarni TicToki, w której sprzedawca obiecał zostawić mu jeden egzemplarz tygodnika Magnolijskiego, zanim cały nakład się wyprzeda. Wybłagał rodziców o kilka kryształów, zresztą słusznie przez niego zarobionych, którymi przed ukończeniem lat siedemnastu nie miał prawa nimi dysponować (a w zasadzie nie śmiał przeciwstawić się decyzji matki). Ten jeden raz to wyjątek, usprawiedliwiony wyjątek.

Minął rozkładających się przy tunelu straganiarzy z nowym przysmakiem Fiore — smoczym owocem, jedynym, który potrafił zmieniać kolor w ciągu dnia. Smakował średnio, podobno sprowadzono go z zagranicy, ale interes się kręcił przez ostatnie plotki.

— Maury! — krzyknął do chłopaka jeden z mężczyzn. Rzucił mu jeden ze smoczych owoców, o poranku miał bladoróżowy kolor.

Maury odwrócił się gwałtownie i w ostatniej chwili złapał owoc. Uśmiechnął się szeroko, po czym zawołał do straganiarza:

— Dzięki staruszku!

— Nie ma sprawy! Przyjdź za tydzień na rozładunek, jesteś niezastąpiony!

— Jasne, tylko tym razem dorzuć mi kilka kryształów ekstra — wpadł na pomysł przechwycenia kilku drobniaków dla siebie bez wiedzy matki.

— A w życiu, nigdy nie narażę się twojej matce. Jeszcze mi życie miłe — stchórzył.

Zawiódł się na straganiarzu, ale chyba już się przyzwyczaił, że nikt w Magnolii nie podważy zdania Erzy Scarlet, więc pozostało mu błagać i szukać lepszych wymówek niż zakup lektury do nauki. Inaczej mu nie uwierzą.

Ominął tłum wychodzący z katedry po porannej modlitwie. Zatrzymał się na pięć sekund, witając grzecznie panią, która często przynosiła do gildii świeże kwiaty. Dalej zauważył żonę pana Makao, która minęła go wraz z jedną sąsiadek, plotkując o ostatnich wydarzeniach przy granicy.

Ścisnęło go w żołądku… Wiedziały.

Pobiegł w kierunku księgarni, która była już tuż za rogiem. Grzecznie zapukał do środka, po czym wszedł, schylając się przed wejściem. Ciągle zahaczał głową o framugę, a nikt nie pomyślał o powiększeniu wejścia.

— O, Maury, cześć młody, jak tam? — powitał go w progu sprzedawca, mężczyzna w średnim wieku, który zawsze marzył o posiadaniu syna, a do tej pory udało mu się spłodzić sześć dziewczynek. Po szóstej przestał próbować, interes nie kręcił się na tyle dobrze, by pozwolić sobie na jeszcze jedne dziecko, poza tym nie miał już cierpliwości do swoich córek.

— Świetnie. Ostatnio sporo roboty w gildii, rodzice znowu wyruszą na misję, więc będzie trochę spokoju. Czasem mam dość ich „troski”, nie jestem już dzieckiem.

— Powtarza to każde dziecko — mruknął pod nosem sprzedawca, a potem zniknął pod ladą.

Maury usiadł na wolnym stołku z szeroko rozłożonymi nogami. Pochylił się nad podłogą — na jej powierzchni pozostałe kolorowe ślady od kredek, których dziewczynki najpewniej użyły niedawno. Cieszył się, że na ten moment w gildii nie ma zbyt wielu takich potworków, choć niektórych członków zdecydowanie można by zaliczyć do kategorii dzieci.

— Tu jest! — zawołał mężczyzna, czołgając się po ziemi.

Maury podbiegł i pomógł mu wstać.

— Aż tak ważny jest dla ciebie ten tygodnik? — zapytał z ciekawości.

Nie mógł go winić. Zazwyczaj unikał wiadomości, niechętnie słuchał o tym, co się dzieje poza Magnolią. Szczególnie że te wiadomości niekoniecznie były powodem do radości. Plotki przychodziły z gildii i tyle mu starczało, ale poprzedniego wieczoru milczeli.

— Tak — odpowiedział w końcu. — Tu chodzi o przyjaciół. W sumie przyjaciółkę.

— Zaraz… — przerwał mu. — Ty… mówisz o Lucy Dragneel? O TEJ Lucy Dragneel?

Maury zarumienił się niewinnie, jakby należało się czegokolwiek tu wstydzić. Jego relacje z Lucy były skomplikowane, bardziej niż ktokolwiek by przewidywał, ale tak, znał ją i mówił dokładnie o tej Lucy z wypiekami na twarzy i dumnie wypiętą piersią.

— Tak o tej Lucy.

