Zeus nie wpadł w szał. Choć tego samego
dnia, o tej samej porze dał upust złości, zsyłając na Lublin porywistą burzę,
teraz milczał. Chmury zniknęły, a czyste niebo okryło swoim pięknem miasto,
ciesząc nie tylko przechodniów. Wrzeszczący tłum, który spotkała cykl
wcześniej, znów stał pod głównym wejściem do szpitala. Wznosił wysoko
transparenty, z krzykiem na usta głosząc swoje racje o ukaraniu Pavora,
podejrzanego, a według nich winnego w sprawie. Policjanci dusili się w
mundurach napierani przez cały tłum, który usilnie próbował wejść do środka.
Czy
oni chcą wynieść Pavora ze środka?, spytała
Kornelia, kręcąc głową. Nie wierzyła w głupotę ludzką, ale jej przykład właśnie
mienił się przed jej oczyma. Jak mogli być tacy głupi? Nikt jeszcze nie wydał
wyroku, sprawa dopiero się rozpoczęła. Kornelia również poznała trudności,
które napotyka się w trakcie śledztwa, więc czego ci ludzie oczekiwali?
Rozwiązania i skazania w dwa, trzy dni?
Współczuła policjantom. W deszczu
radzili sobie lepiej. Tłum tracił więcej sił, pewnie też i chęci, gdy mierzył
się nie tylko z policją, ale i z pogodą.
Weszła na plac w momencie, gdy jeden z
mężczyzn rzucił kamieniem w okno. Rozbite kawałki szkła rozleciały się po
trawie, a krzyk wydobył się z budynku, mobilizując policję. Złapali winnego,
pozostali wezwali wsparcie. Tłum został poinformowany o przysługujących im
prawach i ostatnim ostrzeżeniu. Nie rozeszli się. Ate wskoczyła między nich i
zawisła nad głową każdego, nie mogąc zdecydować się, kogo wziąć na ofiarę.
Kornelia odeszła. Naoglądała się już
wystarczająco bogini w akcji i podejrzewała, że jeszcze zdąży ją poznać lepiej.
— Boże, boże drogi! — jęknęła starsza
kobieta stojąca przy ściance do recepcji. — Zabierzcie stąd tego mordercę, bo
niewinnych nam pomordują.
Nikt się nie odezwał. Pielęgniarka
fuknęła coś niezrozumiałego pod nosem i wskazała staruszce salę, do której
miała się udać. Początkowo Kornelia podążyła śladem kobiet. Później jednak
udała się w stronę OIOM—u, z którego już na korytarzu dobiegały krzyki;
lekarzy, pacjentów, ale przede wszystkim dwóch mężczyzn, którzy nie należeli do
personelu. Chwycił lekarza za kitel i przyciągnął do siebie.
— W tej chwili chcę rozmowy z
podejrzanym, bo inaczej pozwę cały szpital o utrudnianie śledztwa — groźby zbyt
łatwo przeszły przez gardło detektywa. — W tej chwili!
— Uspokój się Marcin! — wrzasnął
partner, odciągając kolegę od lekarza. — Najmocniej przepraszam. — Skinął
głowę. — I kolega też przeprasza — dodał szybko. — Prosimy zapomnieć o
sytuacji.
— Zapomnieć?! — oburzył się lekarz. —
Rozumiem, że panowie w tej chwili wyjdą i przestaną przeszkadzać pacjentom? —
Wskazał na wyjście. — Mamy już zbyt wiele kłopotów na głowie. Wiem, że
przełożeni naciskają, ale z moim pacjentem nie porozmawiacie. Dopiero co
wybudził się z narkozy, jest na bardzo silnych lekach przeciwbólowych, więc…
—… damy radę — dokończył detektyw
Marcin.
Wszedł do pokoju, w którym leżał Pavor.
Kornelia pobiegła do środka. Nie mogła przegapić rozmowy. Personel i drugi
detektyw podnieśli alarm natychmiast. Marcin podstawił jednak krzesło pod
klamkę, zyskując kilka dodatkowych minut.
— Zabiłeś Kornelię Dalinską i pozostałe
dziewczyny? — spytał bezpośrednio.
Kardiomonitor zapiszczał, kiedy Pavor
podrapał się po opatrunku okrywającym połowę jego twarzy. Uśmiechnął się delikatnie,
lecz nie był to uśmiech ciepły. Kornelia aż zadrżała na widok podnoszących się
jeszcze wyżej kącików ust, jakby w szaleństwie mężczyzny. Potem już tylko
ryknął śmiechem.
— Gadaj w tej chwili! — Nerwy puściły.
Detektyw wstał raptownie, a w tym samym czasie huknęło krzesło. Drzwi od pokoju
się otworzyły. Drugi policjant pochwycił przyjaciela i przewalił na podłogę,
przyciskając go do niej.
— Uspokój się! — nakazał ostrym tonem.
W odpowiedzi złagodniał. Drgał jeszcze
przed moment, ale nie upłynęła minuta, gdy się poddał.
— Przepraszam — szepnął. — Puść mnie,
proszę.
— Puśćcie go — rozległ się cichy,
ochrypły głos. Należał do Pavora. — Porozmawiam z nimi.
Pavor machnął od niechcenia ręką,
plącząc kilka kabli. Pielęgniarka poprawiła wszystkie i wyszła.
— Pięć minut — rzucił lekarz. Kiwnął,
nakazując opuścić pomieszczenie pozostałym.
