Goralska Joaillerie, godzina trzecia
dwadzieścia w nocy
Lekka
mżawka okalała drugą dzielnicę Paryża od samego poranka, przeradzając się później
w nocną ulewę. Grube, ciężkie krople łupały o stare dachy budynków, ulice stały
zalane wodą, a na chodnikach nie było widać ani jednego przechodnia. Pięćset
pięćdziesiąt metrów od słynnego Tuileries wydawało się pustym koszmarem,
którego ciszę przerwał dźwięk silnika Chevrolet Chevelle III z 1972 roku, który
zajął wolne miejsce dla niepełnosprawnych przy ulicy.
Z
samochodu wysiadła trójka ludzi — dwóch mężczyzn i kobieta ubrana w elegancki
kostium. Przez ramię miała przewieszone sztuczne futro z lisa, które zdjęła,
gdy zdała sobie sprawę, że za mocno pada. Jeden z mężczyzn podszedł do niej,
podając zapalniczkę, ale ta ją odsunęła i twardym głosem rzekła:
—
Godzina, robota ma pójść sprawnie, przynieście mi wisiorek.
Mężczyźni
zgodzili się kiwnięciem.
Kobieta
wsiadła z powrotem do auta. Zdjęła pantofle i położyła je za siedzenie
kierowcy, następnie zakładając buty na grubym obcasie. Poprawiła kok,
sprawdzając, czy jej się nie poluzował w trakcie jazdy.
— Na
pewno? — odezwał się w końcu kierowca.
— Na
pewno — odpowiedziała mu kobieta zdecydowanym tonem.
Uśmiechnęła
się ponętnie, a potem odchyliła się do tylu, opierając o oryginalną tapicerkę
samochodu. Założyła nogę na nogę i dodała:
— Jak
raz świat cię zdradził, ty zdradzisz świat po tysiąckroć. A jak raz będzie
próbował oddać ci nadzieję, ty ją zgnieciesz, zniszczysz i zapomnisz, że
kiedykolwiek wcześniej była ci dana.
Kierowca
nie skomentował jej monologu. Pogrążył się w smutku, włączył ponownie silnik i
odjechał, zostawiając dwójkę mężczyzn przed Goralska Joaillerie. Ubrali na
głowy kominiarki, choć w tym deszczu i tak nie rozpoznano by ich twarzy.
Pierwszy
z nich, Paul, zaciągnął na ręce długie, grube rękawice. Z kieszeni wyciągnął
broszkę w kształcie pawiego ogona. Założył ją na kurtkę. Potem wyjął kartkę ze
słowami, które miał wypowiedzieć — opakował je w foliową torebkę, żeby nie
zamokły na deszczu.
— Ty
na serio nie chcesz tego zrobić? — zapytał drugi z nich, Miurie, chudy
dzieciak, któremu nie powiodło się po studiach i który próbował dorobić po
godzinach.
—
Zapłacili, nie pytaj — odburknął mu Paul, choć i jemu na myśl o tak przedziwnym
planie robiło się niedobrze.
Wziął
głęboki wdech, lecz nim zdołał wypowiedzieć słowa, których zażądała klientka,
rozległo się klaskanie.
Cień
przemknął obok mężczyzn, stukając Paula w prawy nok. Mężczyzna wygiął się i
przeklął duszę swojej babci, śledząc ruchy tajemniczej postaci. Miurie zląkł
się. Złapał Paula za rękaw, prosząc, aby go nie zostawiał, i choć był silnym,
dorosłym mężczyzną, nagle jego lęki z dzieciństwa przeszkodziły w zdrowym
rozumowaniu i dalszej walce.
Paul
trzepnął go w głowę i odszedł, mierząc wściekłym wzrokiem teraz stojącego
napastnika. Trzymał coś w ręce, machał tym, jakby jojem, paskiem albo innym
długim przedmiotem. Bez znaczenia. Doprowadzał Paula do wściekłości niezależnie
od tego, kim był i co tu robił.
A
mógł tu robić tylko jedno — przeszkodzić im.
Wyjął
zza pasa pistolet i naładował go. Strzelił trzykrotnie bez ostrzeżenia. Miurie
podskoczył w miejscu tyle samo razy. W pierwszej chwili — zamarł. I z
przerażenia, i z niedowierzania, że właśnie jego przyjaciel — osoba, której tak
bardzo ufał, wyciągnęła ot tak broń i strzeliła.
—
Paul, to... Może wystarczy? — zagadnął mężczyznę.
—
Miurie, jeśli masz sikać gacie, to rób to na uboczu — tymi słowami dał Miurie
do zrozumienia, że nie jest tu mile widziany.
—
Ładnie to tak traktować przyjaciela? — skomentował czyjś głos. Nie należał do
dorosłego, prędzej do chłopaka, który ledwo przeszedł mutacje, jeszcze chodził
do szkoły i udawał po godzinach spidermana, co niekoniecznie mu wychodziło.
Miurie
uciekł na bok zgodnie z sugestią Paula.
Paul
wystrzelił po raz kolejny.
W tę
noc poszczególnie wystrzały brzmiały jak huk pioruna, więc nikt z okolicy się
nimi nie przejął. A i deszcz wiele zagłuszał.
Paul
przeszedł kawałek, myśląc i bacznie obserwując otoczenie, jak uczuli go zawsze
na osiedlu — bij, jeśli widzisz. Nie widzisz? Uciekaj.
Ale w
tym przypadku widział poruszający się cień. Znikał i się pojawiał, potem znowu
chował się wśród budynków, żeby zaraz znowu wyskoczyć znienacka i dać o sobie
znać. Bardziej irytował Paula, aniżeli go przerażał.
