[Faux pas] Rozdział 34

Czarny Kot znika na trzy lata,
Wraca jako mściciel, wymierzając sprawiedliwość na ulicach Paryża,
Pojawia się tajemnicza kobieta z broszką w kształt pawiego pióra,
Ella Bustier, siostra Caline Bustier i policjantka, próbuje odkryć prawdę kryjącą się za zniknięciem rodziny Agreste,
A gdzie w tym wszystkim miejsce na Marinette Dupain-Cheng?

Goralska Joaillerie, godzina trzecia dwadzieścia w nocy

Lekka mżawka okalała drugą dzielnicę Paryża od samego poranka, przeradzając się później w nocną ulewę. Grube, ciężkie krople łupały o stare dachy budynków, ulice stały zalane wodą, a na chodnikach nie było widać ani jednego przechodnia. Pięćset pięćdziesiąt metrów od słynnego Tuileries wydawało się pustym koszmarem, którego ciszę przerwał dźwięk silnika Chevrolet Chevelle III z 1972 roku, który zajął wolne miejsce dla niepełnosprawnych przy ulicy.

Z samochodu wysiadła trójka ludzi — dwóch mężczyzn i kobieta ubrana w elegancki kostium. Przez ramię miała przewieszone sztuczne futro z lisa, które zdjęła, gdy zdała sobie sprawę, że za mocno pada. Jeden z mężczyzn podszedł do niej, podając zapalniczkę, ale ta ją odsunęła i twardym głosem rzekła:

— Godzina, robota ma pójść sprawnie, przynieście mi wisiorek.

Mężczyźni zgodzili się kiwnięciem.

Kobieta wsiadła z powrotem do auta. Zdjęła pantofle i położyła je za siedzenie kierowcy, następnie zakładając buty na grubym obcasie. Poprawiła kok, sprawdzając, czy jej się nie poluzował w trakcie jazdy.

— Na pewno? — odezwał się w końcu kierowca.

— Na pewno — odpowiedziała mu kobieta zdecydowanym tonem.

Uśmiechnęła się ponętnie, a potem odchyliła się do tylu, opierając o oryginalną tapicerkę samochodu. Założyła nogę na nogę i dodała:

— Jak raz świat cię zdradził, ty zdradzisz świat po tysiąckroć. A jak raz będzie próbował oddać ci nadzieję, ty ją zgnieciesz, zniszczysz i zapomnisz, że kiedykolwiek wcześniej była ci dana.

Kierowca nie skomentował jej monologu. Pogrążył się w smutku, włączył ponownie silnik i odjechał, zostawiając dwójkę mężczyzn przed Goralska Joaillerie. Ubrali na głowy kominiarki, choć w tym deszczu i tak nie rozpoznano by ich twarzy.

Pierwszy z nich, Paul, zaciągnął na ręce długie, grube rękawice. Z kieszeni wyciągnął broszkę w kształcie pawiego ogona. Założył ją na kurtkę. Potem wyjął kartkę ze słowami, które miał wypowiedzieć — opakował je w foliową torebkę, żeby nie zamokły na deszczu.

— Ty na serio nie chcesz tego zrobić? — zapytał drugi z nich, Miurie, chudy dzieciak, któremu nie powiodło się po studiach i który próbował dorobić po godzinach.

— Zapłacili, nie pytaj — odburknął mu Paul, choć i jemu na myśl o tak przedziwnym planie robiło się niedobrze.

Wziął głęboki wdech, lecz nim zdołał wypowiedzieć słowa, których zażądała klientka, rozległo się klaskanie.

Cień przemknął obok mężczyzn, stukając Paula w prawy nok. Mężczyzna wygiął się i przeklął duszę swojej babci, śledząc ruchy tajemniczej postaci. Miurie zląkł się. Złapał Paula za rękaw, prosząc, aby go nie zostawiał, i choć był silnym, dorosłym mężczyzną, nagle jego lęki z dzieciństwa przeszkodziły w zdrowym rozumowaniu i dalszej walce.

