[Forgetting Envies] Rozdział 8

      

Rezydencja pogrążyła się w nieogarniętym chaosie, który podniecali stojącymi przez bramą reporterzy i tłum gapiów zaciekawionych masakrą, która miała miejsce w ich sąsiedztwie. Starszy Wei siedział na ławie ze splecionymi palcami u dłoni. Zamknął powieki i w spokoju wsłuchiwał się nieustanne krzyki, które nie rozwiązywały problemu, raczej nawarstwiały kolejne. Brakowało mu sił na walkę z ludźmi. Nie po to przeżył wszystkie nieszczęścia, aby teraz poddać się zwyczajnym śmiertelnikom, rządnym sensacji i rozgłosu.

— Panie Wei? — Młody policjant stanął nad mężczyzną. Był drobnej budowy, niski, niższy od statystycznego chińczyka. Sprawiał wrażenie miłego chłopca, o uczynnym sercu i zrozumieniu, którego tak w dzisiejszych czasach brakowało.

Przysiadł się do starszego Wei. Podjął ze stołu koc i przykrył nim staruszka z troski o jego zdrowie. Chłodny wiatr nie sprzyjał starym kościom.

— Czy... — zaczął, ale wtedy starszy Wei mu przerwał:

— Nie, nie odpowiem na żadne z pytań.

Młody policjant otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Przyłożył ołówek do notesu, ale nie wiedział, co w nim zanotować. Oczekiwał współpracy, szczególnie w podobnych okolicznościach, kiedy za atak bezsprzecznie odpowiadały demoniczne siły. Więc nie rozumiał upartości mężczyzny.

— Nie zrozum mnie źle. — Starszy Wei wstał. Wyprostował się i dumnie spojrzał ku niebu. — Znacie prawdę, a jak do niej doszło, to już pozostanie tajemnicą. Jeden atak wystarczył, że tylu młodych zakończyło swoje życie.

— To prawda — wyszeptał ze smutkiem. — Tylko dlaczego nie uciekli? — zaczął się zastanawiać, patrząc na otworzoną bramę i czekających za nią chłopców, jednych z nielicznych ocalałych.

Starszy Wei zacisnął gniewnie pięść i uderzył nią o drzewo. Rozdarł sobie starą, pomarszczoną skórę, ale nie przejął się zbytnio raną. Odsunął dłoń. Westchnął ciężko i oparł się o to samo drzewo. Korę dotknął czołem. Zapłakał. Wiatr poruszył liśćmi, zabierając najpiękniejsze z nich ze sobą.

— Ci, którzy uciekli, żyją. Tych, którzy zostali, spotkał koniec — wysapał staruszek. — Moja najdroższa Qing, nie dano nam umrzeć razem. A tak niewiele brakowało, ukochana. Jak widać, to ty jako pierwsza wybrałaś się w podróż. Beze mnie...

Podniósł głowę. Niebo oczyściło się z chmur i między promieniami słońca zdawał się słyszeć przepiękny śmiech swojej żony. Nie znał innej kobiety o tak twardej ręce. Nic nie osiągnąłby bez niej. Straciłby uśmiech na zawsze. Opuściłby nadzieję. Oddał się smutkowi.

A tak zyskał blask w życiu, który mu teraz odebrano.

— Moja droga żono, wkrótce do ciebie dołączę — obiecał jej duchowi. — Poczekaj na mnie jeszcze trochę, a się odnajdziemy.

Policjant zdjął czapkę i w milczeniu czekał, pozwalając staruszkowi na ostatnie pożegnanie. Życzył i sobie kiedyś spotkać kobietę, z którą przeżyje tak wiele lat i z którą pożegna się na starość, dziękując za miłość i za wszystkie lata wspólnego życia. Jednak niezależnie od uczuć, jakimi starszy Wei darzył swoją żonę, nie dało się zmienić faktu, że została zamordowana. I zamierzał odkryć prawdę, nim będzie za późno.

