[Zmierzch bogów] ROZDZIAŁ 10. λάθος

Nie wszystkie bitwy można toczyć z żywymi... Erik jednak nie jest pewien, czy to chodzi o zmarłych, o żywych czy o chaos...
Osłonięte burzowymi chmurami niebo rozjaśniało, gdy błyskawica przecięła w pół królestwo Zeusa. Złoty blask mignął w oczach Erika i uderzył w środek lasu — w miejsce, po którym błądził razem z Harrym. Nie widział pioruna, ale jasne światło otuliło go wraz z kolejną ulewą, która spadła po trzydziestu minutach wędrówki.
— Znowu… — jęknął, przecierając zziębnięte ramionami.
— Nie narzekaj, jeszcze nie jest tak źle — powiedział Harry, przeciskając się między gęsto porośniętymi krzaczorami.
— Łatwo ci mówić. — Westchnął. — Ja przez sto lat siedziałem sobie w wygodnym chaosie, gdzie było mi ciepło i sucho, o dziwo — dodał, przymrużając oczy ze zdumienia. — W zasadzie spodziewałem się zimna, ale…
— W chaosie? — przerwał mu Harry.
Odwrócił się. Okulary zsunęły się mu z nosa, odsłaniając fragment białych oczu, pustych. Nie niebieskich, nie zielonych, nawet nie czarnych. Czerń była zawsze bezpieczniejsza, naturalna. Były inne niż chaos, niemal stanowiły jego przeciwieństwo, stając się czystością, której brakowało w ciągłym nieporządku tego świata. Przypominały Erikowi o dawnych opowieściach, w których jego matka ostrzegała przed wojną z bogami. „Biel zawsze przynosi nieszczęście” — mówiła każdego tygodnia, gdy przychodziła zanosić najmłodszemu synowi historie, które opowiadała jej babka. Biel, którą nosił Harry, jeszcze nie wyrządziła żadnej krzywdy, ale Erik czuł w kościach, że nie zwiastują one niczego dobrego. Kryła się w nich obawa, której Harry nigdy nie okazywał. Atena odwróciła się od niego, więc nawet nie próbował sobie wyobrażać uczuć, jakie targały teraz Harrym.
— Erik, o co chodzi z chaosem? — powtórzył pytanie.
Erik oparł się o pierwsze z drzew i westchnął ciężko.
— Chodzi o to, że przez ostatnie sto lat obserwowałem chaos — wyznał szczerze, uznając, że w tych okolicznościach nie ma sensu niczego ukrywać. — To była moja kara, za tę porażkę. — Zaśmiał się żałośnie. — Eleanor zabrała nam wtedy fragmenty chaosu. Kto wie, co z nimi zrobiła? Niby nic, bo przecież wciąż tu stoimy. Nic się nie zmieniło. Nawet sam chaos, który był przez ostatnie sto lat tak samo… — urwał, poszukując właściwego słowa, którym opisałby naturę chaosu — chaotyczny — dokończył w końcu.
— Obserwowałeś chaos? — dopytał się Harry.
— Słuchałeś ty mnie uważnie?
— Tak, ale muszę mieć pewność. Jeśli faktycznie Atena kazała ci obserwować chaos, to musiała mieć tu temu jakiś powód…
— Ta… — Przewrócił oczami. — Tak samo jak miała powód, dla którego nas tutaj wysłała. A jak zapewne widzisz, błąkamy się po cholernym lesie i jedynie depczemy mech i liście. Tyle z nas pożytku na ten moment.
— Możliwe, ale stanie w miejscu i nic nie robienie nam nie pomoże się stąd wydostać. Atena oczekuje czegoś konkretnego. Dlatego, proszę, opowiedz mi w szczegółach, co robiłeś przez ostatnie sto lat?
Erik pokręcił głową. Podrapał się po mokrych od deszczu włosach, a potem zaczesał je do tyłu.
— W zasadzie nic nie robiłem — odpowiedział po zastanowieniu. Nic. Pamiętał jedynie codzienne spisywanie notatek dla Ateny i pilnowanie, czy żadne zmiany nie dotykają chaosu.
— Jak to nic? — spytał Harry zawiedzionym tonem. — Atena była raczej zadowolona z wyników twojej pracy, skoro pozwoliła ci dalej uczestniczyć w misjach.
— Zadowolona? — Parsknął śmiechem. — Gdzie niby? Mam wrażenie, że zawiodła się mną na całej linii! Harry, ja tylko patrzyłem na chaos i spisywałem to, co widziałem. Tam był tylko nieporządek, chaos, którego nie dało się ogarnąć. Widziałem starych i nowych bogów, wyrzucone mity, zieleń i czerwień, nicość i wszystko. Na to po prostu ciężko znaleźć właściwe słowa.
