ZEREF
Przyklęknął na jedno kolano. Okręcił w palcach drobną różę, która jeszcze nie otworzyła swoich płatków, a potem położył ją na skraju posesji. Mard Geer odłożył łopatę na bok i rękoma odgarnął kawałek zamarzniętej ziemi. Otrzepał zabrudzone rękawice. Odszedł kawałek, pod jeden z posągów przedstawiających grecką boginię mądrości, Atenę i zabrał spod jej stóp urnę z prochami Mavis. Podał ją Zerefowi.
— Zasłużyła na coś innego... — Jego głos załamał się.
Żałował, że nie zatrzymał się wtedy w jej pokoju na dłużej, nie sprawdził, czy już jest gotowa na dalsze życie, czy nie zmaga się przypadkiem z innymi problemami. Ciężko mu było jednak teraz gdybać, analizować inne scenariusze, kiedy trzymał zimną urnę.
Pomylił się i ta pomyłka kosztowała go czyjeś życie niewinnej dziewczynki, która nigdy nie zaznała szczęścia, jedynie ból. Pewnie nie zdawała sobie sprawy z tego, jak wyglądało prawdziwe życie. Dawno zapomniała, jak to jest być dzieckiem uciekającym w objęcia rodziców, martwiącym się o oceny w szkole, nowe ubrania i to, czy w przyszłości zostanie piosenkarką czy nauczycielką.
Jude odebrał jej wszystko.
Odetchnął jeszcze raz, po czym otworzył wieko od urny. Wysypał do wnętrza otworu prochy Mavis. Skończył szybko, a Mard Geer jeszcze szybciej zasypał wnękę, jakby bał sie, że Zeref zbierze jej prochy i zabierze je ze sobą. Mard Geer pomylił się. Mavis zasługiwała na odpoczynek.
Wstał, otrzepując się z resztek śniegu. Okrył się mocniej szalikiem — tego dnia było jeszcze chłodniej. Nie spodziewał się, że zapowiedzi zimy stulecia okażą się prawdziwe. Raz się nie pomylili. Raz i ten jeden raz żałował ich racji.
— Pojedziemy jeszcze do jej rodziców — oświadczył Mard Geerowi.
— Tak jest — odpowiedział bez chwili zawahania. — Samochodem czy prywatnie?
— Bierzemy samochód. Lucy i tak wciąż leży. Nie wstanie przed południem. Nie wiem, czy mocniej zszokowała ją śmierć ojca, czy to, że od lat gwałcił dziecko — powiedział wprost, na co Mard Geer się wzdrygnął. Zeref nie zrozumiał w pierwszej chwili dlaczego, ale potem przypomniał sobie, że do tej pory ani razu nie nazwał gwałtu po imieniu. Nie wspomniał, że Mavis poroniła dwa razy, że na jej ciele było wiele blizn po torturach. Niedobrze mu się robiło na myśl o własnym ojcu i żałował tylko jednego... Zbyt szybko zakończył jego żywot.
Mard Geer przyprowadził samochód. Wysiadł i otworzył Zerefowi drzwi od drugiej strony. Oboje strzepnęli z butów grudy śniegu.
— Lucy, jak obiecała, oddała ciało Jude na czarny rynek i kazała rozprowadzić jego organy po szpitalu. — Mard Geer włączył ogrzewanie, puścił również cichą muzyczkę, która leciała w lokalnym radiu. — Planuje jutro zobaczyć ciało ojca.
— A planuje mnie ze sobą zabrać?
— Tak — odpowiedział zaskakująco szybko. — Poza tym... — Wskazał na skrytkę samochodową.
Zeref otworzył ją, kiedy Mard Geer zaczął się kierować w stronę miejsca zamieszkania Mavis. Wyciągnął ze środka starą mapę, małą apteczkę z lekami i chyba książkę owiniętą cienkim materiałem. Rozwinął pakunek — w środku znalazł coś w rodzaju pamiętnika bądź notatnika podpisany imieniem: Mavis Vermilion. Zacisnął usta w wąską linijkę i odwrócił na moment wzrok. Przejechali właśnie obok centrum handlowego i ruszyli obwodnicą w stronę portu lotniczego.