Dlatego nałożył ponownie czapkę i zwrócił starszemu Wei uwagę:

— Już późno. Proszę mi pomóc. Ktoś przysłał panu urnę z dzikim duchem z czasów Demonicznego Patriarchy. Ktoś zamordował panu żonę — podkreślił tak, aby nie miał żadnych wątpliwości.

— Co sugerujesz? — zapytał ostrym tonem, choć niesłusznie wylewał gniew na młodego policjanta.

Chłopak zmieszał się. Nieśmiało podrapał po głowie. Udając, że coś odwróciło jego uwagę, spojrzał w kierunku swojego przełożonego, który wypytywał ocalałych chłopców o ich wersje wydarzeń.

"Wei Wuxian" — usłyszał imię słynnego Demonicznego Kultywatora. Nieświadomie wzdrygnął się. Wypowiadanie tego imienia niosło za sobą same nieszczęścia.

— Przerażające — stwierdził. — Ludzie myślą o tym człowieku jak o jakimś potworze, o którym można opowiadać dzieciom na dobranoc, żeby szybciej poszły spać.

— O czym ty znowu mówisz? — fuknął starszy Wei.

— O Demonicznym Patriarchu, tamci chłopcy o nim mówią. — Wskazał palcem w ich stronę. — Nie musi się pan go obawiać, choć możliwe, że jeden z jego popleczników stoi za tą urną. Proszę uważać. Ma pan jeszcze rodzinę, o którą należy dbać.

Starszy Wei odwrócił się. Odszedł w kierunku zniszczonej rezydencji, zniszczonego domu. Spopielone po pożarze drewno odpadało kawałki, zmoczone przez straż pożarną, która zdołała okiełznać ogień. Podniósł tablicę ze starym testem, ze słowami, które kiedyś przekazał mu pradziadek: "Wiara przeradza się w siłę, a siła w możliwości, których nie byliśmy świadomi". Te słowa były jednymi z nielicznych rzeczy, które przetrwały pogrom. Dla starszego Wei był to znak.

Zacisnął gniewnie pięść i odwrócił się gwałtownie, odrzucając na bok swoją laskę.

Nawet jeśli mu przyjdzie umrzeć, jego duch będzie nawiedzał tego, kto doprowadził do tej tragedii.

Nawet jeśli przyjdzie mu poświęcić wszystko, co zdobył, obroni swoją rodzinę.

— Krew za krew, zniszczenie za zniszczenie — wypowiedział te słowa, a następnie ominął policjanta.

Młody chłopak zdjął czapkę i przetarł mokre czoło. Długie włosy, które chował pod nakryciem, opadły na jego plecy. Sapnął ze zmęczenia i również odszedł w kierunku ulicy, omijając resztę policjantów. Pożegnał się z przechodniami, ostrzegając ich przed wieczornymi spacerami.

— A więc... — zaczął, wyjmując zza marynarki zdjęcie. Rozłożył je. Przedstawiało zapieczętowaną urnę, w której Wei Wuxian ponownie uwięził dzikiego ducha. — To znowu się zaczyna.

Zacisnął zdjęcie w pięści i odszedł wraz z echem śmierci, które za nim podążyło, zapowiadając ciąg nieszczęśliwych zdarzeń, którym nikt nie potrafił zapobiec.

***

Wei Wuxian śnił.

Gorączka utrzymywała mu się od kilku godzin, choć rany zdążyły się do tego momentu zagoić. Nieustannie mamrotał w sennych majaczeniach, ale nikt nie potrafił odczytać jego wypowiedzi, więc pozwolili mu mówić.

Lan Wangji czuwał nad jego łożem, czytając ostatni zapis dobrych rad sekty Lan, które nie znalazły najmniejszego przełożenia na sytuację mającą miejsce w obecnych czasach. Nie mniej była to ciekawa lektura, biorąc pod uwagę zmiany, których starsi sprzed stu lat nie przewidzieli.