— Czyli nic się nie stało z chaosem przez te lata?
— Nie. Dziwne, prawda? No, może tylko… — urwał i nie dokończył myśli. — Nie, już nic.
Jeśli miał wskazać jedną różnicę, jedną rzecz, która zmieniła się w ciągu stu lat, to wysokość. Chaos się podniósł. Na samym początku leżał niżej, a gdy odchodził, sięgał już po wystającą skałę.
— Harry, czy Eleanor coś zmieniła? Ukradła nam wtedy dwie części chaosu, ale oboje dobrze wiemy, że nic się nie zmieniło w świecie. Nie wykorzystała ich. A co z innymi fragmentami? Przecież chaos tysiące lat temu się rozwarstwił.
— Udało nam się zebrać większość części — przyznał Harry, opierając głowę o korę drzewa. Zabrał ją jednak szybko, gdy jakaś gałąź wbiła się mu w szyję. — Większość, nie wszystko. Dwie części zabrała nam Eleanor. Położenia reszty nie znamy. Może są tutaj?
Harry wyprostował się i rozejrzał po okolicy. Ruszył biegiem przed siebie. Erik szybko podniósł się i ruszył za nim, choć musiał przyznać, że strasznie ciężko było biegać po mokrej, zabłoconej ziemi. Stopy ślizgały się przy każdym kroku, kilka razy niemal przewrócił się, lecz zdołał dogonić przyjaciela, gdy ten zatrzymał się.
— Znowu on — szepnął.
Erik wychylił się zza Harry’ego. Zza drzewa nieśmiało wyszedł przykulony mężczyzna, pochlipując cicho pod nosem i zanosząc żałosne błagania w ich kierunku. Wyciągnął dłoń, więc odruchowo się cofnęli. Mężczyzna przyklęknął.
— Czy widzieli panowie moją córkę? — spytał, z trudem łapiąc oddech. Zdjął czapkę i przycisnął ją do piersi, chyląc nisko czoło. — Błagam, czy znaleźli ją panowie? Ona jest taka młoda. Zgubiła się w lesie. Spalą ją. Nie, utopią, ale po co topić dziecko? Błagam, ratujcie ją! Ratujcie… — głos załamał mu się, a przynajmniej tak Erik początkowo sądził.
Nagle jego prawe ramię uniosło się, a z ust mężczyzny wydobył się agoniczny krzyk. Stare ciało wygięło się w łuk. Złapał się za głowę i zaczął wrzeszczeć jak opętany, gdy z oczu zaczęła spływać mu czarna maź zamiast łez. Nie była to na pewno krew.
— Odsuń się! — ryknął Harry, odpychając Erika na bok.
Poślizgnął się o błoto i poleciał razem z Harrym w dół wzniesienia. Przeturlali się przez kępy liści, aż walnęli plecami o drzewo. Erik zdusił w sobie krzyk, choć otępiający ból zaczął promienieć po całym tyle. Oparł się o ziemię, z trudem podnosząc. Harry nie wstał. Twarz ukrył za ramieniem, kierując ją w stronę podłoża.
— Pomóc ci wstać? — zaoferował Erik.
Nastąpiła cisza, a potem znów uniósł się wśród deszczu wrzask mężczyzny szukającego córki. Erik gwałtownie odwrócił głowę. W szyję wszedł mu skurcz. Na moment całkowicie go sparaliżowało. Nie dał rady wydusić z siebie choćby jednego słowa. Mężczyzna biegł ku nim. Z ust, oczu, nosa i uszu wylewały się czarne mazie, które rozchlapywały się po całej okolicy. Erik zacisnął szczękę tak mocno, że aż zęby mu zazgrzytały. Wydobył z pochwy miecz. Uniósł rękojeść i wziął głęboki wdech, kiedy Harry wciąż leżał na ziemi. Rzucił przyjacielowi krótkie, pełne litości spojrzenie. Przez całe życie nie widziałem cię tak rozpłaszczonego, pomyślał, a potem ruszył na mężczyznę. Pod jego stopami zazgrzytało. Zignorował jednak dźwięk i zamachnął się, by zaraz zadać czyste cięcie przez cały tułów mężczyzny. Zamiast krwi spłynął szlam, który nie opadł w dół, tylko powędrował wprost na Erika.
