[Forgetting Envies] Rozdział 11

         

— Jak to jest możliwe? Jeszcze przed wczoraj ledwo przeżyłem atak dzikich zwłok, moja babcia nie żyje, mój dom został zniszczony, mała Yanli ranna, więc... — Wei Wuxian wskazał na swój mundurek — dlaczego muszę iść do szkoły?! — ryknął po drodze w kierunku Lan Qirena.

Młody adept sekty Lan, nazwany po zmarłym wujku Lan Wangji, uśmiechnął się krzywo i skinął dwa razy dla niepoznaki. W rzeczywistości nie słuchał żali Wei Wuxian. Poszedł z nim do szkoły tylko ze względu na swojego mistrza, a i tak wstydził się każdej sekundy spędzonej z nadpobudliwym chłopakiem. W końcu poddał się i westchnął. Założył słuchawki, w słuchując się w ostatnią kompozycję Nieśmiertelnego Mistrza. Przedstawiono ją w rok smoka, jako jedną z pierwszych melodii po stu latach ciszy w tworzeniu nowych zaklęć. Przeganiała zło, niszczyła zarodek cierpienia i sprowadzała na skażone dusze ukojenie. I była przepiękna. Lan Qiren zapominał o całym świecie, gdy subtelne dźwięki instrumentu przepływały przez jego ucho. Dzięki nim pamiętał dzieciństwo — ostatnie uśmiechy rodziców, pierwszą lekcję z mistrzem i samotną wycieczkę do grobowca, w którym spoczywali zasłużeni bohaterowie kultywacji. Wszystko wydarzyło się w ciągu jednego roku, gdy wiele płakał. Tylko utwory mistrza pozwalały mu chociaż na chwilę zapomnieć o świecie.

Nagle Wei Wuxian przyciągnął go ku sobie.

Lan Qiren zacisnął wściekle szczękę i wyrwał się chłopakowi, wrzeszcząc:

— CO TY ROBISZ?!

Wyciągnął z uszu słuchawki. Wcisnął je do torby, wypchaną dodatkowymi księgami od Nieśmiertelnego Mistrza, które zamierzał przeczytać w przerwie między zajęciami.

— Ej, ej. — Wei Wuxian klepnął chłopaka w plecy. — Nie widzisz, że jesteśmy na przejściu dla pieszych?

Lan Qiren po raz pierwszy od wyjścia z Zacisza Obłoków rozejrzał się po okolicy. Prawie dotarli do szkoły, dzieliły ich tylko dwa zakręty przy najbardziej ruchliwych ulicach miasta. Dwie szkoły mieściły się obok siebie, więc rodzice często odwozili starsze i młodsze dziecko do właściwych budynków, stwarzając niepotrzebne korki w tych częściach miasta. Tym razem samochody przejeżdżały bez opamiętania, nie zatrzymując się dla stojącej przed przejściem grupki młodzieży.

— Dziękuję — mruknął nieśmiało młodzieniec.

— Ee, eee, co, słucham, bo nie słyszę. — Wei Wuxian przybliżył natarczywie ucho do Lan Qirena. Nie pozwolił sobie na odpuszczenie sprawy po tym, jak niesłusznie go skrzyczano. — Ja tu ratuję czyjeś życie i tak okrojona wdzięczność? Byłem przekonany, że adepci sekty Lan, pod czujnym okiem Nieśmiertelnego Mistrza, znają zasady dobrych manier.

Lan Qiren poczerwieniał ze złości i ze wstydu.

Już kilka osób rzuciło swoje ciekawskie spojrzenia. Ich uwagę przykuł nie tylko krzyk Wei Wuxiana, ale i powiewająca na wietrze przepaska sekty Lan. Przemknęły między ludźmi ciche pomruki. Zaczęli szeptać, co rusz wspominając imię Nieśmiertelnego Mistrza i wojny sprzed lat, o których niewielu już pamiętało. Lan Qiren wszystko słyszał. Od dziecka szczycił się dobrym słuchem. Niejednokrotnie ostrzegał go przed atakami dzikich trupów. Jednak nic poza tym. Nie radził sobie z mieczem. O wiele młodsi od niego zapamiętywali sekwencje, nad którymi on ćwiczył przez miesiące. Nie urodził się, by walczyć, lecz by słuchać.

Nieśmiertelny Mistrz był dobrym nauczycielem, który próbował naprowadzić go na słuszną drogę. Lan Qiren ani razu nie poczuł, żeby na nią wkroczył. Świat wydawał się obcy i odległy, a patrząc na Wei Wuxiana, który w swojej pierwszej walce przeciwko dzikiemu trupowi zwyciężył, wzbierała się w nim zazdrość.

