Shina uniosła głowę znad ziemi, mamrocząc pod nosem, że nigdy nie była
i nie będzie podobna do Lucy. Bała się jednak wykrzyczeć te słowa prosto w
twarz Lucy. Obawy pojawiły się już wcześniej, a teraz pogłębiło ją zdanie,
którego przede wszystkim nie chciała usłyszeć od kobiety, którą tak mocno
podziwiała. Nie bój się... Wydawało się łatwe, stanąć naprzeciw wyzwaniom i
przedrzeć się przez trudności stawiane przez przeznaczenie. Ale w pozycji
klęczącej nic nie było już proste.
Lucy patrzyła na Shinę z góry, ze spojrzeniem przepełnionym smutkiem.
W ten sam sposób widziała siebie przed dwoma laty, gdy przepraszała Natsu za
swoje słabości, gdy klęczała przed łóżkiem, ściskając w dłoni ostatni i jedyny
list, który zostawił jej Natsu. Wiele wtedy płakała. A jeszcze więcej później.
Aż w końcu przestała, bo już nie miała na to dłużej sił. Przeprosiny nie
sprowadziły Natsu. Błagania nie dotarły do jego zarozumiałego "ja".
Po co się starała?
— Po co się starasz? — zadała to samo pytanie Shinie.
Shina zaśmiała się.
— Ponieważ to jest jedna z tych rzeczy, o które wciąż chcę walczyć.
Sama mi to powiedziałaś! Że nie mogę się poddawać! Jeśli się potkniesz,
przewrócisz, to wstań!
— Wiem — wyszeptała. — Nie chcę żebyś się poddawała, chcę żebyś
przestała mnie przepraszać. Mam tego dosyć. Tylko przepraszasz. Nie robisz nic,
żeby zmienić swoje postępowanie. Ty naprawdę...
— Nie jestem do ciebie podobna! — wykrzyczała, nim Lucy zdążyła
wypowiedzieć te słowa.
Lucy przewróciła oczami.
— Czy ty mnie przypadkiem nie nienawidzisz?
— Ja? Nigdy! — zdziwiła się Shina. — Podziwiam cię ponad życie!
— Ale co... — Złapała się za głowę. — Ale co tu jest do podziwiania?
Nie jestem warta twojego szacunku. Nie znam cię. Nie wiem, dlaczego
przepraszasz... Dlaczego przepraszasz akurat MNIE? Shino... i tak nie odpowiesz
na moje pytania, prawda?
Shina zesztywniała na moment.
— Nie — odpowiedziała krótko i szczerze.
Lucy parsknęła. Innej odpowiedzi nie oczekiwała, ale liczyła, że po
oczywistym "nie" usłyszy coś więcej.
— Dobrze, wracajmy do babci. Pewnie... — Lucy urwała.
Sina ręka przebiła się przez wskroś przez jej tors. Zachłysnęła się
krwią i splunęła nią rzadkim strumieniem, który oblał twarz Shiny. Wstrząsnął
Lucy niewyobrażalny ból, który przerwał na moment krzyk Lokiego.
Gwiezdny Duch wyrwał rękę z tułowia Lucy. Złapał mistrzynię i uciekł
wraz z nią aż pod samą Shinę. Położył ją prędko na ziemi i przyłożył napełnioną
magią dłoń do rany.
— LUCY! — wrzasnął przez łzy. Zrzucił okulary przeciwsłoneczne na bok.
— Shina, zajmij się... nią — dokończył ostrożnie.
Staruszka zachybotała się na słabych, zmęczonych nogach. Zacharczała.
Zdjęła wierzchnią część ubioru, na której wciąż widniały plamy krwi węża. Jego
dzieci wiły się z brzucha kobiety, wyrośnięte i gotowe do składania kolejnych
jaj.
Lucy zachłysnęła się krwią. Loki szybko przewrócił ją na bok, aby
wykaszlała wydzielinę na ziemię. Zebrał magię gwiazd, magię światła, którą
reprezentował jako jeden z zodiaków, a potem przyłożył ręce do rany Lucy. Nie
zasklepiły się, krwawienie nie ustało.
— Nie możesz... — wyszeptała Shina. — Ty nie możesz...
Shina dotknęła własnego ciała i odetchnęła z niewyobrażalną ulgą.
— Nie umrzesz — stwierdziła na końcu.
— Skąd ty możesz... — Loki zamknął nagle usta. — Jesteś podobna do
Lucy.
Shina nie odwróciła się. Obrócona plecami do Lokiego rzekła:
— Nie, nigdy nie byłam.
