Rezydencja pogrążyła się w nieogarniętym chaosie, który podniecali stojącymi przez bramą reporterzy i tłum gapiów zaciekawionych masakrą, która miała miejsce w ich sąsiedztwie. Starszy Wei siedział na ławie ze splecionymi palcami u dłoni. Zamknął powieki i w spokoju wsłuchiwał się nieustanne krzyki, które nie rozwiązywały problemu, raczej nawarstwiały kolejne. Brakowało mu sił na walkę z ludźmi. Nie po to przeżył wszystkie nieszczęścia, aby teraz poddać się zwyczajnym śmiertelnikom, rządnym sensacji i rozgłosu.
—
Panie Wei? — Młody policjant stanął nad mężczyzną. Był drobnej budowy, niski,
niższy od statystycznego chińczyka. Sprawiał wrażenie miłego chłopca, o
uczynnym sercu i zrozumieniu, którego tak w dzisiejszych czasach brakowało.
Przysiadł
się do starszego Wei. Podjął ze stołu koc i przykrył nim staruszka z troski o
jego zdrowie. Chłodny wiatr nie sprzyjał starym kościom.
—
Czy... — zaczął, ale wtedy starszy Wei mu przerwał:
—
Nie, nie odpowiem na żadne z pytań.
Młody
policjant otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Przyłożył ołówek do notesu, ale
nie wiedział, co w nim zanotować. Oczekiwał współpracy, szczególnie w podobnych
okolicznościach, kiedy za atak bezsprzecznie odpowiadały demoniczne siły. Więc
nie rozumiał upartości mężczyzny.
— Nie
zrozum mnie źle. — Starszy Wei wstał. Wyprostował się i dumnie spojrzał ku
niebu. — Znacie prawdę, a jak do niej doszło, to już pozostanie tajemnicą.
Jeden atak wystarczył, że tylu młodych zakończyło swoje życie.
— To
prawda — wyszeptał ze smutkiem. — Tylko dlaczego nie uciekli? — zaczął się
zastanawiać, patrząc na otworzoną bramę i czekających za nią chłopców, jednych
z nielicznych ocalałych.
Starszy
Wei zacisnął gniewnie pięść i uderzył nią o drzewo. Rozdarł sobie starą, pomarszczoną
skórę, ale nie przejął się zbytnio raną. Odsunął dłoń. Westchnął ciężko i oparł
się o to samo drzewo. Korę dotknął czołem. Zapłakał. Wiatr poruszył liśćmi,
zabierając najpiękniejsze z nich ze sobą.
— Ci,
którzy uciekli, żyją. Tych, którzy zostali, spotkał koniec — wysapał staruszek.
— Moja najdroższa Qing, nie dano nam umrzeć razem. A tak niewiele brakowało,
ukochana. Jak widać, to ty jako pierwsza wybrałaś się w podróż. Beze mnie...
Podniósł
głowę. Niebo oczyściło się z chmur i między promieniami słońca zdawał się
słyszeć przepiękny śmiech swojej żony. Nie znał innej kobiety o tak twardej
ręce. Nic nie osiągnąłby bez niej. Straciłby uśmiech na zawsze. Opuściłby
nadzieję. Oddał się smutkowi.
A tak
zyskał blask w życiu, który mu teraz odebrano.
— Moja
droga żono, wkrótce do ciebie dołączę — obiecał jej duchowi. — Poczekaj na mnie
jeszcze trochę, a się odnajdziemy.
Policjant
zdjął czapkę i w milczeniu czekał, pozwalając staruszkowi na ostatnie
pożegnanie. Życzył i sobie kiedyś spotkać kobietę, z którą przeżyje tak wiele
lat i z którą pożegna się na starość, dziękując za miłość i za wszystkie lata
wspólnego życia. Jednak niezależnie od uczuć, jakimi starszy Wei darzył swoją
żonę, nie dało się zmienić faktu, że została zamordowana. I zamierzał odkryć
prawdę, nim będzie za późno.