— Ej, co wy robicie? — rzucił ostro Wei Wuxian w kierunku plotkujących ludzi. — Zaatakują was dzikie trupy i kto was obroni? — zezłościł się.

Podniósł z ziemi kamień i podrzucił go na wysokość latarni. Chwycił go w mocnym uścisku i zamachnął się w kierunku plotkujących kobiet. Pisnęły ze strachu. Kamień nie uderzył w żadną z nich, tylko zatrzymał się na ścianie jednego z domów. Wei Wuxian uśmiechnął się szeroko, wypuszczając trzymany przez siebie kamień, a potem otrzepał ręce z brudu.

— Widzisz? Czasem warto się postawić! — Poklepał Lan Qirena po plecach. — Jesteście bohaterami, choć ludzie traktują was jak złoczyńców. Przeszłość pozostawmy historii, przyszłość marzeniom, a żyjmy dniem dzisiejszym. Ucz się doceniać dziś. Może jeszcze parę stuleci i staniesz się kolejnym mistrzem sekty Lan?

Oniemiał.

Lan Qiren wpatrzył się w Wei Wuxian w sposób podobny, jaki patrzył się na swojego mistrza. Przez krótki moment żałował swoich wcześniejszych myśli. Obdarzył Wei Wuxiana niezrozumiałym dla niego szacunkiem i podziwem, który minął chwilę potem. Wei Wuxian pociągnął Lan Qirena w kierunku szkoły. Przepchnęli się przez grupę uczniów. Powitał woźnego głośno i wyraźnie, aby słaby staruszek zdołał go w tych hałasach usłyszeć. Mężczyzna zdjął na moment czapkę, przerywając grabienie liści. Skłonił się na powitanie, a potem wrócił do pracy.

Weszli do szkoły, gdy wybił pierwszy dzwonek.

— To do zobaczenia w klasie! — pożegnał Lan Qirena i skierował się w stronę łazienki.

Lan Qiren nieświadomie uniósł dłoń i już chciał pomachać Wei Wuxianowi na "do zobaczenia", ale wtedy usłyszał śmiechy dobierające zza jego pleców.

— Patrzcie, jest tak zrezygnowany, że flirtuje z tym zboczeńcem — mówiła jedna z dziewczyn. Wybuchła śmiechem, za którym podążyły koleżanki.

— Nie, nie, pewnie został jego tatuśkiem, skoro tej głupi Wei Ying ciągle gada o tym, jak wspaniały jest ten cały Lan Zhan!

Lan Qiren walnął pięścią w ścianę, rozłupując ją w kształt w swojej dłoni. Odgłos rozniósł się po całym korytarzy, wszyscy uczniowie zamarli w przerażeniu. Chłopak wyciągnął dłoń z wgłębienia. Była zakrwawiona, ale nie czuł bólu, zasłaniała go nieograniczona wściekłość. Buzowała w nim, a wcześniejsze słowa Wei Wuxiana jakby odbiły się echem w jego myślach.

— Możecie mnie obrażać. — Wykonał jeden krok ku dziewczynom. — Możecie gadać, co tylko chcecie o Wei Wuxianie. — Ponownie zbliżył się. Uczennice zadrżały ze strachu. — Ale spróbujcie jeszcze jeden, chociaż jeden raz, obrazić mojego najdroższego mistrza!

Dziewczyny po raz kolejny pisnęły. Chwyciły swoje torby i uciekły w kierunku sali lekcyjnej, pozostawiając Lan Qirena z krótkim "dziwak". Obraza padła cicho, aby nie dotarła do chłopaka. Na ich nieszczęście miał dobry słuch. Choć nic sobie nie zrobił z ostatnich słów. Jak już wcześniej oświadczył, nie obchodziło go, jakie o nim zdanie mają. Jednak nie zamierzał pozwolić na obrażanie najdroższego mistrza, nauczyciela i... ojca.

Lan Qiren zarumienił się, kiedy zdał sobie sprawę, jakie myśli go ogarnęły. Ojciec... Odległe marzenie nie krzywdziło nikogo, jedynie raniło serce chłopaka, który wiedział, że nigdy w ten sposób nie nazwie swojego mistrza.

— Idiota — nazwał tak siebie, a potem wrócił do szafki. Wcisnął do środka bułkę na dłuższą przerwę.

