Przywiesiła klucze do pasa od spódnicy, a potem
sięgnęła po bicz — jedyny przedmiot, którym mogła władać w tym miejscu. Magia
tu nie dochodziła, podobnie jak na cmentarzu. Dlaczego tak się działo? Nie
próbowała wcześniej znaleźć odpowiedzi, ale kiedy zobaczyła białe,
nieskazitelnie czyste pomieszczenie, wiele rzeczy się rozjaśniło.
Białe blaty okalały całe pomieszczenie w kształt
kwadratu. Na nich stały puste probówki i ściereczki złożone w kształt trójkąta.
Szafki pod blatem rozsuwały się. W środku Lucy znalazła wypełnione krwią
probówki, podobnie jak w kwaterze Zerefa, którą odkryła podczas penetracji
rezydencji. Czarny Mag nie raczył jej niczego wyjaśnić, ale podejrzewała, że
znalazła się wtedy w jego laboratorium.
Obecne było tylko nieudaną imitacją.
Nie czuła w nim ciemnej magii, nawet
najmniejszych śladów, które zdradzałyby obecność jej wykorzystywania, a jedynie
puste ślady nieznanej energii. Była blada, nieznacząca i jakaś obca dla Lucy.
Nigdy wcześniej z niczym podobnym się nie
spotkała.
Coś zaszeleściło.
Zwiększyła czujność. Rozejrzała się, zobaczyła
stół przykryty płótnem, na którym zarysowywała się czyjaś sylwetka. Trzasnęła
biczem i z odległości zdjęła płótno, pod którym kryło się nagie ciało kolejnej
kobiety.
Nie żyła, przynajmniej od kilku tygodni, ale nie
więcej niż dwa, trzy miesiące. Jej skóra była sina, okryta brudem, nadgryziona
przez robactwo. Miała piękne, rude włosy, które ktoś przymocował do jej głowy
czymś w rodzaju kleju, aby nie wypadły jej po śmierci.
Lucy odeszła od niej jeszcze kawałek, obawiając
się, że za moment może wstać. Z całym szacunkiem dla zmarłej, ale nie chciała
ryzykować.
Wzięła butlę z gazem pozostawioną w kącie
pomieszczenia. Zachwiała się, trzymając ją obiema rękoma. Podeszła do kobiety.
— Naprawdę przepraszam — powiedziała cichym
głosem
Potwór.
Jak tak możesz?
Wiele pytań zaczęło ją dręczyć, ale zanim
całkowicie ją ogarnęły, opuściła na głowę kobiety butlę. Roztrzaskała jej
twarz, krew kobiety bryznęła Lucy na spódnicę.
Zrobiło jej się od tego niedobrze, ale próbowała
jeszcze raz. Uderzyła głębiej. Potem przeszła do jej stóp. Złapała butlę z
boku. Rozkołysała ją, po czym puściła, roztrzaskując stopy zmarłej.
Puściła butlę.
Głuchy, metaliczny dźwięk rozniósł się po
pustych pomieszczeniach i korytarzach.
— Naprawdę przepraszam — wyszeptała jeszcze raz.
Została jej ostatnie płachta, obok nagiej
ściany, z której wysuwała się kartka papieru. Lucy sięgnęła i wyrwała ją spod
przyczepu.
"Ludzie zdradzili ludzkość" — głosił
nabazgrany na kartce napis.
Lucy złapała na osłaniającą część pomieszczenia.
Kurtyna opadła, ukazując pokrytą w zapiskach, mapach, notatkach i formułach
gablotę. To nie było jednak wszystko. Papier zasłaniał coś pod spodem.
Wzięła wcześniejszą butlę i rozbiła osłaniające
notatki szkło. Trzasnęło. Fragmenty gabloty rozsypały się wszędzie, a Lucy w
ostatniej chwili osłoniła twarz i ręce. Skuliła się przed fragmentami szkła.