Dlatego
nałożył ponownie czapkę i zwrócił starszemu Wei uwagę:
— Już
późno. Proszę mi pomóc. Ktoś przysłał panu urnę z dzikim duchem z czasów
Demonicznego Patriarchy. Ktoś zamordował panu żonę — podkreślił tak, aby nie
miał żadnych wątpliwości.
— Co
sugerujesz? — zapytał ostrym tonem, choć niesłusznie wylewał gniew na młodego
policjanta.
Chłopak
zmieszał się. Nieśmiało podrapał po głowie. Udając, że coś odwróciło jego
uwagę, spojrzał w kierunku swojego przełożonego, który wypytywał ocalałych
chłopców o ich wersje wydarzeń.
"Wei
Wuxian" — usłyszał imię słynnego Demonicznego Kultywatora. Nieświadomie
wzdrygnął się. Wypowiadanie tego imienia niosło za sobą same nieszczęścia.
—
Przerażające — stwierdził. — Ludzie myślą o tym człowieku jak o jakimś
potworze, o którym można opowiadać dzieciom na dobranoc, żeby szybciej poszły
spać.
— O
czym ty znowu mówisz? — fuknął starszy Wei.
— O
Demonicznym Patriarchu, tamci chłopcy o nim mówią. — Wskazał palcem w ich
stronę. — Nie musi się pan go obawiać, choć możliwe, że jeden z jego
popleczników stoi za tą urną. Proszę uważać. Ma pan jeszcze rodzinę, o którą
należy dbać.
Starszy
Wei odwrócił się. Odszedł w kierunku zniszczonej rezydencji, zniszczonego domu.
Spopielone po pożarze drewno odpadało kawałki, zmoczone przez straż pożarną,
która zdołała okiełznać ogień. Podniósł tablicę ze starym testem, ze słowami,
które kiedyś przekazał mu pradziadek: "Wiara przeradza się w siłę, a siła
w możliwości, których nie byliśmy świadomi". Te słowa były jednymi z nielicznych
rzeczy, które przetrwały pogrom. Dla starszego Wei był to znak.
Zacisnął
gniewnie pięść i odwrócił się gwałtownie, odrzucając na bok swoją laskę.
Nawet
jeśli mu przyjdzie umrzeć, jego duch będzie nawiedzał tego, kto doprowadził do
tej tragedii.
Nawet
jeśli przyjdzie mu poświęcić wszystko, co zdobył, obroni swoją rodzinę.
—
Krew za krew, zniszczenie za zniszczenie — wypowiedział te słowa, a następnie
ominął policjanta.
Młody
chłopak zdjął czapkę i przetarł mokre czoło. Długie włosy, które chował pod
nakryciem, opadły na jego plecy. Sapnął ze zmęczenia i również odszedł w
kierunku ulicy, omijając resztę policjantów. Pożegnał się z przechodniami,
ostrzegając ich przed wieczornymi spacerami.
— A
więc... — zaczął, wyjmując zza marynarki zdjęcie. Rozłożył je. Przedstawiało
zapieczętowaną urnę, w której Wei Wuxian ponownie uwięził dzikiego ducha. — To
znowu się zaczyna.
Zacisnął
zdjęcie w pięści i odszedł wraz z echem śmierci, które za nim podążyło,
zapowiadając ciąg nieszczęśliwych zdarzeń, którym nikt nie potrafił zapobiec.
***
Wei
Wuxian śnił.
Gorączka
utrzymywała mu się od kilku godzin, choć rany zdążyły się do tego momentu
zagoić. Nieustannie mamrotał w sennych majaczeniach, ale nikt nie potrafił
odczytać jego wypowiedzi, więc pozwolili mu mówić.
Lan Wangji
czuwał nad jego łożem, czytając ostatni zapis dobrych rad sekty Lan, które nie
znalazły najmniejszego przełożenia na sytuację mającą miejsce w obecnych
czasach. Nie mniej była to ciekawa lektura, biorąc pod uwagę zmiany, których
starsi sprzed stu lat nie przewidzieli.