Do pomieszczenia wszedł Lan Shizhui. Założył ręce za plecami i ostrożnie podszedł do śpiącego Wei Wuxiana. Dotknął jego dłoni. Uścisk zacieśnił się na Chenqingu, jakby w obawie, że ktoś zechciałby mu wyrwać drogi flet, gdy ten jest nieprzytomny.

Lan Zhizhui odsunął się. Chwycił za swoją szatę i zacisnął powieki, wyduszając przez usta:

— To... on?

Lan Wangji spojrzał na swojego ucznia oraz syna i odparł zdecydowanym głosem:

— Tak.

Cofnął się, aż natrafił na ścianę. Uderzył o nią, po czym zsunął się na podłogę. Złapał się za głowę.

— Po dwóch... tysiącach lat?

— Hm — odparł krótko Lan Wangji.

Mężczyzna podgarnął kosmyk włosów z czoła Wei Wuxiana. Wzdrygnął się, ale nie obudził, co ucieszyło Nieśmiertelnego Mistrza. Potrzebował odpoczynku, szczególnie po tak wyczerpującej walce. Zacisze Obłoków było dla niego najlepszych schronieniem.

— Tu nie będą go szukali — stwierdził spokojnie, wyglądając za okrągłe okno, za którym młodzi adepci ćwiczyli walkę mieczem. Ich jednoczesne okrzyki bojowe przypomniały mężczyźnie o chłopcach zabitych przez dzikiego ducha. Nic nie przywróci im życia, ale postanowił, że na przyszłość nie zostawi miecza w siedzibie sekty.

Jeden błąd kosztował życia ludzkie.

Zebrał w palcu wskazującym moc i skierował ją w stronę adeptów. Bez uprzedzenia wystrzelił wiązkę energii, która uderzyła w środek placu. Młodzi krzyknęli z przerażenia, ostrzegając się między sobą o ataku wroga. Zebrali się w grupy po trzech i stanęli blisko siebie, obserwując otoczenie. Ich postawa była łatwa do rozbicia. Trzymali miecze niepewnie, bojąc się każdego ciosu, który nim zadadzą.

Lan Wangji westchnął.

Wyszedł na moment z komnaty, pozostawiając Lan Zhizhuia sam na sam z Wei Wuxianem. Wezwał miecz z sąsiedniego pokoju i zamachnął się nim. Powstała fala wiatru, która ruszyła na adeptów. Odepchnęła ich na sam skraj platformy.

W tym samym momencie zwrócili się ku mistrzowi. Ich oczy były pełne zdumienia. Nie rozumieli nagłego ataku swojego nauczyciela i to chwilę po tym, jak wrócił z misji.

Lan Xiren jako pierwszy odważył się wyjść naprzeciw wszystkich i zapytać:

— Mistrzu, dlaczego nas zaatakowałeś?

— Dziś na moich oczach umarło kilkunastu uczniów szkoły sztuk walki — wyznał.

Rozległy się szepty powątpiewania ze strony uczniów. Lan Wangji czekał, aż umilknął. Nawzajem zwrócili sobie uwagę, że mistrz oczekuje spokoju, a po chwili nastała cisza.

— Nikt nie jest niezwyciężony. Trenujcie. Obserwujcie otoczenie. Atak może nadejść z każdej strony.

— Tak, Nieśmiertelny Mistrzu — odpowiedzieli chórem.

— Raz wypuszczone zło, nie poprzestaniu na sianiu spustoszenia w jednym miejscu. Bądźcie czujni i nauczcie się chronić tych, którzy nie potrafią się obronić.

Odwrócił się i wrócił do pomieszczenia. W progu napotkał smutne spojrzenie przebudzonego Wei Wuxiana. Młodzieniec w końcu wypuścił Chenqinga z uścisku. Położył go na blacie obok. Sięgnął po chłodnął herbatę i wypił za jednym haustem.