Zamarł na moment. Myśli wrzeszczały, by uciekał, chował się, nie dał dotknąć tej czarnej mazi, ale była coraz bliżej. Nagle poczuł dotyk w pasie. Harry złapał za dłoń Erika — tę, która trzymała rękojeść. Popchnął go kawałek i wbił kraniec ostrza wprost w serce mężczyzny, przecinając razem z nim obrzydliwą maź. Ta okręciła się wokół miecza.
— Puść — syknął Harry.
Równocześnie zwolnili uścisk i polecieli na ziemię. Erik złapał się najniższej gałęzi drzewa. Jakoś zdołał utrzymać równowagę. Szybko odwrócił się i sięgnął za siebie, aby chwycić Harry’ego. W ostatniej chwili ścisnął go w nadgarstku. Przyciągnął przyjaciela do siebie i pomógł mu ustać w miejscu. Dopiero wtedy spojrzeli sobie prosto w oczy.
— Harry, ty… — zaczął, ale urwał, gdy białe, pozbawione życia ślepia wbiły się w niego. Nie tylko ich fragment, ale już całość… Były magiczne i przerażające w jednym, ale przede wszystkim puste. Czarna źrenica zanikła. Tęczówka straciła swoją piękną barwę, ustępując miejsca czystce… bieli. Oczy wydawały się nie należeć do Harry’ego. Nie pasowały do delikatnych rysów jego twarzy.
— Nie patrz, błagam — szepnął z trudem Harry.
— Skąd ty…? — Pokręcił głową. — Przecież cię już widziałem bez okularów!
— A jakie mam oczy? — spytał lekko zdezorientowany. Sięgnął ku twarzy i palcami musnął miejsce, na którym powinny być okulary. — Nie ma ich…
— Białe, Harry, białe — powtórzył, żeby nie miał żadnych wątpliwości.
Harry położył dłoń na piersi Erika i spróbował go popchnąć. Zabrakło mu jednak na to sił, więc jedynie pogładził przyjaciela. Pusty wzrok wbił w ziemię.
— Puść mnie — rozkazał słabym, nic nieznaczącym tonem.
— Dlaczego? — zainteresował się Erik. — Nie obchodzą mnie twoje oczy. Twoja sprawa.
— Nie tylko moja… — Pokręcił głową. — To coś więcej…
Więcej, powtórzył w myślach Erik. Gdyby nie znał drzewa genealogicznego całego rodu strażników „czasu”, zacząłby się obawiać, że Harry jest jednym ze Spowiedników. Było to niemożliwe. Znał ojca Harry’ego, jego dziadka, wspominał ledwo pradziadka, ale opowieści o przodkach pamiętał dokładnie. Tak samo z całą linią kobiet, matek, które wybierała sama Afrodyta, by nosiły dzieci strażników „czasu”. Jednak mimo wszystko Harry chował w sobie jakąś umiejętność, która wykraczała poza zdolności jego rodziny albo którą rodzina ukrywała przed pozostałymi.
— Oj, nieważne — fuknął, łapiąc Harry’ego w pasie. Nawet nie był ciężki, ale jeśli chodziło o taszczenie go w tym deszczu, to wolał znaleźć lepszą opcję. — To gdzie teraz idziemy?
— Musimy znaleźć Alicję — odpowiedział. — Podejdź też do tego mężczyzny. Musimy się przyjrzeć tej „mazi”, temu czemuś — dodał wątpliwie. — Wolałem nie ryzykować z dotknięciem przez to coś.
— Na przeklętą piętę Achillesa, to ruszyło na mnie! — podkreślił Erik. — Dosłownie rzuciło się i próbowało mnie… W zasadzie nie wiem, co zrobić, ale wątpię, by coś dobrego.
— Chciało cię zabić — poprawił go natychmiast. — Chciało cię przebić w okolicach wątroby. Nabić na kolec, jak wolisz. Działało trochę instynktownie, ale miało świadomość.
— Świadomość? Weź nie strasz. Już mnie przerażają Spowiednicy, a co mówić o mazi, która ma świadomość. Jeszcze nas zaatakuje pomimo śmierci tego mężczyzny…
W tym samym momencie grom trzasnął z nieba, uderzając wprost na drzewo znajdujące się za Harrym i Erikiem. Oboje podskoczyli z przerażenia do przodu. Smród spalenizny uderzył w ich nozdrza, a dziwne ciepło rozprzestrzeniło się wokół, gdzie jeszcze chwilę temu panował chłód.