Ogień zaszalał wokół Shiny. Nie było ucieczki. Nie było przed nim
obrony. Czerwonokrwiste języki otoczyły dziewczynę w szaleństwie, który
zdradzały pociemniałe tęczówki. Shina otoczyła najpierw prawą dłoń płomieniami,
potem ogień owinął drugą.
— Ze mną nie wolno zadzierać...
Klasnęła.
Ognista fala uderzyła wprost w staruszkę, w mgnieniu oka zamieniając
ją w proch, który płomienie zabrały za sobą. Gorąco rozeszło się wokoło.
Spaliło drzewa, spaliło trawę. Woda ze źródła wyparowała. Shina na tym nie
poprzestała. Płomienie rozeszły się jeszcze dalej, aż w końcu wdarły się do
skóry węża. Krew wewnątrz zabulgotała. Ostatnie węże spopielały w piskach.
Potem nastąpiła cisza.
Shina podbiegła do Lucy. Wzięła ją na plecy i zaczęła nieść w kierunku
drogi. Loki zamarł na moment w całkowitym zdumieniu. Krew lała się po
kombinezonie dziewczyny, powieki Lucy opadały. Patrzyła słabo, niewyraźnie.
Droga przed nią zamieniła się w niewyraźne mazakami, których nie rozpoznawała.
— Przeżyjesz — nie obiecała. Shina stwierdziła prostym słowem,
wierząc, że właśnie taka jest prawda.
Lucy przymknęła oczy. Było jej słabo. Zasnęła.
Shina poprawiła Lucy na plecach. Obejrzała się przez ramię i dopiero
wtedy zobaczyła, że kobieta zasnęła uśmiechnięta. Zacisnęła mocno szczękę i
przyspieszyła. Loki pobiegł za nią.
— Co ty robisz? — obruszył się.
— Próbuję ją uratować. Nie, uratuję ją! Na pewno.
— Piękność jednak czasem przyćmiewa rozum, ona zaraz zginie...
— I mam siedzieć bezczynnie? Nie! Tędy przechodziły karawany, na pewno
z medykiem.
— A skąd to możesz wiedzieć?!
— Nie wiem! — Kopnęła kamień ze złości. — Tylko iść mi zostało. Nie
pozwolę jej zginąć!
— Zwariowałaś. Nie możesz dać jej pigułki? Takiej jak wcześniej?
Shina zagryzła wargę do krwi. Czerwona, gęsta maź spłynęła powoli po
jej brodzie.
— Nie mogę. Nie mam. To była ostatnia.
Loki prychnął.
— Kłamstwa... przychodzą ci niezwykle łatwo.
Zaśmiała się.
— Nawet nie wiesz, jak bardzo.
Echo przywiało z oddali rżenie konia. Shina zadrżała. Na niebie
zawiesiły się czarne, ciemne chmury, zapowiadające burzową noc. Musieli się już
zbierać. Wiedzieli, że jeśli nie zdążą przed deszczem, nie znajdą karawany.
Shina zmarszczyła czoło ze złości i pobiegła przed siebie, nasłuchując
rżenia konia.
— Wróć do Gwiezdnych Duchów! — krzyknęła do Lokiego w ostatniej
chwili.
Ducha nie było już obok niej. Zrobiło się wokoło pusto. Shina została
sama z ranną na jej plecach Lucy. Krwawiła. Jej ciało robiło się chłodne, ale
serce kobiety wciąż biło.
Shina nie zamierzała tracić czasu. Pobiegła przed siebie najszybciej
jak umiała. Karawana nie mogła odejść zbyt daleko. Konie nie dawały rady
podróżować dłużej niż kilka godzin bez odpoczynku. Postój musieli zrobić nie
tak daleko od nich.
— Błagam, błagam — mówiła bez ustanku.
Wieczór nastał zbyt szybko. Słońce zeszło za granicą świata, opadając
w otchłanie legendarnej krainy, w którą wierzyły dawne ludy. Tam nie było
światła, jedynie blask. Za nocy całkowity mrok, za dnia pełnia jasności. Nikt
nie zdołał żyć po drugiej stronie świata, choć byli i tacy, co wierzyli, że
znajdą tam smoki. Shina słyszała opowieści i błagała, by słońce zaczekało
chwilę. Ciemność nie zwiastowała ratunku. Mówiono, że noc należy do zmarłych.
Jednak pomimo błagań Shiny, nastał mrok.
Shina osłabła. Jej kroki zrobiły się ciężkie i każdy kolejny stawiała
z coraz to większą trudnością. Siły zanikły wraz ze promieniami słońca.