Do
pomieszczenia wszedł Lan Shizhui. Założył ręce za plecami i ostrożnie podszedł
do śpiącego Wei Wuxiana. Dotknął jego dłoni. Uścisk zacieśnił się na Chenqingu,
jakby w obawie, że ktoś zechciałby mu wyrwać drogi flet, gdy ten jest nieprzytomny.
Lan
Zhizhui odsunął się. Chwycił za swoją szatę i zacisnął powieki, wyduszając
przez usta:
—
To... on?
Lan
Wangji spojrzał na swojego ucznia oraz syna i odparł zdecydowanym głosem:
—
Tak.
Cofnął
się, aż natrafił na ścianę. Uderzył o nią, po czym zsunął się na podłogę.
Złapał się za głowę.
— Po
dwóch... tysiącach lat?
— Hm
— odparł krótko Lan Wangji.
Mężczyzna
podgarnął kosmyk włosów z czoła Wei Wuxiana. Wzdrygnął się, ale nie obudził, co
ucieszyło Nieśmiertelnego Mistrza. Potrzebował odpoczynku, szczególnie po tak
wyczerpującej walce. Zacisze Obłoków było dla niego najlepszych schronieniem.
— Tu
nie będą go szukali — stwierdził spokojnie, wyglądając za okrągłe okno, za
którym młodzi adepci ćwiczyli walkę mieczem. Ich jednoczesne okrzyki bojowe
przypomniały mężczyźnie o chłopcach zabitych przez dzikiego ducha. Nic nie
przywróci im życia, ale postanowił, że na przyszłość nie zostawi miecza w
siedzibie sekty.
Jeden
błąd kosztował życia ludzkie.
Zebrał
w palcu wskazującym moc i skierował ją w stronę adeptów. Bez uprzedzenia
wystrzelił wiązkę energii, która uderzyła w środek placu. Młodzi krzyknęli z
przerażenia, ostrzegając się między sobą o ataku wroga. Zebrali się w grupy po
trzech i stanęli blisko siebie, obserwując otoczenie. Ich postawa była łatwa do
rozbicia. Trzymali miecze niepewnie, bojąc się każdego ciosu, który nim
zadadzą.
Lan
Wangji westchnął.
Wyszedł
na moment z komnaty, pozostawiając Lan Zhizhuia sam na sam z Wei Wuxianem.
Wezwał miecz z sąsiedniego pokoju i zamachnął się nim. Powstała fala wiatru,
która ruszyła na adeptów. Odepchnęła ich na sam skraj platformy.
W tym
samym momencie zwrócili się ku mistrzowi. Ich oczy były pełne zdumienia. Nie
rozumieli nagłego ataku swojego nauczyciela i to chwilę po tym, jak wrócił z
misji.
Lan
Xiren jako pierwszy odważył się wyjść naprzeciw wszystkich i zapytać:
—
Mistrzu, dlaczego nas zaatakowałeś?
—
Dziś na moich oczach umarło kilkunastu uczniów szkoły sztuk walki — wyznał.
Rozległy
się szepty powątpiewania ze strony uczniów. Lan Wangji czekał, aż umilknął. Nawzajem
zwrócili sobie uwagę, że mistrz oczekuje spokoju, a po chwili nastała cisza.
—
Nikt nie jest niezwyciężony. Trenujcie. Obserwujcie otoczenie. Atak może
nadejść z każdej strony.
—
Tak, Nieśmiertelny Mistrzu — odpowiedzieli chórem.
— Raz
wypuszczone zło, nie poprzestaniu na sianiu spustoszenia w jednym miejscu.
Bądźcie czujni i nauczcie się chronić tych, którzy nie potrafią się obronić.
Odwrócił
się i wrócił do pomieszczenia. W progu napotkał smutne spojrzenie przebudzonego
Wei Wuxiana. Młodzieniec w końcu wypuścił Chenqinga z uścisku. Położył go na
blacie obok. Sięgnął po chłodnął herbatę i wypił za jednym haustem.