— Co to jest? — wymamrotał, podnosząc notatnik.
— Tam nic nie ma...
— Nie ma? — zdziwił się Zeref. Odruchowo sięgnął do okładki, ale nie otworzył pamiętnika. W jego oczach zebrały się łzy na samą myśl, co znajdzie w środku. Na pewno nie odpowiedzi, a więcej bólu i pytań, które gromadziła w tym małym notatniku porwana dziewczynka.
Była zamknięta przez wiele lat w miejscu, które nie znała, wołając o pomoc, prosząc mamusię, by ją odnalazła, a tatę, by pokonał złego pana. Prośby przeradzały się w błagania, a błagania milkły z każdym dniem, kiedy to siedziała sama w oczekiwaniu na niewiadomą. Jej palce krwawiły. Paznokcie zdzierała o dzielące ją od świata drzwi i właśnie ślady krwi wżarły się w pierwsze strony. Adres był zapisany krwią, tak samo imię i nazwisko. Potem dostała długopis, więc poprawiła swoje dane. Dalej zabrakło jej słów. Mazała po kolejnych kartach. Zabrakło jej miejsca? To wracała do poprzednich stron i jeszcze mocniej je zamazywała.
Ból utkwił w tych kartach mocniej niż Zeref się spodziewał. Przeglądając go, czuł na sobie bezradność porwanego dziecka. Każdy jej krzyk. Każdą jej łzę. I zostały z niej tylko prochy...
— Wydaje mi się, że... — zaczął nieśmiało Mard Geer — w końcu zaznała wolności.
— Możliwe...
Wolności? Nie, Zeref nie wierzył w wolność, którą przynosi śmierć. To życie jest wyzwaniem. Zeskoczyć z okna jest prosto, gorzej jest zejść ze schodów i wyjść do świata, który wydawał nam się skupiskiem problemów. Niebo było teraz czyste, ale w każdej chwili mogły je przykryć chmury, a chwilę później znów przejaśnieć. Nic nie dało się przewidzieć, ale nie zdążył wytłumaczyć tego Mavis.
Pod wskazany adres dojechali chwilę później. Zeref wyszedł jako pierwszy z auta, nie czekając aż Mard Geer otworzy mu. Wyciągnął się. Notatnik schował do zimowego płaszcza; trochę chłodnego powietrza wleciało mu pod ubiór. Zadrżał. Jednak drgawki nie pojawiły się tylko z tego powodu. Dom, w którym dawniej mieszkała Mavis, zanosił się smutkiem i opuszczeniem. Dom stał, bez żadnych krzewów, drzew, nawet chodnika. Wszystko zostało rozebrane do gołej ziemi, stał jedynie sam budynek, choć stary. Rozwalona rynna leżała na ziemi, przygnieciona przez warstwę grubego śniegu, który załamał część dachu. Niewiele brakowało do tego, by śnieg przedostał się do wnętrza domu.
Zeref zakołysał się na palcach. Ach, jak miał ochotę uciec. Odwrócić się, wsiąść do samochodu i odjechać, jak najdalej tylko się dało. Wtedy przypomniała mu się blada twarz Mavis i te oczy, które zamarły w spojrzeniu skierowanym w jego stronę.
Ruszył niepewnie przez warstwę śniegu. Mard Geer towarzyszył mu obok. Przedarli się aż do poddasza i wtedy zadzwonił. Usłyszał czyjeś kroki. Chwilę później drzwi się otworzyły — wyjrzała z nich kobieta w średnim wieku. Była przepiękna. Cerę miała nieskazitelnie gładką, jak u porcelanowej lalki, oczy duże, przepełnione uroczym blaskiem, ale garbiła się, a wyraz na jej twarzy zamarł w głębokim smutku.
— Kim panowie są? — zapytała słabym głosem.