Zamknął drzwiczki z hukiem, ponownie strasząc znajdujących się wokół niego uczniów. Stali wpatrzeni, nie mogąc odgadnąć, jaki będzie kolejny ruch kultywatora. Ten świat był im nieznany. Legendy krążyły między nimi, ale niewielu znało prawdziwe umiejętności kultywacyjne, a tym mniej doświadczyło spotkania z dzikim trupem. Mimo to strach pozostawał wśród ludzi, napędzany niesłusznymi plotkami i podejrzeniami, że w każdym momencie kultywatorzy mogą się odwrócić przeciwko nim.

— Lan... Lan Qiren? — odezwała się nieśmiało najlepsza uczennica szkoły, drobnej budowy, niska dziewczyna o piwnych oczach i grubej, czerwonej bliźnie po wypadku z dzieciństwa, której nie wstydziła się pokazywać przy innych.

Chłopak wziął głęboki wdech. Przypomniał sobie słowa Nieśmiertelnego Mistrza, jego nauki i odparł:

— Wybacz, niesłusznie uniosłem się gniewem. Jeśli to koniecznie udam się do dyrektora i przeproszę za swoje zachowanie.

— Naprawdę? — Odetchnęła ulga. — To dobrze. Bo wiesz, nie wolno niszczyć własności szkoły i jeszcze te rany. — Wskazała na jego zakrwawioną pięść. — Dbaj o swoje ciało. I uważaj. To nie miejsce na pokazywanie swoich umiejętności.

Przełknęła głośno ślinę i uciekła przed chłopakiem w stronę reszty znajomych. Wszyscy odeszli. Powrócił dziwny, swoisty spokój. Wypełniony był codziennymi hałasami tuż przed rozpoczęciem zajęć. Zostało kilka minut. Jednak nie widział, żeby Wei Wuxian wrócił.

— Gdzie on jest? — zapytał na głos. Pokręcił głową ze zrezygnowaniem. Z jakiegoś powodu mistrz przydzielił mu opiekę nad ocalałym wnukiem starszego Wei. A nie potrafił nad nim zapanować. Mało kto posiadał tę umiejętność.

Nagle zaszumiało mu w uszach. Dźwięk był dziwny, nietypowy, jak na tę porę dnia. Lan Qiren rozmasował uszy, martwiąc się, że te robią sobie z niego żarty.

Ale nie.

Rozbrzmiał przerażający krzyk.

Na moment pół szkoły zamilkło, a chwilę potem wszyscy zaczęli między sobą szeptać, rzucać nieskończone pomysły, pytać, co się stało. Tylko Lan Qiren pobiegł w kierunku, z którego dobiegł krzyk. Odgłos się nie powtórzył, co zaniepokoiło go jeszcze mocniej. Nie zna dokładnego miejsca, biegł na wyczucie, szukając krzyczącej dziewczyny.

I wtedy ktoś wrzasnął, tym razem głos należał do mężczyzny.

Lan Qiren zadrżał z przerażenia. Skręcił prędko w prawo i wybiegł na szkolne boisko. Trupi zapach uderzył w jego nozdrza. Odruchowo cofnął się, łapiąc za nos. O mało nie wymiotował. Zdołał zdusić w sobie mdłości, biorąc kilka wdechów przez usta. Ale było coraz ciężej. Trząsł się. Demoniczna energia wysyłała fale jedne za drugimi, odpychając młodego adepta w głąb szkoły.

A jeszcze nie odważył się spojrzeć na środek boiska.

Nie potrafił. Zerknął w swój prawy bok.

Ciało dziewczyny, rozdzielone na dwie części, leżało po przeciwnych stronach torów, łącząc się ze sobą poprzez ciągnący się wzdłuż ślad krwi. Mężczyzna wciąż oddychał, starszy nauczyciel, który tego lata miał odejść na emeryturę. Jego ramię było zmiażdżone, noga złamana. Mimo bólu czołgał się do przodu, uciekając przed stojącym po środku dzikim trupem.

Na widok Lan Qirena na jego twarzy pojawił się drobny uśmiech przepełniony ulgą. Zanim jednak zdołał dotrzeć do chłopaka, skonał. Młody kultywator zamarł z przerażenia.

Dziki trup wysunął się do przodu. Otworzył szeroko usta, ale żaden dźwięk nie wydostał się przez nie. Brakowało mu języka. Mimo to wrzask dzikiego trupa — gardłowy, wydający się pochodzić z samych bram piekła — dotarł do Lan Qirena.

Opadł na ścianę.

Wiedział, że w plecaku zostawił flarę ostrzegającą, tym razem Lan Wangji zjawiłby się w moment, aby go uratować.