Erik obejrzał się ku niebu. Ręka Zeusa nie wyjrzała zza chmur, bogów w nich nie było. Panowała jedynie smutna pustka, którą nawałnica deszczu próbowała wypełnić. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że właśnie tak może wyglądać świat bez bogów. Żadnych pałaców kryjących się w chmurach, żadnych zabaw na śmiertelnikach, gdy nuda przybędzie do pałaców bożych, nie wspominając o przeznaczeniu, która determinuje los ludzki. Byłaby tylko pustka i to, jak ludzie sami pokierują swoim życiem. Przerażały go te myśli, a zarazem ekscytowały. Pragnął zobaczyć inny świat, przeżyć w nim choćby jeden dzień i udowodnić bogom, że dni ich chwały dawno przeminęły, a świat nie potrzebuje ich, by istnieć…
— Cisza — odezwał się Harry, wskazując palcem na niebo. — Cisza i pustka.
— Prawda? — zgodził się. — Podobałby ci się taki świat? Bez bogów?
Harry zaśmiał się pod nosem.
— Nawet nie próbuj bluźnić — skarcił go. — Jest po prostu inaczej. Świat potrzebuje bogów, a bogowie potrzebują świata. Tak było, gdy z chaosu powstał świat…
—… i tak będzie, gdy świat znowu obróci się w chaos — dokończył Erik nieumyślnie. — Chaos… — powtórzył ciszej i odwrócił się ku mężczyźnie, który leżał martwy na ziemi.
Zbliżył się do zmarłego ostrożnie, pociągając za sobą Harry’ego. Ciało nie ruszało się, maź gdzieś zniknęła pod nim, nie pozostawiając choćby jednego śladu wokół. Erikowi nie podobało się, że jedyny ślad, który pomógłby im zrozumieć, co się właściwie stało, zniknął pod ciałem. Nie zamierzał go przesuwać. Wystarczyło, że niósł już Harry’ego.
— Może to moc Edgara? — zaproponował niepewnie, choć nawet w jego mniemaniu słowa brzmiały jak tanie kłamstwo, które próbował sprzedać na jakimś podrzędnym targu.
Harry nie dał się przekupić. Pokręcił głową i odparł:
— Zacząłeś mówić o chaosie.
Chłodny pot spłynął po plecach Erika. Na samo wspomnienie o chaosie żołądek podszedł mu do gardła. Maź przypominała ten przeklęty nieporządek, który nosił w sobie wszystkie kolory świata, zbite w pozornie ciemną barwę.
— Trochę mi przypominała chaos — wytłumaczył krótko Harry’emu. — Ale nie zdążyłem się jej dokładnie przyjrzeć.
Wskazał na ciało. Poruszyło się. Erik zadrżał na widok delikatnie dygającej ręki zmarłego. To nie ziemia się osuwała, wiatr nie był na tyle silny. Przymrużył oczy, spodziewając się, że to tylko złośliwa wyobraźnia płata mu figle, ale gdy Harry odepchnął go, by stanąć na równe nogi, zrozumiał. Zmarły wstawał. Oparł się dłonią o grząską ziemię, a potem stopą przydusił kałużę.
Sięgnął do pochwy. Zastał w niej tylko pustkę. Miecza już nie było, wbił go razem z Harrym w mężczyznę. Pochylił się i złapał pierwszy kij, który leżał pod jego stopami. Plecak zsunął z ramion i spojrzał na Harry’ego błagalnym wzrokiem. Uciekajmy, chciał powiedzieć, lecz nim zdołał otworzyć usta, Harry złapał go w nadgarstku i pociągnął za sobą, w dół wzniesienia.
Obejrzał się przez ramię ostatni raz. Mężczyzna rozwarł szeroko szczękę, wylewając ze swoich ust szlam. Oczy przemieniły się w nieskazitelną czerń, a skóra poszarzała. Nagle skoczył w dół za nimi. Erik odwrócił się i przyspieszył. Stopy ślizgały się po mokrej nawierzchni, co chwilę potykał się o jakieś gałęzie, lecz biegł jak opętany.
Harry spoglądał na okrągło — tu na lewo, tu na prawo. Nagle skręcił z Erikiem w prawą stronę. Mężczyzna ominął ich i walnął w drzewo, kiedy próbował podążyć za nimi. Otrząsnął się szybko i pognał ku Erikowi i Harry’emu, gdy weszli na prostą, płaską powierzchnię. Las się kończył, drzew było coraz mniej, a i na szczęście zaczęło tylko kropić. Erik przetarł twarz i wziął głęboki wdech powietrza. Nie biegał od stu lat i żałował, że nie poćwiczył nim wyruszyli na misję. Ledwo łapał dech, Harry’emu bieg również sprawiał trudność. Chwiał się na boki, ale Erik przytrzymywał go, by nie upadł.