Sprzedawca zamrugał ze zdziwienia. Wyciągnął spod lady pudło ze starymi numerami tygodnika Magnolijskiego. Wygrzebał z samego spodu gazetę sprzed pięciu lat. Kolejne strony latały przed oczami Maurego, który nie nadążał za ruchami sprzedawcy. Na szczęście, zatrzymał się na przedostatniej stronie, na drobnym artykule wspominającym Lucy, jeszcze wtedy noszącą nazwisko Heartfilia, i jej udział w gildii Fairy Tail.

— Ona należała do Fairy Tail — odparł ze zdziwieniem. — Nie… Nie pamiętam, zaraz to ta sama dziewczyna?

— Możliwe. — Maury luźno na krześle. — Na pewno w tej chwili nie należy do gildii, ale jestem jej sporo winny, więc troszkę śledzę jej losy. A właśnie! Gazeta! — przypomniał sobie.

Mężczyzna podał mu zwinięty w rulon numer, którym Maury był zainteresowany.

Ciekawość zżerała go od środka, czekał cały poranek na to jedną informację, która wprawiała go w stan szaleństwo. To miało miejsca. Przepowiedziana historia się zaczynała, a pierwsze kroki zostały podjęte ze świadomością zbliżającej się przyszłości. Czuł między palcami przepływającą przez niego magię, która potrzebowała znaleźć ujście.

Rodzice blokowali jego potencjał.

Gildia chroniła przed nadużyciem.

Przeznaczenie wiodło niepewnymi ścieżkami.

Ale wszystko się zmieniło, gdy przed jego oczami ukazał się artykuł, który zmienił cały świat:

LUCY DRAGNEEL POKONAŁA CZARNEGO MAGA, ZEREFA 

 

***

 

Tej nocy nie zaznali ciszy.

Tej nocy grała gromka muzyka.

Tej nocy śpiewy radości roznosiły się między ulicami Crocus wśród ludzi wiwatujących na cześć nowego porządku i ku chwale wielkiej magini, która spokojnie spędzała swój wolny czas w Wolnej Gildii, popijając lekki trunek przygotowany przez Juren.

Wokół niej tańczyli magowie, co chwilę ktoś podchodził do kobiety, gratulując jej niezwykłego wyczynu i życząc wielu lat wspaniałego życia. Wypijała za kolejnych gości kieliszek słabego alkoholu — nie miała sił na poważne picie, a kolejka chętnych do zamienienia z nią kilku słów nie kończyła się.

Kobieta westchnęła.

Rzuciła błagalne spojrzenie w kierunku Juren, siedzącej przy barze z jakimś młodym chłopakiem i z pełnym kuflem fiorskiego piwa. Kelnerka wyśmiała Lucy za jej bezradność. Udała, że to jej nie dotyczy i wróciła do picia.

— Może nam pani opowiedzieć, jak udało się pani pokonać Czarnego Maga? — spytał nagle przechodzący obok czarodziej. Był bardzo szczupłej budowy, z trudem chodził, jakby nie wyleczył się po jakiejś poważnej kontuzji.

Lucy najchętniej zamknęłaby się za drzwiami i tam przywołała jeszcze raz wydarzenia z ostatnich tygodni. Po co trudzić się z tymi ludźmi? Czy naprawdę chcieli usłyszeć heroiczną opowieść o tym, jak to w chwalebny sposób przegoniła jedno z największych zagrożeń tego kontynentu? Najpewniej tak, ale jej opowieść nie należała do tych, które wypadało mówić przy kuflu dobrego piwa.

— To na razie tajemnica. Muszę złożyć raport przed Radą Magiczną i usłyszeć plan na dalsze działanie — znalazła szybką wymówkę.

— Ej, nie oszukuj, co ma do tego rada magiczna?! — wykrzyczał jeden ze wstawionych gości. Dopił do końca swoją dawkę alkoholu i padł na kolegę, który niekoniecznie przejął się stanem przyjaciela i sam dalej pił.

Lucy potajemnie opuściła ich, kiedy przy stole zrobiło się zamieszanie. Schowała się za tajemnicą z ogłoszeniami i tam nałożyła kaptur od tuniki. Włożyła ręce do kieszeni. W jej wnętrzu zabrzęczały klucze. Ten dźwięk sprawił, że się uśmiechnęła.

— Otwórz bramę, zmień mnie — wyszeptała.

Złota aura otoczyła ją przez moment. Nikt nie zanotował momentu przemiany, otwierając Lucy idealną drogę do ucieczki.

Wyszła z ukrycia, wkraczając w tłum skandujących mężczyzn. Jednego popchnęła na ławę, nim przewrócił się na podłogę od nadmiaru alkoholu. Ten rozejrzał się ze zdziwieniem malującym się w pijanych oczach.