Nie poruszył się.

Nogi jakby ugrzęzły w posadzce przed boiskiem, a dziki trup zbliżał się ku niemu. Długie włosy opadały mężczyźnie na pokrytą bruzdami twarz. Jego skóra wielokrotnie została przecięta ostrym narzędziem, niezasklepione rany ciągnęły się wzdłuż całego ciała. Kroczył wolno. Jakby w otrzymanym rozkazie zawarło się polecenie, aby się nie spieszył.

— Ppomocy... — wydukał Lan Qiren. Kto niby miał go usłyszeć? Chciałby narażać kolejnych członków swojej rodziny?

Nikt nie dałby sobie z dzikiem trupem rady.

— Co to ma znaczyć?! — odezwał się nagle ciężki głos nauczyciela od nauk starożytnych zza pleców Lan Qirena.

Chłopak odwrócił wzrok, zebrał w sobie resztę sił, którą okazało się, że jeszcze w sobie ma, a potem wykrzyczał:

— UCIEKAJ!

— He? — Był przygłuchy, nienawidził nosić aparatu słuchowego, bo twierdził, że ten niszczy naturalne, męskie linie twarzy. Podszedł do chłopaka, aby dojść do tego, co ten mu powiedział.

I zbliżył się za bardzo.

Napotkał spojrzeniem na ciągnące się przez boisko ślady krwi. Dziki trup łypnął na niego. Oczy zalały się demoniczną energią. Moc gromadziła się w zmarłym, czerpiąc siły z dwóch, sponiewieranych ciał, które leżały u jego stóp.

— Co to... — nauczyciel nie dokończył.

Dziki trup uniósł obie ręce w stronę nieba.

Zacisnął pięści, uwalniając nieskończoną demoniczną moc, która zalała cały teren szkoły. Chmura krwistego dymu przykryła słońce. Powietrze stało się czerwone, trudno było w nim oddychać. Dusiło nawet Lan Qirena, który powinien się przyzwyczaić do tego rodzaju mocy. Kilkanaście razy towarzyszył Nieśmiertelnemu Mistrzowi w nocnych łowach, nabierając doświadczenia i zbierając nauki oraz wskazówki Lan Wangji. Na nic mu były, jak widać. Nie poruszył się o krok.

— Zrób coś — szepnął za nim nauczyciel.

Odruchowo spytał:

— Ale co?

— NIE JESTEŚ KULTYWATOREM? — ryknął w przypływie gniewu. Złapał za stojącego na parapecie kwiatka i cisnął go w kierunku chłopaka. Doniczka przeleciała obok i roztrzaskała się na boisku.

— Ja...

Nauczyciel uciekł w głąb szkoły, do drugiego, głównego wyjścia, gdzie zgromadziła się połowa szkoły. Dzieciaki przepychały się jedne za drugimi, wwalając na siebie. Dwójka z nich przewróciła się. Zostali zgniecieni pod butami innych. Dziewczyna przestała oddychać. Ktoś to zauważył, rozległ się krzyk, który zagłuszył jęki innych.

Dziki trup napawał się ich strachem. Czerpał siłę z każdej negatywnej myśli, czynu, karmił się nimi, jak człowiek codziennym posiłkiem i rósł w siłę, którą obserwował Lan Qiren.

— Pomocy — mruknął ponownie.

Trup ruszył ku niemu. Przyspieszył.

— Pomocy — spróbował ponownie.

Zamachnął się w kierunku szyi młodego kultywatora.

— PO... — urwał. Serce zabiło mu mocniej, kiedy przypomniał sobie ostatnią misję z Nieśmiertelnym Mistrzem.

"Strach to nie jest powód do wstydu" — usłyszał wtedy od mistrza. — "Powód do wstydu rośnie w nas wtedy, gdy nie próbujemy walczyć z tym strachem. Pamiętaj, mój drogi uczniu, życia nigdy nie zwrócisz, dbaj o nie i uciekaj, gdy tak trzeba.".

Lan Qiren otworzył szeroko oczy i zrozumiał. Może uciekać. Może błagać o pomoc. Ale wtedy kto uratuje tych ludzi? Odpowiedzialność spadła na jego barki wraz z dniem, kiedy po raz pierwszy zdecydował się przyjąć nauki nauczyciela. Od tamtego momentu przestał być zwykłym człowiekiem, a stał się kultywatorem.

— Uwięzienie. — Narysował w powietrzu znak uwięzienia i skierował go w stronę dzikiego trupa. — Będę walczył!

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!