—
Piękna przemowa — skomentował słowa Lan Wangji.
—
Hm...
—
Znajduję się pewnie w Zaciszu Obłoków? — spytał, choć nie miał wątpliwości, co
do obecnego miejsca przebywania.
—
Tak.
Wei
Wuxian wziął głęboki wdech. Otarł mokre od potu czoło, wciąż gorączkował, ale
tym razem nie pozwolił sobie na omdlenie. Shizhui okrył jego poranione od walki
plecy. Przez bandaże przeciekła krew. Rany się ponownie otworzyły. Wei Wuxian
niczego nie poczuł, ostatnie wydarzenia zbyt mocno zaprzątały głowę młodzieńca,
aby martwił się swoim stanem.
Lan
Wangji wziął czyste bandaże. Napełnił miskę letnią wodą i usiadł za Wei
Wuxianem. Na moment odsunął okrycie.
—
Ja... pójdę — odparł nieśmiało Lan Shizhui i zanim ktokolwiek zdążył coś
powiedzieć, wyszedł z pomieszczenia.
Zostali
sami. Na dworze się ściemniało. Wieczorne ćwiczenia odłożono ze względów
bezpieczeństwa, więc uczniowie udali się do swoich pokoi, zostawiając część
Zacisza Obłoków pustą. Drogę wskazywały jedynie światła wydobywające się z
unoszących się nad ziemią lampionów. Na straży stanęli starsi adepci, którzy
doświadczyli już nocnych łowców i potrafili pokonać dzikiego trupa.
Lan
Wangji powierzył im ochronę domu, choć wątpił, że dwóch młodych ludzi
wystarczy, aby powstrzymać to, co może nadejść.
— Nie
staniesz na straży? — wtrącił się Wei Wuxian, również domyślający się, że
obrona Zacisza Obłoków jest niewystarczająca.
— Nie
— odpowiedział cicho Lan Wangji, odwijając poplamione krwią bandaże.
Ułożył
pasma zabrudzonego materiału na stole, a potem sięgnął po namoczoną w letniej
wodzie ścierkę. Przemył ostrożnie plecy Wei Wuxiana. Rany nie wyglądały
groźnie. Były to zadrapania zadane przez dzikiego ducha w ataku furii, więc nie
głębokie.
—
Boli? — spytał młodzieńca.
— A
ma mnie prawo boleć? — wysapał, zamykając powieki. Włosy opadły mu na twarz,
osłaniając ją, ukrywając łzy spływające po jego policzkach.
—
Tak, ma prawo — stwierdził, ku zaskoczeniu Wei Wuxiana, który nie spodziewał
się takiej odpowiedzi.
Chłopak
podniósł gwałtownie głowę i odwrócił się. Bandaż wypadł Lan Wangji z rąk i
przeturlał się aż pod okno. Zdążył obandażować tylko połowę pleców.
—
Pozwól mi się opatrzyć — odparł Nieśmiertelny Mistrz, wstając po bandaż.
Wei
Wuxian zatrzymał go, łapiąc za brzeg szaty. Otworzył usta. Pragnął mu
podziękować, znaleźć jakieś słowo, które opisze wdzięczność, jaką w tej chwili
czuł w stosunku do Nieśmiertelnego Mistrza, ale zamiast tego, patrzył
bezwiednie, w milczeniu. Lan Wanjgi cierpliwie na niego czekał.
Ze
wstydu Wei Wuxian się zarumienił. Puścił szatę mężczyzny, dając radę
wypowiedzieć zwykłe przepraszam.
— Nie
przepraszaj, nie uczyniłeś nic złego.
—
Inny by tak tego nie określili — zażartował Wei Wuxian.
— Nie
jestem innymi.
Lan
Wangji podniósł bandaż i wrócił do chłopaka. Nałożył mu na ranę maść gojącą.
Skóra Wei Wuxiana zapiekła. Syknął, a po chwili zaśmiał się, mówiąc:
—
Delikatnie, Lan Zhan. Jesteś za ostry. — Puścił w jego stronę oczko. — Poza
tym... To aż tak nie boli.