Krople potu spływały po sinej twarzy Shiny. Pokręciła głową i,
ignorując ból i osłabienie, ruszyła dalej.
Droga była nierówna, wyłożona wieloma kamieniami. Przyboczne latarnie
nie zostały zapalone. Stały tam otoczone dziką zwierzyną czyhającą na śmierć
Lucy. Słodka krew przyciągnęła drapieżniki.
Shina rozejrzała się zmartwiona. Zza skały wyszła drobnej postury
łania, otoczona delikatną, niebieską poświatą. Podobną do tej, którą nosił sam
księżyc. Podeszła bliżej i skłoniła się przed Shiną. Usta dziewczyny zadrżały.
— Nie powinnaś się przede mną kłaniać — powiedziała zwierzęciu.
Łania trąciła noskiem jej dłoń.
— Nie mogę jej oddać.
Wycie wilka przerwało nocną ciszę. Shina zlękła się. Cofnęła o kilka
kroków i usiadła na pojedynczą skałę. Blask wydobywający się z łani spotężniał.
Uniósł się wraz z drobniutkimi drobinkami magii unoszącej się w powietrzu i
rozświetlił Shinie drogę.
Łania była księżycem, a księżyc był łanią. Gdy przychodził właściwy
czas, księżycowa łania wychodziła z leśnego gaju, by pobłogosławić
podróżujących nocą swym blaskiem. Legendy mówiły wiele o tych stworzeniach.
Jedne pozostawały w sferze domysłów. Inni mówili, że stworzenia dawno wymarły.
Znaleźli się też tacy, co wierzyli, że księżycowe łanie można rozpoznać tylko
nocą. Za dnia wyglądają tak samo jak te zwyczajne.
Shina podniosła się gwałtownie.
— Dziękuję! — Przyklęknęła przed łanią. — Muszę ją uratować.
Zwierzę odwróciło się i odeszło w głąb lasu, w którym zapanował nowy
władca. Chcąc czy nie, Shina nie zaakceptowała decyzji natury. Nie podążyła za
łanią. Zamiast tego poprawiła Lucy na plecach i ruszyła dalej w głąb ścieżki,
kierując się błękitną poświatą, którą zostawiła jej łania.
— Wiesz, może trochę nabroiłam... — mówiła do nieprzytomnej Lucy. — W
zasadzie wszystko zniszczyłam. — Zaśmiała się smutno. — Kiedy przybyłam tutaj,
myślałam, że uda mi się wiele rzeczy naprawić. Marzyłam każdego dnia... No...
Że poznam cię, że się zaprzyjaźnimy i... że wspólnie przeżyjemy jakieś
przygody. Chyba nic mi się nie udało osiągnąć. Nie chciałaś mnie poznać.
Wątpię, że się zaprzyjaźniłyśmy. A ta cała przygoda? To jakiś żart! Zniszczyłam
wszystko. Przeze mnie zginęli ludzie! A ty... umierasz...
Zatrzymała się na chwilę i obejrzała przez ramię, na ścieżkę, którą
właśnie przemierzyła. Poświata za nią zanikła. A w ciemnościach pojawiły się
iskrzące się w ciemnościach, złote oczy wilka fiorskiego.
— Powinnam cię chyba tu zostawić. Wtedy może... — urwała i rozpłakała
się.
Dłoń Lucy zadrżała. Uniosła się półświadomie i położyła na mokrym od
łez policzku dziewczyny. Shina zamknęła mocno powieki. Wilki zawyły z
nienawiścią, gromadząc się wokół kobiet i blokując im drogę.
— Miałam nigdy więcej nie wypowiadać jego słowa... — rzekła żałosnym
głosem Shina. — Ale... Ale... Ja... Przepraszam, że wciąż chcę cię uratować!
Gumka zbierająca włosy pękła.
Różowe kosmyki rozwiały się w chłodnym, nocnym wietrze, unosząc
wysoko, wraz z magią i pyłem świata. Wraz z nocną piosenką. Wraz z płakaniem łani.
Shina zgromadziła wokół nich krwiste płomienie. Ona płonęła. Czerwone
języki zaiskrzyły wokół niej ostrym światłem. Resztki magii po ciężkiej walce
zebrały się w nieokiełzanym ogniu, który wybuchał wokoło. Nie dotykał tylko
Lucy. Drzewa zapłonęły u podstawy, wyganiając z kryjówek jesienne wiewiórki.
