[BAEL] #10

Księga 1 ~ Byliśmy łgarzami

BARRY

Przekroczyli granicę miasta i wjechali w obszar, który stanowiły głównie tereny rolnicze, czyli ich dom. Barry kochał ciszę, ale tym razem okalające zawsze hałaśliwe miejsce milczenie było niepokojące, nienaturalne. Okna szczelnie zamknięto i zabezpieczono, nawet z trawników zabrano ozdoby, jakby w obawie przed zniszczeniem w kolejnym napadzie szału. Jednoooki, bardzo miły listonosz, nie chodził wokoło i nie przekazywał paczek. Barry sprawdził stronę poczty. Była nieczynna. Jutro też. Pojutrze również. Dalej już nie planowali.
— Wystarczyło dwanaście minut, by doprowadzić do czegoś takiego. — Alba zaśmiała się. — Żałośni są ci ludzie. Póki jest dobrze, to jest dobrze, ale niech się jedna rzecz spierniczy i zaraz srają w gacie. Aż dziwię się, że tylko tyle ofiar ostatecznie było…
Na samo wspomnienie o ofiarach, Barry zadrżał. Alba nic nie wspomniała o Eliocie — czy żyje, czy nie, czy odnaleziono ciało, a może jakąś, jakąkolwiek poszlakę. Nic. A skoro Alba milczała, to sama nic nie wiedziała.
Barry rozmasował obolałe skronie. Nienawidził badania w tubie, unikał tego nawet za dziecka, kiedy matka próbowała wyleczyć go ze zwykłego przeziębienia, którego nie zarejestrował poprawnie nawet system. Nic nie znaczyło, a jednak wpakowała go do tej szklanej komory i poddała leczeniu. I od tamtego momentu zawsze bolała go głowa. Nie od razu, ale wraz z chwilą, gdy zbliżali się z powrotem do domu.
Powietrze stawało się ciężkie, jakby zapowiadające nadchodzącą burzę. Sprawdził zapowiedź pogodową. Faktycznie ostrzegali przed opadami i miejscowymi burzami. Nie rozumiał tego… Pioruny, zbyt mocny, ulewny deszcz nigdy nie był mile widziany, szczególnie w czasie, gdy na polach wciąż trwały prace. Działo się coś niedobrego, Barry czuł to w kościach. Dlatego nie umiał powstrzymać uśmiechu.
— Nie możesz się doczekać, jak potoczą się dalej losy naszej ukochanej strefy? — spytała Alba, szturchając Barry’ego palcem w ramię. — To cudownie. Przynajmniej jedna osoba w tym mieście widzi w tym fascynujące doświadczenie. No, jeszcze można dołączyć Eliota do tego droga.
Barry zadrżał na samo wspomnienie o przyjacielu.
— Nie, nie wiem nic o tym — odparła pospiesznie, nim Barry zdążył choćby otworzyć usta. — Myślałam, że zdobędę jakieś informacje, ale… to troszkę trudniejsze niż sądziłam. Ale nie martw się, żyje na pewno. To silny chłopak i ma powód, żeby żyć.
Miał powód. Zbyt Barry mógł się bez problemu zgodzić, ale nie pamiętał, aby Eliot był nieśmiertelny. Zimny pot spłynął po jego plecach. Oparł wierzch dłoni i wziął kilka głębokich wdechów, aby się uspokoić. Martwił się o Eliota. Mijały kolejne godziny i nie dał ani jednego znaku, że żyje.
— Przepraszam! — usłyszał za sobą krzyk.
Odwrócił się. Jednooki listonosz, którego imienia oczywiście nie pamiętał, a który często odwiedzał Eliota z paczkami, podbiegł do niego i Alby. Schylił się nisko i przybliżył ekran ze zdjęciem młodej dziewczyny.
— Moja córka zaginęła. Błagam, pani Albo, proszę mi pomóc, błagam.
— Zaginęła? — Zaśmiała się. — Co za niedorzeczność? Przecież nie można ot tak sobie zniknąć? Awaria ekranów faktycznie miała miejsce, ale to był pojedynczy incydent. Już zażegnany, więc z czym do mnie przychodzisz człowieku?