— Możemy... Możemy wejść? — Zeref wskazał na wnętrze domu.
— W jakiej sprawie? — Westchnęła ciężko. — Przepraszam, ale...
— Mavis.
Wystarczyło, że wypowiedział jedno imię, a kobieta ożywiła się. Otworzyła szeroko oczy. Bez wahania wpuściła ich do środka. Mard Geera szarpnęła za rękę, ciągnąc w stronę pierwszego pokoju po lewej. Zaprowadziła ich do dużego pokoju. W środku stała tylko jedna szafa i kanapa. Brakowało nawet stolika. Ściany były puste, żadnego obrazu, całe białe i pokryje pojedynczymi pajęczynami.
Kobieta usiadła i drżącym głosem spytała:
— Czy znaleźliście ją?
Zeref zadrżał, zaciskając usta w wąską linijkę. Otworzył je i po chwili znów zamknął, nie zdołał zdradzić jej prawdy. Cofnął się o dwa kroki, lecz wtedy Mard Geer ujął jego dłoń. Zeref odpowiedział tym samym uściskiem.
— Popełniła samobójstwo... — wyznał w końcu.
Kobieta opadła na sofę. Uśmiech okrył jej bladą twarz, a chwilę później rozpłakała się.
Kobieta wytarła rękawem twarz, ale kolejne łzy znów spłynęły. Przestała w końcu zwracać na nie uwagę. Za to wzięła głęboki wdech. Podniosła się i na szybko pobiegła do kuchni. Przyniosła tacę z nierówno wykrojonymi ciastkami i podała je Mard Geerowi, by je przytrzymał.
— Powiedzcie mi wszystko. Błagam, wszystko. — Pochyliła przed nimi głowę w błaganiu, któremu Zeref nie potrafił odmówić.
Gdzie krzyki? Gdzie wyrzuty, że nie próbowali jej ratować? Zamiast agresji, napotkał na szczerą radość.
Kobieta zakasała rękawy od swetra. Nogi mocno złączyła i równocześnie zaczęła nimi tuptać o podłogę, rozglądając sie w około. Jakby czegoś szukała. Jakby próbowała wypatrzeć jakiś punkt i się do niego przyczepić, ale ściany były puste. Zeref przez moment milczał w lekkim zdumieniu. W końcu zmusił się do mówienia:
— Mavis została porwana przez pedofila.
Oczy kobiety zwróciły się ku Zerefowi. Zamarła. Usta zacisnęła wąską linijkę i w ten sposób zamknęła się, nie skomentowała wyznania Zerefa.
— Trzymał ją przez wiele lat w ukryciu — opowiadał dalej. — Nikt o tym nie wiedział, chyba nie wiedział. Miał żonę, córkę, a nawet syna... Zgwałcił moją matkę — dodał niepewnie, ale i z ulgą. — Miał z Mavis dziecko... i tak go zabiłem, a chwilę później Mavis wyskoczyła przez okno. Zginęła na miejscu.
Skinęła kilka razy i dalej nie odpowiedziała Zerefowi. Trzymała wszystko w sobie, w zaciśniętej pięści, drżącym ciele. Nagle wstała. Podeszła do okna i wyjrzała przez nie — wprost na ulicę. Pewnie wyglądała tak przez lata w oczekiwaniu na dziecko, które nigdy nie powróciło, a czekając, została tylko pustka w tym domu.
Zapanowała całkowita cisza. Mard Geer spróbował jedno z ciastek, ale szybko je wypluł. Zawinął fragment jedzenia w chusteczkę i worek, a potem schował przed kobietą. Pokazał Zerefowi wnętrze ciastka — było zepsute. Nawet nie wyobrażał sobie, jak długo musiało leżeć w kuchni nietknięte.
Przez nieszczelne okno powiał chłód. Kobieta zasłoniła twarz i upadła na kolana, zanosząc się łzami. Zeref zdjął płaszcz, wtedy dopiero poczuł faktyczny ziąb panujący w tym domu. Dotknął kaloryfera, był całkowicie zimny, więc nałożył na kobietę swój płaszcz. Czule pogładził jej cienkie włosy, ale nie zdołał powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Na to nigdy by się nie zdobył.