— Piękna przemowa — skomentował słowa Lan Wangji.

— Hm...

— Znajduję się pewnie w Zaciszu Obłoków? — spytał, choć nie miał wątpliwości, co do obecnego miejsca przebywania.

— Tak.

Wei Wuxian wziął głęboki wdech. Otarł mokre od potu czoło, wciąż gorączkował, ale tym razem nie pozwolił sobie na omdlenie. Shizhui okrył jego poranione od walki plecy. Przez bandaże przeciekła krew. Rany się ponownie otworzyły. Wei Wuxian niczego nie poczuł, ostatnie wydarzenia zbyt mocno zaprzątały głowę młodzieńca, aby martwił się swoim stanem.

Lan Wangji wziął czyste bandaże. Napełnił miskę letnią wodą i usiadł za Wei Wuxianem. Na moment odsunął okrycie.

— Ja... pójdę — odparł nieśmiało Lan Shizhui i zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, wyszedł z pomieszczenia.

Zostali sami. Na dworze się ściemniało. Wieczorne ćwiczenia odłożono ze względów bezpieczeństwa, więc uczniowie udali się do swoich pokoi, zostawiając część Zacisza Obłoków pustą. Drogę wskazywały jedynie światła wydobywające się z unoszących się nad ziemią lampionów. Na straży stanęli starsi adepci, którzy doświadczyli już nocnych łowców i potrafili pokonać dzikiego trupa.

Lan Wangji powierzył im ochronę domu, choć wątpił, że dwóch młodych ludzi wystarczy, aby powstrzymać to, co może nadejść.

— Nie staniesz na straży? — wtrącił się Wei Wuxian, również domyślający się, że obrona Zacisza Obłoków jest niewystarczająca.

— Nie — odpowiedział cicho Lan Wangji, odwijając poplamione krwią bandaże.

Ułożył pasma zabrudzonego materiału na stole, a potem sięgnął po namoczoną w letniej wodzie ścierkę. Przemył ostrożnie plecy Wei Wuxiana. Rany nie wyglądały groźnie. Były to zadrapania zadane przez dzikiego ducha w ataku furii, więc nie głębokie.

— Boli? — spytał młodzieńca.

— A ma mnie prawo boleć? — wysapał, zamykając powieki. Włosy opadły mu na twarz, osłaniając ją, ukrywając łzy spływające po jego policzkach.

— Tak, ma prawo — stwierdził, ku zaskoczeniu Wei Wuxiana, który nie spodziewał się takiej odpowiedzi.

Chłopak podniósł gwałtownie głowę i odwrócił się. Bandaż wypadł Lan Wangji z rąk i przeturlał się aż pod okno. Zdążył obandażować tylko połowę pleców.

— Pozwól mi się opatrzyć — odparł Nieśmiertelny Mistrz, wstając po bandaż.

Wei Wuxian zatrzymał go, łapiąc za brzeg szaty. Otworzył usta. Pragnął mu podziękować, znaleźć jakieś słowo, które opisze wdzięczność, jaką w tej chwili czuł w stosunku do Nieśmiertelnego Mistrza, ale zamiast tego, patrzył bezwiednie, w milczeniu. Lan Wanjgi cierpliwie na niego czekał.

Ze wstydu Wei Wuxian się zarumienił. Puścił szatę mężczyzny, dając radę wypowiedzieć zwykłe przepraszam.

— Nie przepraszaj, nie uczyniłeś nic złego.

— Inny by tak tego nie określili — zażartował Wei Wuxian.

— Nie jestem innymi.

Lan Wangji podniósł bandaż i wrócił do chłopaka. Nałożył mu na ranę maść gojącą. Skóra Wei Wuxiana zapiekła. Syknął, a po chwili zaśmiał się, mówiąc:

— Delikatnie, Lan Zhan. Jesteś za ostry. — Puścił w jego stronę oczko. — Poza tym... To aż tak nie boli.