Dźwięk ustał, więc wstała, rękawem wytrzepując z
włosów okruszki gabloty. Rozwaliła jeszcze kawałek i w końcu dostała się do
notatek. Zaczęła je zrywać, pobieżnie przejrzała część z nich. Były o pogodzie,
formuły przedstawiały wzór na eliksir życia, a dalej wspominały o historiach ze
swojego życia. Lucy zatrzymała się przy tylko jednej kartce — na której wypisał
trzy imiona:
Iggis
Renju
Nezerad
A na odwrocie dopisał: "Jeden odnaleziony,
dwóch czeka na sprawiedliwość, na resztę przyjdzie czas".
— Niemożliwe...
Lucy zgięła kartę i wsunęła ją do kieszeni
spódnicy. Założyła włosy za uszami i zdejmowała kartki dalej. Rzucała je za
siebie, jedne za drugimi, aż pojawił się inny materiał.
Oddaliła się kawałek, a potem znów przybliżyła,
dotykając powoli tego dziwnego materiału.
Jej usta zadrżały. Jej zmysły zanikły.
— Smok — wydusiła z siebie.
Po raz pierwszy w całym swoim życiu dotknęła
samej skóry smoka, wyrwanej z martwego ciała bestii. Jak? To w ogóle możliwe?
Skóra była nienaturalnie biała, czysta, a same łuski lśniły, jakby ktoś chwilę
temu je wypolerował.
— Bogowie...
Złapała się za gardło, czując, jak narasta w
niej gorąco. Dusiła się.
Ktokolwiek tu był, niezależnie od tego, do kogo
należało to miejsce, był dla nich za potężny.
— LUCY! — usłyszała głos Erzy.
Pobiegła w jego stronę, mijając korytarz, do
którego początkowo trafiła.
— ERZA! — krzyknęła w odpowiedzi.
Nic nie otrzymała w zamian. To ją zmartwiło. Czy
poprzednie wołanie było tylko zmyłką? Czy Erzie się coś stało?
Bez odnalezienia ich nic nie było pewne. Skoro
ruszyła, pobiegnie dalej — a przynajmniej tyle sobie obiecała. Korytarz nie
mógł ciągnąć się w nieskończoność pod ziemią.
— Lu...cy? — usłyszała niedaleko słaby głos.
— Mist... Mistrz?
Przewidziało jej się? Brzmiało to za
realistycznie na omamy słuchowe. Z początku zawahała się, nie chciała się
wpakowywać w coś nieznanego, a potem żałować decyzji. Ale z drugiej strony,
zawsze tak postępowała.
Dlatego skręciła w inna stronę, nie ku Erzie,
ale w stronę miejsca, z którego usłyszała mistrza gildii, mistrza Fairy Tail.
Pochodnie gasły, robiło się coraz ciemniej. Lucy obawiała się, że za moment
zagubi się w tej podziemnej sieci tuneli. Jednak kiedy tak pomyślała, droga
zaczęła zmierzać tylko w jedną stronę.
Czekał przed nią jeden korytarz.
Przylgnęła do ściany i powoli podążyła drogą, aż
się skończyła. Wyszła na zamrożony plac, pokryty dookoła zaśnieżonymi kwiatami
o czarnym, niebieskim kolorze. A pośrodku tego placu stał ogromny, prostokątny
przedmiot osłonięty kolejną zasłoną.
Im dalej szła, tym chłód przenikał głębiej do
kości. Przetarła rękoma ramiona, ale niewiele to dało, więc przestała. Para
chuchnęła z jej ust.
Mróz był przerażający, jakby w centrum placu
panował środek zimy.
Usłyszała czyjś jęk.
Złapała prędko za zasłonę i zdjęła ją ze
stojącej obok niej klatki. Patrzyła, jak narzuta opada gwałtownie przed jej
stopami — ciężka i w pół zamarznięta. Kopnęła ją. Mogła przecież zrobić jej
krzywdę przy upadku. A potem spojrzała w kierunku klatki.
Leżeli w niej członkowie Fairy Tail.
— ERZA, GRAY, NATSU! ONI TU SĄ! — ryknęła, a
potem zasłoniła usta z przerażenia.
Sapnęła kilkukrotnie, upadła na kolana i tej
pozycji podeszła do nich. Dotknęła krat, lód poparzył ją w ręce, więc szybko je
odsunęła.