Paul trzepnął go w głowę i odszedł, mierząc wściekłym wzrokiem teraz stojącego napastnika. Trzymał coś w ręce, machał tym, jakby jojem, paskiem albo innym długim przedmiotem. Bez znaczenia. Doprowadzał Paula do wściekłości niezależnie od tego, kim był i co tu robił.

A mógł tu robić tylko jedno — przeszkodzić im.

Wyjął zza pasa pistolet i naładował go. Strzelił trzykrotnie bez ostrzeżenia. Miurie podskoczył w miejscu tyle samo razy. W pierwszej chwili — zamarł. I z przerażenia, i z niedowierzania, że właśnie jego przyjaciel — osoba, której tak bardzo ufał, wyciągnęła ot tak broń i strzeliła.

— Paul, to... Może wystarczy? — zagadnął mężczyznę.

— Miurie, jeśli masz sikać gacie, to rób to na uboczu — tymi słowami dał Miurie do zrozumienia, że nie jest tu mile widziany.

— Ładnie to tak traktować przyjaciela? — skomentował czyjś głos. Nie należał do dorosłego, prędzej do chłopaka, który ledwo przeszedł mutacje, jeszcze chodził do szkoły i udawał po godzinach spidermana, co niekoniecznie mu wychodziło.

Miurie uciekł na bok zgodnie z sugestią Paula.

Paul wystrzelił po raz kolejny.

W tę noc poszczególnie wystrzały brzmiały jak huk pioruna, więc nikt z okolicy się nimi nie przejął. A i deszcz wiele zagłuszał.

Paul przeszedł kawałek, myśląc i bacznie obserwując otoczenie, jak uczuli go zawsze na osiedlu — bij, jeśli widzisz. Nie widzisz? Uciekaj.

Ale w tym przypadku widział poruszający się cień. Znikał i się pojawiał, potem znowu chował się wśród budynków, żeby zaraz znowu wyskoczyć znienacka i dać o sobie znać. Bardziej irytował Paula, aniżeli go przerażał.

— No wyjdź, koteczku, kici, kici — zaczął nawoływać tajemniczego mściciela.

— Ej, Ej — odezwał się znowu z tyłu Miurie. — A jeśli to on... Czarny... — nim dokończył, coś wessało go w ciemności ulicy.

Rozległ się krzyk, a potem nastała... cisza.

Paul przełknął głośno ślinę, po czym wymierzył broń z kierunku miejsca, z którego zniknął jego towarzysz.

— Miurie? — zagadnął.

Nic.

— Miurie, nie wygłupiaj się — spróbował drugi raz.

Cisza.

— Miu... — tym razem i on ucichł.

Silna ręka chwyciła go za gardło. To był tylko dzieciak, niższy o głowę, ubrany w dziwny, tani strój Czarnego Kota, uzbrojony w prosty kij i parę uszu, a jednak trzymał go za gardło. Nie dusił, nie pozwalał jedynie mówić.

W Paulu wzbierał się niewyobrażalny gniew.

Miał ochotę zniszczyć dzieciaka, odebrać mu wszystko, co ma, i nauczyć trochę szacunku do fachu złodziejskiego. Ale o czym myślał, gdy pokonywał go dzieciak.

Złapał chłopaka za ramię i ścisnął swoją wielką ręką, żeby złamać mu kości. Ten nawet nie drgnął. Dlatego Paul odpuścił.

Czarny Kot wypuścił go z uścisku. Okręcił kij wokół dłoni i wbił go w szyję Paula. Mężczyzna zakrztusił się z bólu. Myślał, że i drugi raz oberwie, kiedy chłopak zamachnął się jeszcze raz, ale wtedy ten wskazał na przyczepioną do kurtki Paula broszkę.

— Skąd to masz? — zapytał.