Mężczyzna przyłożył całą dłoń do zadrapania. Wei Wuxian krzyknął z bólu:

— Lan Zhan, Lan Zhan, wystarczy! To boli, to jednak boli! Auć! Proszę, Nieśmiertelny Mistrzu, miej litość!

Lan Wangji uśmiechnął się nieznacznie i po chwili odsunął dłoń, ku uldze Wei Wuxiana. Chłopak obejrzał się przez ramię. Usta zacisnął w cienką linijkę i pozwolił się opatrzyć bez słowa sprzeciwu. Jego ciało w końcu zaznało odrobiny ulgi, którą na ten moment naprawdę potrzebował, choć próbował to ukryć nawet przed samym sobą. Ból zelżał, ale to czuły dotyk Lan Wanjgi najmocniej ucieszył młodzieńca. Delektował się każdym muśnięciem palca Nieśmiertelnego Mistrza, tym że zahacza o jego skórę w trakcie zakładania bandaża. Nie umiał opisać zawodu, kiedy Lan Wanigji odsunął się, mówiąc, że to koniec.

Nie rozumiał.

Otaczało go pragnienie, którego nie spodziewał się w podobnych okolicznościach. Dla Wei Wuxiana było to zupełnie odmienne, obce uczucie, które załaskotało go złośliwie w serce. Dlaczego mu zwyczajnie nie podpowiedziało, czego chce, tylko zarzucało wskazówkami, których nie umiał pojąć?

Jego twarz zaczerwieniała ze wstydu. Ukrył ją za włosami, tak samo jak wcześniej łzy, błagając, aby nie napotkał teraz wzroku Lan Wangji. Na próżno.

— Gorączka znowu wróciła? — zapytał mężczyzna.

Usiadł przed Wei Wuxianem i odgarnął jego włosy, sprawdzając temperaturę ciała. Przez dłoń przeprowadził moc na ukojenie gorączki, ale Wei Wuxian niczego nie poczuł.

— Wszystko dobrze, wszystko dobrze. — Odsunął rękę Lan Wangji. — Po prostu mi gorąco. Może się przejdziemy? — zaproponował.

— Jesteś ranny — przypomniał mu.

— Spokojnie, spokojnie, nic mi nie jest. Poza tym znalazłem się we właściwych rękach, więc nic mi nie grozi, a spacer dobrze zrobi. Poza tym... — wziął Chenqinga — chyba musimy porozmawiać.

Lan Wangji ujął dłoń Wei Wuxiana i pomógł mu spać. Nogi chłopaka zaplątały się od zmęczenia i ran, poleciał prosto na mistrza, a ten go złapał. Objął go w pasie i zaprowadził na zewnątrz. Machnął ręką, przywołując unoszące się w powietrzu lampiony. Oświetliły im drogę ku ogrodom Zacisza Obłoków.

Wieczór był spokojny, nie zapowiadał budzącego się w tym świecie zła, a tym samym ponownego pojawienia się na tym świecie Demonicznego Patriarchy. Jednak duchy przeszłości obudziły się wraz wybiciem dzwonów dla nowego tysiąclecia i nowej ery. Co dla jednych było końców, dla drugich stanowiło początkiem. Jednak pewne rzeczy się nie zmieniały.

Ta ścieżka istniała już za czasów, gdy Wei Wuxian pobierał tu nauki.

Ten ogród rozkwitał każdej wiosny, i tamtego dnia, kiedy przepisywał wszystkie zasady sekty Lan.

Brakowało do pełni jednego widoku — Wei Wuxian i Lan Wangji idących obok siebie, wśród cichych melodii natury, chłodu wieczoru i spokoju ducha po ponownym spotkaniu, którego przestali dawno oczekiwać…


0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!