— Moja córka zawsze wraca o osiemnastej — mówił dalej. — Była dobrym i posłusznym dzieckiem, zawsze zostawiała mi wiadomości, a teraz nic. Cisza.
— Oj, idź ode mnie. — Odepchnęła mężczyznę. — Awaria trochę namieszała, więc dziewczynę również to przeraziło. Wracaj do domu i poczekaj na nią. Jak do jutra się nie odezwie, to przyjdź wtedy do mnie. Może wtedy pomogę. A teraz znikaj. Mam jeszcze wiele do roboty.
— Tak jest, dziękuję. Barry, a ty… — zwrócił się jeszcze do chłopaka. W jego oczach dało się ujrzeć resztki umierającej nadziei. W tym spojrzeniu Barry nie widział ani odrobiny wiary, którą powinny napełnić się po słowach Alby. Mężczyzna nie wierzył jej i zaczął szukać pomocy u Barry’ego.
— Rozejrzę się — mruknął.
Listonosz uśmiechnął się krzywo i odszedł.
Alba pacnęła Barry’ego w brzuch. Skulił się z bólu.
— Za co to? — zapytał zdziwiony.
— A za głupotę — prychnęła. — Pierwsza zasada: nie mieszaj się w coś, w co nie warto się mieszać. Druga zasada: zawsze udawaj, że coś cię obchodzi. Wtedy inni ci uwierzą. I po trzecie: nie obiecuj, kiedy wiesz, że obietnicy nie dotrzymasz. Źle cię jednak wychowałam.
— Wychowałaś? — wymsknęło mu się. — Przepraszam — dodał od razu.
Alba otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. Zatrzymała się i jeszcze raz walnęła Barry, tym razem w ramię, i tym razem mocniej. Rozmasował obolałe miejsce, a tym czasu Alba podeszła pod dom. Wyjęła klucze i zabrzęczała nimi przed drzwiami.
— Tak, wychowałam — wysyczała przez zęby. — Ja pilnowałam cię dniami i nocami. Często gotowałam. Nie wyrzuciłam z mieszkania, choć bez problemu znalazłabym rodzinę, która płaciłaby mi więcej za lokum. Nie odrzuciłam cię, gdy poprosiłeś mnie o pomoc. Nawet teraz uzupełniłam waszą lodówkę. Przymknęłam oko na czynsz za ubiegły miesiąc… — Pokiwała kilka razy głową. — I w ten sposób słyszę „dziękuję”… Zero wdzięczności, tylko sam jad. Uważaj, Barry, bo jeszcze pomyślę, że nic się nie różnisz od nich wszystkich.
Wskazała palcem na domy naprzeciwko, a potem zniknęła za drzwiami. Barry wziął głęboki wdech. Splótł dłonie z tyłu głowy. Przesadził. Poza tym narobił sobie problemów, jakby było już ich mało na ten moment. Nie miał co przepraszać Alby. Wiedział, że wybaczy, ale nie zapomni do końca swoich dni, że nie docenił jej pomocy.
— Ale ja jestem głupi — wyszeptał.
Wrócił do mieszkania. Odbezpieczył drzwi — tym razem ojciec nie zmienił hasła, zostawił takie samo, jak poprzedniego dnia. Na tablicy korkowej wisiał rozkład dnia. Barry zdjął go. Przedziurkował i włożył kartkę do segregatora, nie za bardzo się jej przyglądając.
Sprawdził lodówkę — Alba faktycznie uzupełniła ich zapasy. Pod zlewem też zastał parę warzyw, podejrzewał, że z upraw sąsiada z piętra niżej. Wyciągnął z worka parę ziemniaków. Pachniały znakomicie. Były twarde i chrupkie. Szybko obrał kilka i starł ręcznie na tarce o grubych oczkach. Posypał solą i odstawił na moment, by ziemniaki wytrąciły soki. W tym czasie wyciągnął z lodówki jajka. Mąkę znalazł w szafce. Wszystko wydawało się znajdował się na swoim miejscu. Alba nic nie pominęła.