— Kto mnie popchnął?! — wykrzyczał, wymachując ręką w kierunku kolegów.

Wszyscy go zignorowali, pijąc, jakby nic się nie wydarzyło. Lucy przeszła obok w chwili, gdy zrobiło się między nimi przejście.

Juren, jako jedyna ze wszystkich zgromadzonych, pożegnała ją znaczącym skinięciem, a potem sama wróciła do swojego towarzysza tego wieczoru — fiorskiego piwa.

Lucy wyszła wprost na ulicę. Uderzył w nią chłód wieczoru. Po całodniowych wędrówkach, niespodziewanej walce, która nadeszła po drodze, i nowych obowiązkach, z jakimi do tej pory się nie spotkała, ten chłód był orzeźwiający i jego właśnie potrzebowała w ten ciężki wieczór.

Oparła się o barierkę na mostku i wzięła głęboki wdech, pozwalając czystemu powietrzu oczyścić ją od środka. Drobinki magii wirowały wokół niej, przyklejając się do włosów, wchłaniając przez skórę, ale to nic nowego. Świat zmieniał się i nawet w wieczornym powietrzu magia snuła swoje własne opowieści.

Wysłuchała, co tym razem magia ma do powiedzenia. Była stabilna, świeciła się jak wypolerowane złoto, roznosząc swój blask w ten wieczór, i tylko Lucy ją widziała, a przynajmniej należała do niewielkiej grupy osób, które zaznały tego zaszczytu.

Nawet Natsu…

— Co tak stoisz tu sama? — pojawił się jego głos po drugiej stronie mostu.

Lucy obejrzała się w stronę swojego mężczyzny, odzianego w luźny szlafrok, z kapciami na nogach, a pod pachą trzymał wczorajszą gazetę Fiorską. Wyglądał, jakby wyskoczył z mieszkania tylko na chwilę, żeby wrócić po Lucy.

— Ustalasz nową modę w Fiore? — zażartowała sobie z Natsu.

— Zdecydowanie. Wiesz, jak w tym jest wygodnie?

Podszedł do Lucy i przystanął obok niej na moment. Głowę oparł na jej ramieniu, znajdując tam spokój i chwilę odpoczynku.

— Oglądałaś magię? — zainteresował się.

— Hm…

— I jak kształtuje się dzisiaj?

Czuła się jak na przesłuchaniu. Dzień w dzień słyszała te same pytania bez większego sensu. Jeszcze na początku rozumiała, kiedy Natsu nie znał prawdziwej natury magii, ale teraz? Pytał z przyzwyczajenia, bez sensu i z nutką złośliwości. Podążyła więc jego śladem:

— Jest szalona. Zaraz wszystko zniszczy. Czekaj na koniec świata.

Natsu pstryknął Lucy prosto w środek czoła. Jej głowa odchyliła się do tyłu. W pierwszym odruchu nic nie poczuła, nawet ukłucia, ale z czasem ból dotarł do kobiety. Skuliła się i jęknęła. Skóra ją zapiekła. Mogła sobie tylko wyobrazić czerwony ślad wyłaniający się na jej czole. Rzuciła Natsu wściekłe spojrzenie. Zasłoniła czoło dłonią i wrzasnęła:

— Za co to?!

Natsu objął w pasie i poprowadził w kierunku wynajmowanego przez nich mieszkania. Nie skomentował swojego zachowania nawet najdrobniejszym słówkiem, a tym bardziej nie przeprosił, co rozwścieczyło Lucy jeszcze mocniej. Z przyjemnością odpłaciłaby mu się tym samym, ale prędzej zrobiłaby sobie krzywdę, aniżeli się zemściła. Tak to już z tym durniem było. Mocny w gębie i mocny w ciele…

— Chyba nie udało się przyjęcie w wolnej gildii?

— A myślisz, że dlaczego uciekłam? — oburzyła się. — Otoczyli mnie jak winnego i zaczęli wypytywać o szczegóły mojego „wielkiego czynu”. — Westchnęła. — Mam już tego serdecznie dosyć. Mam ochotę, żeby to się skończyło i wtedy nie musiałabym się nikomu tłumaczyć.

— A musisz? — zapytał ją chytrze, za chytrze jak na poziom jego inteligencji.

— Muszę — próbowała dać mu do zrozumienia. Nic nigdy nie było proste, a szczególnie teraz, gdy tak wiele zmian wpływało na porządek świata. — Wszyscy muszą uwierzyć, że Zeref nie jest już zagrożeniem.

— I tak będą się go bali. Nie wszyscy ci uwierzą — zauważył i to słusznie.

— Wystarczy, że zasieję ziarno niepewności. Dalej sprawy potoczą się same.