— Klie... — Kaszlnął. — Klientki.

Mściciel wyrwał mu broszkę. Przyjrzał się jej dokładnie, znał ten przedmiot i nawet jeśli to nie jego szukał, to znalazł skarb.

Paul wykorzystał chwilę nieuwagi chłopaka i pobiegł w kierunku przystanku autobusowego. Na pewno jechał tędy jakiś nocny autobus. Jednak zanim zdążył zrobić kolejny krok, coś pochwyciło go od tyłu.

Okręcił się — bardzo powoli, prosząc, aby ta noc nie była najgorsza w całym jego życiu... a jednak była...

 

Goralska Joaillerie, godzina piąta trzydzieści nad ranem.

Ella Bustier, siostra mało sławnej Caline Bustier, a do tego policjantka na miesięcznym chorobowym wybiegła właśnie ze swojego domu przy Rue de la Ville—l'Évêque, w grubych adidasach, które stanowczo za bardzo powiększały jej łydki. Zresztą wyglądała grubo także przez napinające się dresowe spodnie oraz kurtkę polarową specjalnie kupioną na chłodne poranki po burzowej nocy.

Jednak tym razem z rana grzało. Było przyjemnie ciepło, idealnie do biegu na dłuższy dystans. A do tego panował niewyobrażalny spokój. Mało kto wychodził na ulice w sobotni poranek, szczególnie po nocnych ulewach i do tego pobiegać. Nie minęła nawet piąta rano, ale kobieta kochała tę porę dnia, szczególnie po dobrej burzy, która oczyszczała powietrze. Biegło jej się lepiej, oddech miała równy, a tego typu ćwiczenia pozwalały jej powrócić do formy. Wierzyła, że po miesiącu takich ćwiczeń wróci w pełni do służby, choć komendant ciągle poddawał ją w wątpliwości, które pragnęła wymazać z pamięci. A mimo to gdzieś z tyłu jej głowy brzmiały ciężkie słowa mężczyzny:

"To był ciężki przypadek. Minął miesiąc. Wróć do sił, a potem znów oddaj się pracy".

Nie. Pragnęła już wrócić.

Bezczynne siedzenie w domu ją nużyło, mało kto ją odwiedzał, poza tym ostatnio w Paryżu wrzało za sprawą tajemniczego mściciela, który odwalał za policję połowę roboty.

— Ile bym dała, żeby go złapać... — powiedziała na głos, a potem skręciła w główną ulicę

Sapnęła ciężko. Przystanęła przed światłami i wzięła kilka głębokich wdechów. Zdjęła na moment słuchawki. Cisnęły ją w uszy, a muzyka nie wspomagała w ćwiczeniach, jak zawsze. Składanka z neta nie zrobiła swojej roboty. Ella wolała spokojniejsze kawałki.

Nagle usłyszała czyjeś jęki.

Obejrzała się przed ramię.

Z balkonu nad jubilerem Goralska Joaillerie na grubym sznurze zwisała dwójka mężczyzn. Ubrani byli na czarno, w kominiarki i ostatkiem sił wzywali pomoc, choć zdołali wydobyć z siebie tylko cichy jęk.

Elle zaniemówiła. Przez moment wpatrzyła się w groteskowy, nienaturalny widok, jak z filmu, którym ktoś ją uraczył.

Potrząsnęła energicznie głową. Policjantka, a dała się poddać emocjom i zaskoczeniu?

Wyciągnęła z kieszeni telefon i zadzwoniła pod numer alarmowy. Na zgłoszenie odpowiedział od razu jeden z operatorów.

— Goralska Joaillerie, druga dzielnica Francji, dwóch mężczyzn zwisa z balkonu na linie.  Mężczyźni są przytomni, ale potrzebują pomocy. Wygląda... na robotę mściciela.


Możesz mnie wesprzeć tutaj:
Znajdziesz mnie tutaj:

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!