Odsączył wodę, dodał jajka, mąkę, trochę pieprzu i soli. Rozgrzał patelnię z olejem.
Kiedy Eliot wróci, będzie miał, co zjeść. Nie zostawi go głodnego…
Barry uśmiechnął się i zabrał się za smażenie kolejnych placków. Kiedy skończył, przykrył wszystko pokrywką. Zabezpieczył kuchenkę i wyszedł z kuchni. Zostawił uchylone drzwi od pokoju, aby w razie czego usłyszeć wchodzącego do mieszkania Eliota. Położył się na łóżku.
Wziął głęboki wdech i przymknął oczy. Umiera… Powoli zdawał sobie sprawę z faktu, że jego życie dobiega końca. Może i ekrany uległy awarii, ale wątpił w pomyłkę, kiedy wszystko wróciło do normy. Zostało mu już niewiele czasu. Nie zdążył jeszcze zaklimatyzować się w nowej pracy. Nie pomógł Eliotowi udowodnić kilku teorii, które tak prawdę mówiąc, uważał za całkowite szaleństwo. Jednak przede wszystkim wciąż brakowało mu odwagi, by wyznać Eliotowi prawdę, którą skrywał przed nim przez lata. I wciąż jej nie miał. Był zbyt cholernym tchórzem, żeby nawet w obliczu śmierci znaleźć siłę na szczerość.
Jego ekran zapipczał. Zmarszczył czoło ze zdziwienia. Nie spodziewał się wiadomości od Eliota, a dźwięk do pozostałych powiadomień wyłączył. Mimo to melodia nie ustała. Otworzył klapę od ręki i przyjrzał się newsowi, który miał do przekazania rząd. Zaczynał się od filmiku, lecz gdy tylko ujrzał okropną gębę matki Eliota, wyłączył go. Zamiast tego przeczytał notkę pod spodem.
— „Kolejne zaginięcia”, „ludzie znikają”, „policja nic z tym nie robi” — przeczytał kilka haseł na głos, a potem zamilkł.
A więc jednak listonosz nie martwił się bezpodstawne.
Barry zaśmiał się.
Najpierw awaria sprzętu, śmierć wielu osób, a teraz jeszcze dochodziły do tego zaginięcia. Chyba profesor Liliana wybrała zły moment na wykład. Ciekawiło go tylko teraz, rozrobi rząd i policja. Nie potrafili badać takich spraw. Wyszli z wprawy, nie posiadali odpowiedniego sprzętu, nie myśleli jak prawdziwi policjanci. Przez kilkanaście lat tylko pilnowali, może zajmowali się jakimiś domowymi awanturami, ale nic więcej.
— Do czego to dąży? — spytał na głos.
— Do niczego — usłyszał odpowiedź.
Wzdrygnął się. Odruchowo chwycił za poduszkę. Spojrzał na nią, a potem rzucił w złości na łóżko. Wychylił się z progu. Drzwi od mieszkania były otwarte. Przez cały korytarz aż do kuchni prowadziły błotne ślady.
— Eliot?
— Sądzę, że po całym dniu nieobecności raczej zadajesz mi pytanie, choć również dobrze… — zamilknął na moment, a potem dokończył niewyraźnie: — możesz twierdzić, bo dobrze wiesz, że ja to ja. I cholercia, te placki ziemniaczane to niebo w gębie. Aż czuję miłość skrywającą się między skrojonymi na grubych oczach ziemniaki. Ubóstwiam cię, Barry — powiedział, a potem zapchał się kolejnym plackiem ziemniaczanym.
— Eliot? — powtórzył, gdy nie mógł uwierzyć temu, co widzi.
— Nie umarłem. Przecież jem, choć z drugiej strony… — przerwał na moment jedzenie — duchy na pewno nie mogą jeść? A co jeśli jedzenie przeze mnie przelatuje? — Spojrzał na podłogę. — Czysta, a więc żyję. Ave życie! Hurra! Radujmy się, kochani, a co z tobą? Ogarniasz, co się dzieje, czy jeszcze…
— Eliot?

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!