Natsu zmarszczył czoło i zaczął się uważnie przyglądać Lucy. Nie wiedziała, o co mu chodzi. Po tylu latach znajomości wciąż był dla niej zagadką, a ostatnie lata pokazały, że wciąż go poznawała.

— Co tym razem? — Szturchnęła mężczyznę w ramię.

— Czasami aż za mądrze gadasz i nie wiem, jak zareagować — wyjaśnił. — Mi wystarczy tyle, ile wiem, a reszta jakoś sama wyjdzie. Zresztą, mam cię przy sobie, więc co nam może nie wyjść?

Bezgłośnie, ale odpowiedziała sobie w myślach: „wszystko i to wszystko nadejdzie”. Nie zmieniła przyszłości, nadała jej nowy kształt, a wydarzenia wciąż dążyły do tego samego zakończenia.

Obejrzała się w stronę gwiazd, które ścieliły gęsto nocne niebo jak w dawnych opowieściach, opowiadanych krótko przed snem przez mamę. Te historie zawsze wspominały o roli gwiazd jako przewodników, wskazujących drogę tym, którzy się zgubili.

Lucy prosiła, żeby chociaż raz pomogły i jej w odnalezieniu właściwego kierunku, w którym winna podążyć.

Póki co milczały głucho, z jakiegoś powodu ciągle prowadząc ją na kolejne rozdroża.

Podniosła głowę — dotarli do domu, do niewielkiego, dwupokojowego mieszkanka wykonanego w starym stylu, z oknami wychodzącymi prosto na ulicę. W środku paliło się światło, Natsu nawet nie raczył go zgasić przed wyjściem. Rachunki za energie i tak zapłacili ostatnio za wysokie, ale on zdawał się najmniej przejmować o ich finanse. Pokręciła głową ze zrezygnowania i ostatecznie nie zwróciła mu po raz setny uwagi, tylko weszła do środka.

Na stole rozłożono zastawę, w piekarniku siedziała pieczeń, na misie leżał pokrojony chleb.

— Mamo! — rozległo się piskliwe wołanie.

Nashi wybiegła z drugiego pokoju, ubrana już w cienką piżamkę w kropki, która falowała za każdym razem, jak tylko dziewczynka się obróciła. Włosy miała już zebrane w nocne dwa warkocze, buzię czystą, umytą, nawet założyła na drobne nóżki o kilka rozmiarów za duże buty Natsu. Stukała nimi o posadzkę niemiłosiernie głośno, aż Lucy zaczęła się obawiać sąsiadów, którzy wcześniej chodzili spać.

— No już, księżniczko ty moja. — Złapała córeczkę w swoje ramiona. — Kto ci zrobić takie piękne warkoczyki?

— Tata, tata! — wykrzyczała.

Lucy zaśmiała się chytrze w kierunku Natsu. Odwrócił głowę, na jego nieszczęście w ostatniej chwili zauważyła zaczerwienione policzki Pogromcy Smoków.

— Widzisz, jaki tata kochany. A mówił, że nigdy nie będzie ci wiązał włosów.

— I zrobiliśmy kolację! — pochwaliła dodatkowo.

Nashi zeskoczyła z Lucy i podbiegła w stronę stołu. Odsunęła najbliższe z krzeseł, bez najmniejszego trudu, jakby ważyło tyle co piórko. Kulturalnie wskazała na nie dłonią i zaprosiła mamę do stołu.

Lucy nie mogła wyjść ze zdziwienia. Usiadła niepewnie, Nashi popchnęła ją wraz z krzesłem do przodu, a potem pobiegła po pieczeń. W tym samym czasie Natsu zagrzał wolę i zalał wszystkim wieczorną herbatę.

Pocałował Lucy w policzek, stawiając szklankę obok jej dłoni.

— Staram się — wymamrotał.

— Widzę, widzę, kochanie.

Chwyciła go za koszulę i przyciągnęła do siebie, łapiąc w krótkim, ale słodkim pocałunku, którego Natsu się nie spodziewał. Jego twarz dosłownie rozpaliła się. Ogień zajął całe jego włosy, a skóra nabrała bordowego koloru.

Uciekł od Lucy, po czym usiadł naprzeciw niej.

Nashi przyniosła pieczeń. Wskoczyła na swoje siedzenie, na którym przywiązali cztery poduszki, chwyciła za widelec i oznajmiła:

— Czas jeść!

Lucy mogła wiele zarzucić gwiazdom. Znów z ich winy stanęła na rozdrożu, nie potrafiąc wybrać dla siebie właściwej drogi, ale tym razem na obu ścieżkach znajdowała się jej kochana córeczka i Natsu. Oboje byli dla niej wszystkim, za które pragnęła walczyć.

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!