Ujął kobietę za ramiona i zaprowadził do sofy. Usiadła a sam poszedł na chwilę do kuchni. Już w progu uderzył w niego ostry smród. Żołądek podszedł mu do gardła, z trudem powstrzymał sie od wymiotów. Owinął twarz szalikiem i dopiero wtedy wszedł do środka — do pomieszczenia pochłoniętego w stęchliźnie, pleśni i robakach. Robaki były wszędzie. Pełzały po jedzeniu, meblach, nawet po suficie. Zeref cofnął się szybko. Jedna z larw spadła mu na ramię. Strzepnął ją szybko i wrócił na korytarz.
Kolejna znalazła się na jego głowie. Prędko uciekł w tył i wtedy napotkał na Mard Geera, który wstał z miejsca. Wymienili się spojrzeniami, a potem Zeref wskazał mu na pełzające wszędzie robactwo.
Mard Geer zdjął płaszcz i nałożył go na głowę Zerefa, nie pozwalając, aby choćby jeden robak spadł na niego. Było jednak za późno. Kolejne larwy opadły wprost na but Zerefa. Strząsnął je, a Mard Geer pokazał palcem na drzwi.
— Nie zostawimy jej — odparł szeptem.
— Ale... tu jest tyle tych robaków i to w zimie. Jakby trzymała na górze jakieś cia... — nie zdołał dokończyć.
W jednej chwili torsje wstrząsnęły Zerefem. Odsunął się i wymiotował obok szafki. Wytarł się rękawem i wyprostował się, choć obrzydzenie nie minęło. Mard Geer na ten widok ruszył na górę, przez trzeszczące, popękane schody.
Kobieta wstała. Wyszła na korytarz i krzyknęła:
— Nie, obudzicie go! — ryknęła, a wtedy i Zeref nie wytrzymał.
Przecisnął się obok niej i pobiegł na pierwsze piętro. Po podłodze wszędzie walało sie robactwo. Larwy przeciskały sie jedna obok drugiej w obrzydliwym kotle, w który Zeref wszedł. Zazgrzytało mu pod nogami. Przeszedł kawałek i wtedy dotarł do jedynego, otwartego pokoju, gdzie stał Mard Geer i rzygał na futrynę. Zobaczył Zerefa. Odwrócił się szybko i odciągnął go w stronę schodów. Jednak w ostatniej chwili, kątem oka zdołał zobaczyć zgniłe, oplecione tysiącem robaków ciało leżące na niskim łóżko.
Nie wahał się. Ruszył z Mard Geerem przez schody, a potem razem wybiegli na mróz, trzęsąc się — i ze strachu, i z ziębnięcia. Potrząsnęli nogami, zrzucając resztę robali, potem wytarli buty o śnieg, a na końcu zdjęli wierzchnie ubrania. Woleli zachorować niż chwilę dłużej nosić na sobie te robale. Wrócili do samochodu i zatrzasnęli się w nim.
— Mam miętówkę — zaproponował Mard Geer.
— Kurwa, jaka miętówka! Pierdolę! Kurwa! Ja się się, kurwa, muszę umyć. Cały, cholera, kurwa, jak, jak, jak?! — pytał w złości.
Kobieta wyszła z mieszkania i przeprosiła ich skinięciem. Nawet pomachała im na pożegnanie, a potem już zamknęła drzwi i odeszła.
— Dzwonimy na policję, do straży pożarnej, gdziekolwiek, cokolwiek, kurwa, kurwa, kurwa! — Uderzył w deskę rozdzielczą. — Jedziemy do najbliższego motelu, hotelu, czy gdziekolwiek pierdolę i kąpiemy się. Zadzwoń do Jellala, ja pierdolę, kurwa! Kurwa, kurwa, kurwa!
0 Comments:
Prześlij komentarz