Kukułki wyleciały z gniazd. Nie zdążyły jednak pomniejsze stworzenia, które
ogień strawił chwilę po tym, jak opadły od ciężkiego dymu.
Trawa wyschła na wiór.
— Przepraszam, ale obiecałam sobie, że nigdy nie pozwolę temu
płomieniowi zgasnąć. A skoro zostało poświęcone, co miało zostać, ja poświęcę
jeszcze więcej. Będę samolubna. Będę głupia. Będę naiwna. I będę cię
przepraszać tyle razy, ile trzeba będzie, ale...
Spojrzała na spokojną twarz Lucy i uśmiechnęła się łagodnie, krocząc
zdecydowanie przez rozświetloną jej magią ścieżką. Nie było więcej nocy.
Dziewczyna zwana Shiną weszła do ognistej bramy, skąd prowadziła droga
napełniona parzącym, ostrym światłem, które wydobywało się z płonącej wokoło
magii.
Wypoczywająca na uboczu karawana z podróżującymi znajdowała się pół
godziny drogi pieszo, na rozstaju dróg. Zapach pieczonego mięsa niósł się
wokoło, aż pod sam las. Shina wzięła głęboki wdech. Ślinka podeszła jej do
gardła, ale szybko otrząsnęła się z amoku. Nie był to czas na myślenie o
własnym żołądku.
Skłębiła w sobie myśli o głodzie i schowała je daleko, poza
jakąkolwiek świadomość, kierując skupienie w stronę tłoczących się przy ognisku
ludzi. Odruchowo puściła Lucy, chcąc machać, krzyknąć, ale szybko cofnęła rękę.
Złapała Lucy mocniej.
— Dasz radę! — wierzyła w kobietę.
Podróżnicy nie zauważyli ich. Posilali się przy cichych dźwiękach
muzyki wydobywających się ze starego radia od dziadka, w którym prawy głośnik
trzeszczał. Leciały piosenki z dawnych czasów, z ubiegłego wieku, gdy jeszcze
las sięgał tej drogi, gdy ludzie wierzyli w magiczne stworzenia, a nie na nie
polowali (a przynajmniej taką wersję nadal utrzymywano). Melodia była jednak
nastrojowa, pasująca do cichego otoczenia, do świstu koników polnych kryjących
się w gąszczach i zbliżających się kroków, które Shina stawiała coraz ciężej.
— Jestem głupia — stwierdziła, przymykając oczy. — Jestem głupia i
naiwna, ale skoro obie wciąż żyjemy, to może... — Przełknęła głośno ślinę. — To
może...
— Kto tam? — Mężczyzna naładował broń. Wycelował ją w kierunku kobiet.
— Zatrzymaj się!
— Nie, proszę, potrzebuję pomocy!
Shina szła dalej.
— Mówiłem, STÓJ! — Splunął na ziemię i strzelił po raz pierwszy. Kula
przeszła tuż obok twarzy Shiny.
— Już, już!
Shina zatrzymała się. Z niepokojem zerknęła na Lucy. Potrzebowała
pomocy, nawet jeśli wciąż żyła, to nie zostało jej wiele czasu. Zmarnowała go
zbyt wiele, a teraz jeszcze uciekał niepostrzeżenie.
Stare, zmęczone pracą w fabryce oczy mężczyzny załzawiły się od dymu z
ogniska. Przetarł powieki, a potem nałożył grube szkła. Mruknął pod nosem, że
od razu mu lepiej i znów skierował broń na Shinę. Tym razem był gotowy oddać
pewny, celny strzał. Ramiona miał silne. Mimo swojego wieku wciąż trzymał
prostą posturę.
— Zaczekaj... — Zza mężczyzny wyszedł młody chłopak o źrenicach
czarnych jak śmierć. Ubrany był w dawny strój kapłański, luźną, ciemną togę i
przełożony przez ramię biały kawałek materiału.
Wyglądał młodo, na nastolatka, który dopiero wchodził w dojrzały wiek,
choć w rzeczywistości jego spojrzenie zdradzało jego prawdziwe oblicze.
Człowieka doświadczonego przez życie. Człowieka starego.
— Proszę — wyszeptała Shina po raz ostatni.
Chłopak wystawił dłoń przed lufę i zwrócił się do mężczyzny:
— Znam ją. To bardzo ważny gość.
— Jeśli tak mówisz, Zerefie, to ci uwierzę...
Mężczyzna rozładował broń i wrócił przed ognisko. Zeref z kolei
machnął w kierunku Shiny, zapraszając ją do siebie z obietnicą, że uratuje
Lucy.
0 Comments:
Prześlij komentarz