Mężczyzna
przyłożył całą dłoń do zadrapania. Wei Wuxian krzyknął z bólu:
— Lan
Zhan, Lan Zhan, wystarczy! To boli, to jednak boli! Auć! Proszę, Nieśmiertelny
Mistrzu, miej litość!
Lan
Wangji uśmiechnął się nieznacznie i po chwili odsunął dłoń, ku uldze Wei
Wuxiana. Chłopak obejrzał się przez ramię. Usta zacisnął w cienką linijkę i
pozwolił się opatrzyć bez słowa sprzeciwu. Jego ciało w końcu zaznało odrobiny
ulgi, którą na ten moment naprawdę potrzebował, choć próbował to ukryć nawet przed
samym sobą. Ból zelżał, ale to czuły dotyk Lan Wanjgi najmocniej ucieszył
młodzieńca. Delektował się każdym muśnięciem palca Nieśmiertelnego Mistrza, tym
że zahacza o jego skórę w trakcie zakładania bandaża. Nie umiał opisać zawodu,
kiedy Lan Wanigji odsunął się, mówiąc, że to koniec.
Nie
rozumiał.
Otaczało
go pragnienie, którego nie spodziewał się w podobnych okolicznościach. Dla Wei
Wuxiana było to zupełnie odmienne, obce uczucie, które załaskotało go złośliwie
w serce. Dlaczego mu zwyczajnie nie podpowiedziało, czego chce, tylko zarzucało
wskazówkami, których nie umiał pojąć?
Jego
twarz zaczerwieniała ze wstydu. Ukrył ją za włosami, tak samo jak wcześniej
łzy, błagając, aby nie napotkał teraz wzroku Lan Wangji. Na próżno.
—
Gorączka znowu wróciła? — zapytał mężczyzna.
Usiadł
przed Wei Wuxianem i odgarnął jego włosy, sprawdzając temperaturę ciała. Przez
dłoń przeprowadził moc na ukojenie gorączki, ale Wei Wuxian niczego nie poczuł.
—
Wszystko dobrze, wszystko dobrze. — Odsunął rękę Lan Wangji. — Po prostu mi
gorąco. Może się przejdziemy? — zaproponował.
—
Jesteś ranny — przypomniał mu.
—
Spokojnie, spokojnie, nic mi nie jest. Poza tym znalazłem się we właściwych
rękach, więc nic mi nie grozi, a spacer dobrze zrobi. Poza tym... — wziął
Chenqinga — chyba musimy porozmawiać.
Lan
Wangji ujął dłoń Wei Wuxiana i pomógł mu spać. Nogi chłopaka zaplątały się od
zmęczenia i ran, poleciał prosto na mistrza, a ten go złapał. Objął go w pasie
i zaprowadził na zewnątrz. Machnął ręką, przywołując unoszące się w powietrzu
lampiony. Oświetliły im drogę ku ogrodom Zacisza Obłoków.
Wieczór
był spokojny, nie zapowiadał budzącego się w tym świecie zła, a tym samym
ponownego pojawienia się na tym świecie Demonicznego Patriarchy. Jednak duchy
przeszłości obudziły się wraz wybiciem dzwonów dla nowego tysiąclecia i nowej
ery. Co dla jednych było końców, dla drugich stanowiło początkiem. Jednak pewne
rzeczy się nie zmieniały.
Ta
ścieżka istniała już za czasów, gdy Wei Wuxian pobierał tu nauki.
Ten
ogród rozkwitał każdej wiosny, i tamtego dnia, kiedy przepisywał wszystkie
zasady sekty Lan.
Brakowało
do pełni jednego widoku — Wei Wuxian i Lan Wangji idących obok siebie, wśród
cichych melodii natury, chłodu wieczoru i spokoju ducha po ponownym spotkaniu,
którego przestali dawno oczekiwać…
0 Comments:
Prześlij komentarz