Wszyscy spali, a przynajmniej błagała, żeby to
był tylko sen ze zmęczenia i przemarznięcia. Nie ruszali się, nikt nie
wypowiedział ani jedno słowa zaraz po tym, jak tu się pojawiła.
Musiała przebudzić kogokolwiek.
Może Mirajane? Wyszukała ją wśród przyjaciół,
kobieta leżała z przymkniętymi oczami. Jej powieki były okryte drobinkami
śniegu. Znajdowała się za daleko. A obok niej zobaczyła Gildartsa — ściskał
Canę najmocniej jak tylko potrafił, do tego półnagi. Wszystkie jego ubrania
były na dziewczynie.
— Cana? — spróbowała ponownie.
Laxus leżący obok krat poruszył się nieznacznie.
— Laxus? — zwróciła się do pogromcy smoków.
Jak? Kiedy? Nawet w najgorszych koszmarach nie
pojawił się podobny widok. Laxus, Gildarts, mistrz byli najsilniejszymi magami
nie tylko w Fairy Tail, ale i w całym Fiore. Było poza jej wyobrażeniem, że
ktokolwiek potrafi doprowadzić ich do tak poważnego stanu.
Zrobiło się jej niedobrze, bała się choćby zapłakać
jedną łzą.
— Ktokolwiek? Bła... — głos ugrzązł jej w
gardle.
Zabrakło Lucy powietrza. Złapała się za pierś i
ryknęła żałośnie, błagając, aby ktokolwiek usłyszał jej rozpacz i tu przybył.
Ktokolwiek.
— Lu... — pojawił się bardzo słaby głos.
Lucy podniosła gwałtownie głowę, zobaczyła
poruszającą się Canę, która otworzyła oczy.
— Cana... — odetchnęła z ulgą. — Cana...
Dotknęła krat. Niezależnie od tego, jak jej
skóra paliła się od lodu, radość na widok budzącej się przyjaciółki przyćmiła
wszystko. Lucy zapłakała. Odczekała chwilę, jak Cana usiadła bliżej i wtedy
zapytała:
— Jak mam was stąd wydostać?
— To... ty... — odpowiedziała cicho, bez sił i
energii. Jej oczy nieustannie się przymykały i otwierały, jakby w każdej chwili
mogła zemdleć.
Lucy sięgnęła ku przyjaciółce, ale nie dotarła
do niej. Była za daleko. Zacisnęła powieki z bólu, z kolejnej bezradności.
Nikogo nie umiała uratować.
— Przepraszam — wydusiła z siebie.
Odsunęła się od krat i pobiegła w kierunku
korytarza. Tam zawołała jeszcze raz pozostałych. Nadal odpowiadała jej głucha
cisza.
Upadła ze zmęczenia na lód. Czuła się bezsilnie.
Nie zniszczy tych krat, nie roztopi ich, nawet nie jest w stanie wspomóc
przyjaciół słowem, bo ci spali.
Oby tylko spali.
Nagle lodowy kolec przemknął przed twarzą dziewczyny.
Rozciął dokładnie jeden z jej włosów. Złapała fragment w dłoń i wpatrzyła się w
zdziwieniu. Przez chwilę nie dotarło do niej, co się wydarzyło.
Wstała. Rozejrzała się. Nikogo tam nie było.
Pomieszczenie okalały same lodowe ściany, w których odbijała się sylwetka Lucy.
Kolec, który ją zaatakował, zniknął w posadce. Przyklęknęła i zbadała miejsce —
nie znalazła tam żadnego śladu.
— O co...
Rozległ się głęboki śmiech. Lodowe ściany
zadrżały na dźwięk jego głosu, który Lucy wydał się przerażająco znajomy.
Obezwładniający zapach znowu wypełnił jej nozdrza, ale tym razem we
wspomnieniach, choć jego nutę zdołała wyczuć i teraz w powietrzu. Pamiętała
dobrze mauzoleum, gdzie Nashi padła jako pierwsza. Bez sił. Zimna.
Podobnie się stało z Natsu.
Wzięła krótki, głęboki wdech, a potem
odetchnęła, uspokajając szalejące ciało.
— To ty... — wyszeptała gorzkie słowa prawdy. — To ty jesteś tym kapłanem.
0 Comments:
Prześlij komentarz