— Gdzie… — zasapał — biegniemy? — dokończył pytanie. Harry pozostawił je bez odpowiedzi. W milczeniu wybiegli z lasu.
Przed oczami Erika wyłoniło się bezkresne morze, okalające ciemną zielenią i błękitem, które w niczym nie przypominało barwy, jaką miała woda. Ciemna plama widniała na horyzoncie, niby słońce,. Mieniło się ciemnymi barwami, skrywając za sobą wszystko, co Erik znał. Nie umiał tego inaczej opisać. Nieporządek wszystkiego mieszał się z wodą. Był chaosem, co do którego Erik nie miał żadnych wątpliwości.
Wyszli pospiesznie na kamienną skarpę. Harry upadł na kolana, a potem przewrócił się na bok, dysząc i drżąc w agonicznych konwulsjach. Białe oczy pokryła krew, wyciekająca spod powiek cienkimi strumykami. Erik przyklęknął obok przyjaciela, lecz wtedy rozległ się ryk.
Wstał gwałtownie i przesunął na bok, tak aby stać się celem goniącego ich mężczyzny. Kawałek kija zacisnął w dłoniach.
— Uważaj… — wydusił z trudem Harry, oddychając ciężej niż wcześniej. Klatka piersiowa podnosiła się i upadała powoli.
— Uważam…
Odsunął się jeszcze dalej. Fale uderzyły w skały, roznosząc rumor po całej okolicy. Erikiem wstrząsnęło. Rozległ się trzask gałęzi. Mężczyzna wyskoczył jak poparzony z lasu. Szargał głową na boki w szaleństwie, wypluwając chaos wszędzie, gdzie tylko mógł. Zauważył Erika i na niego pognał.
Erik uśmiechnął się na myśl, że Harry póki co jest bezpieczny. Odskoczył kawałek dalej. Podniósł kij i przygotował się do uderzenia. Mężczyzna werżnął paznokcie w głąb skóry, zostawiając na jej powierzchni maź chaosu. Ręce wyciągnął przed siebie i skoczył na Erika. Ten skulił się. Zmarły przeleciał nad nim. Czarna substancja skapnęła Erikowi na kurtkę. Nie wahał się. Zdjął ją szybko i rzucił do morza.
Mężczyzna prześlizgnął się kawałek na mokrej trawie, lecz zdołał zatrzymać. Nim jednak wstał, Erik pognał ku niemu. Rzucił kij, celując prosto w jego prawe oko. Wszystko jest bronią w moich dłoniach, pomyślał, gdy ostry kraniec kija przebił twarz zmarłego. Zacharczał w złości. Chwycił w obie dłonie badyl i wyciągnął go za jednym razem, rozbryzgując chaos po trawie.
Erik podskoczył, unikając dotknięcia mazi. Wylądował na ziemi, tuż przed zmarłym. Podniósł prawą nogę, zgiął ją w kolanie i wyprostował, kopiąc przeciwnika prosto w rękojeść, która dyndała w piersi mężczyzny. Chaos został na bucie Erika, kiedy zmarły poleciał tuż na skraj skarby. Woda znów zadudniła na dole, trząsając o skały.
Erik ściągnął w pół pierwszego buta drugim. Zamachnął się i kopnął powietrze najsilniej jak potrafił, posyłając but wprost na mężczyznę. Zawarczał, a chwilę później but walnął go w sam środek czoła. Zachwiał się i poleciał ku morzu, aby to go pochłonęło.
Nastała cisza.
Erik przełknął głośno ślinę i zadrżał. Zaraz jednak otrząsnął się i sprawdził każdy kawałek swojego ciała. Żaden fragment chaosu nie został na nim. Odwrócił się więc i pognał do Harry’ego. Przyklęknął nad nim. Chwycił za głowę i położył na swoich kolanach. Dotknął czoła przyjaciela. Było rozpalone. Oczy już nie krwawiły, ale powieki miał przymknięte. Spał, jeszcze nie umarł, bo oddychał, tylko że Erik widział, jak szybko traci siły.
— Trzymaj się jakoś — szepnął, a potem pomyślał, że wszystko zaczęło się od oczu. Najpierw się pojawiły, a potem zaczęły krwawić, a teraz Harry słabnął z każdą chwilą. — Nie wstrzymuj mocy — powiedział, powoli zdając sobie sprawę, że Harry może w tym momencie robić jedną z najgłupszych, ale i najbardziej prawdopodobnych rzeczy — zaduszał w sobie moc pochodzącą z oczu.
— Haha, umiera! — krzyknął ktoś zza Erika.

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!