— No
wyjdź, koteczku, kici, kici — zaczął nawoływać tajemniczego mściciela.
— Ej,
Ej — odezwał się znowu z tyłu Miurie. — A jeśli to on... Czarny... — nim
dokończył, coś wessało go w ciemności ulicy.
Rozległ
się krzyk, a potem nastała... cisza.
Paul
przełknął głośno ślinę, po czym wymierzył broń z kierunku miejsca, z którego
zniknął jego towarzysz.
—
Miurie? — zagadnął.
Nic.
—
Miurie, nie wygłupiaj się — spróbował drugi raz.
Cisza.
—
Miu... — tym razem i on ucichł.
Silna
ręka chwyciła go za gardło. To był tylko dzieciak, niższy o głowę, ubrany w
dziwny, tani strój Czarnego Kota, uzbrojony w prosty kij i parę uszu, a jednak
trzymał go za gardło. Nie dusił, nie pozwalał jedynie mówić.
W
Paulu wzbierał się niewyobrażalny gniew.
Miał
ochotę zniszczyć dzieciaka, odebrać mu wszystko, co ma, i nauczyć trochę
szacunku do fachu złodziejskiego. Ale o czym myślał, gdy pokonywał go dzieciak.
Złapał
chłopaka za ramię i ścisnął swoją wielką ręką, żeby złamać mu kości. Ten nawet
nie drgnął. Dlatego Paul odpuścił.
Czarny
Kot wypuścił go z uścisku. Okręcił kij wokół dłoni i wbił go w szyję Paula.
Mężczyzna zakrztusił się z bólu. Myślał, że i drugi raz oberwie, kiedy chłopak
zamachnął się jeszcze raz, ale wtedy ten wskazał na przyczepioną do kurtki
Paula broszkę.
—
Skąd to masz? — zapytał.
—
Klie... — Kaszlnął. — Klientki.
Mściciel
wyrwał mu broszkę. Przyjrzał się jej dokładnie, znał ten przedmiot i nawet
jeśli to nie jego szukał, to znalazł skarb.
Paul
wykorzystał chwilę nieuwagi chłopaka i pobiegł w kierunku przystanku
autobusowego. Na pewno jechał tędy jakiś nocny autobus. Jednak zanim zdążył
zrobić kolejny krok, coś pochwyciło go od tyłu.
Okręcił
się — bardzo powoli, prosząc, aby ta noc nie była najgorsza w całym jego
życiu... a jednak była...
Goralska Joaillerie, godzina piąta
trzydzieści nad ranem.
Ella
Bustier, siostra mało sławnej Caline Bustier, a do tego policjantka na
miesięcznym chorobowym wybiegła właśnie ze swojego domu przy Rue de la Ville—l'Évêque,
w grubych adidasach, które stanowczo za bardzo powiększały jej łydki. Zresztą wyglądała
grubo także przez napinające się dresowe spodnie oraz kurtkę polarową
specjalnie kupioną na chłodne poranki po burzowej nocy.
Jednak
tym razem z rana grzało. Było przyjemnie ciepło, idealnie do biegu na dłuższy
dystans. A do tego panował niewyobrażalny spokój. Mało kto wychodził na ulice w
sobotni poranek, szczególnie po nocnych ulewach i do tego pobiegać. Nie minęła
nawet piąta rano, ale kobieta kochała tę porę dnia, szczególnie po dobrej
burzy, która oczyszczała powietrze. Biegło jej się lepiej, oddech miała równy,
a tego typu ćwiczenia pozwalały jej powrócić do formy. Wierzyła, że po miesiącu
takich ćwiczeń wróci w pełni do służby, choć komendant ciągle poddawał ją w wątpliwości,
które pragnęła wymazać z pamięci. A mimo to gdzieś z tyłu jej głowy brzmiały
ciężkie słowa mężczyzny:
"To
był ciężki przypadek. Minął miesiąc. Wróć do sił, a potem znów oddaj się
pracy".
Nie.
Pragnęła już wrócić.
Bezczynne
siedzenie w domu ją nużyło, mało kto ją odwiedzał, poza tym ostatnio w Paryżu
wrzało za sprawą tajemniczego mściciela, który odwalał za policję połowę
roboty.
— Ile
bym dała, żeby go złapać... — powiedziała na głos, a potem skręciła w główną
ulicę
Sapnęła
ciężko. Przystanęła przed światłami i wzięła kilka głębokich wdechów. Zdjęła na
moment słuchawki. Cisnęły ją w uszy, a muzyka nie wspomagała w ćwiczeniach, jak
zawsze. Składanka z neta nie zrobiła swojej roboty. Ella wolała spokojniejsze
kawałki.
Nagle
usłyszała czyjeś jęki.
Obejrzała
się przed ramię.
Z
balkonu nad jubilerem Goralska Joaillerie na grubym sznurze zwisała dwójka
mężczyzn. Ubrani byli na czarno, w kominiarki i ostatkiem sił wzywali pomoc,
choć zdołali wydobyć z siebie tylko cichy jęk.
Elle
zaniemówiła. Przez moment wpatrzyła się w groteskowy, nienaturalny widok, jak z
filmu, którym ktoś ją uraczył.
Potrząsnęła
energicznie głową. Policjantka, a dała się poddać emocjom i zaskoczeniu?
Wyciągnęła
z kieszeni telefon i zadzwoniła pod numer alarmowy. Na zgłoszenie odpowiedział
od razu jeden z operatorów.
—
Goralska Joaillerie, druga dzielnica Francji, dwóch mężczyzn zwisa z balkonu na
linie. Mężczyźni są przytomni, ale
potrzebują pomocy. Wygląda... na robotę mściciela.
0 Comments:
Prześlij komentarz