Drugi z policjantów spojrzał na zegarek
i trzy razy powtórzył godzinę, jakby zamierzał wyrobić się w czasie, który
zarządził. Zaimponował Kornelii. W przeciwieństwie do Marcina wydawał się
profesjonalistą, który trzyma się narzuconych reguł i wie, jak należy się
zachowywać w tak trudnych przypadkach. Poniekąd rozumiała Marcina, narzucono na
jego barki śledztwo, pewnie najtrudniejsze w karierze, ale to nie
usprawiedliwiało nagannego zachowania.
— Marcin Piechnik i Kamil Wichniowiec —
przedstawił kolegę i siebie. — Zgodził się pan na rozmowę, więc proszę
powiedzieć, co robił pan w…
— Nie mam alibi, nie mam świadków —
przerwał.
Odwrócił spojrzenie od policjantów i
fuknął pod nosem. Nie rozmawiał z Marcinem, a z Kamilem, więc dlaczego był tak
wrogo nastawiony do dobrego detektywa? Kornelia uznała, że nie ufa im.
Faktycznie, Marcin z wyglądu i postawy nie przypominał wzór do naśladowania,
ale Kamil stanowił przykładny wzór tego, co miał reprezentować prawdziwy
policjant.
— Rozumiem… — Kamil odchrząknął. — A
może wie pan, gdzie obecnie znajduje się…
— Nie, nie wiem, gdzie jest Penelopa —
odparł stanowczym tonem, zbyt stanowczym.— Nie wiem, o co chcecie mnie jeszcze
pytać, ale mam dla was tylko jedną odpowiedź. — Podparł się o łóżko i podniósł
się do siadu, jęcząc przy tym. — Nic nie zrobiłem — wysyczał przez zęby.
— I nikogo nie zabiłeś? — wtrącił
Marcin, tracąc nerwy.
— O dziwo tym razem nie — zażartował,
choć Kornelii nie trąciło żartem, a pełną powagą. Nawet dla pozorów zaśmiał
się, ale ona i tak wiedziała, co kryje się za tym uśmieszkiem; dzikim i
brutalnym.
Pavor wyglądał pięknie, jak młody bóg,
choć większość twarzy pokrywał bandaż. Mimo to rysy miał twarde, wyrzeźbione
przez życie, które zabierały cały urok. I te jasne, nienaturalnie złote oczy,
których blask przyciągnął uwagę policjantów i zabrał drogocenne minuty. Lekarz
stanął w progu i postukał w tarczę zegara, oznajmiając, że już czas.
— Dziękujemy za rozmowę — tymi słowami
pożegnał się Kamil.
Detektywi wyszli wraz z lekarzem, z
którym postanowili rozmówić się przez chwilę; pewnie w sprawie incydentu z
Marcinem. Kornelia została wewnątrz. Powinna iść za prowadzącymi śledztwo,
podążać za nimi i zdobyć nowe informacje, ale jej nogi się nie ruszyły. Zostań, podpowiedział jej głos.
Usłuchała się go, a nawet więcej; zbliżyła się do Pavora. Krok po kroku szła, z
bliska przyglądając tym zachwycającym oczom. Z bliska wyglądały jeszcze
piękniej. Mieniły się czystym, nienaturalnym złotem; kolorem, który nie
powinien należeć do człowieka. Skojarzyła tę barwę z Tanatosem i jego ciemnymi,
prawie czarnymi tęczówkami, które pochłaniały jej serce z każdym razem coraz
mocniej, z każdym spojrzeniem i z każdym razem.
Pavor wbił wzrok w ścianę, która
znajdowała się za Kornelią. Otworzył szeroko oko, a wargi rozchyliły się, jakby
zamierzał coś powiedzieć. Milczał, a cisza pogłębiała się wraz z milknącym
dźwiękiem kardiomonitora. Umiera?, spytała,
choć gapił się na nią; na jej ranę, potem twarz, a na końcu włosy.
Zadrżał…
— Kornelia? — wydusił z siebie.
Odruchowo obróciła się raz, potem drugi
i trzeci, ze wszystkich stron doszukując się jeszcze jednej osoby w
pomieszczeniu. Jednak w pomieszczeniu znajdowała się tylko ona i Pavor.
— Mówisz do mnie? — dopytała, wskazując
na siebie palcem.
Kiwnął w odpowiedzi.
— Mam na imię Kornelia? — kontynuowała
ciąg pytań.
Ponownie kiwnął.
— Kornelia Dalińska? — Przysłoniła usta
w momencie, gdy Pavor przestał cokolwiek robić. Więcej nie musiała usłyszeć. —
Kornelia? Ja?
Serce podskoczyło w piersi. Krew
zawrzała w żyłach, uderzając gorącem w twarz. Przypomniała jej po raz kolejny o
imieniu, co do którego się nie pomyliła. Dlaczego od początku nie uznała, że
nazywa się Kornelia? Dlaczego nie pomyślała, że ogląda własnych rodziców?
Rodziców, którzy pokłócili się przez jej śmierć i doprowadzili do kolejnej
tragedii. Gardziła sobą, nienawidziła w każdym możliwym aspekcie, za śmierć i
za duchowe życie, które nie dało jej odejść. Jak mogła zapomnieć, że kochała
słodkie rzeczy? O ciągłych docinkach Penelopy na temat jej nadwagi? A gdzie
podziała się najdroższa babcia, którą odwiedzała każdego lata na wsi? Brakowało
jeszcze wiele, ale pojedyncze wspomnienia zalały jej umysł falą. Wszystko
wydostało się na raz, by zmącić zmysły; pozostawić z zagubieniem i pogardą
względem własnej osoby.
— Ja nic nie pamiętałam — wyszeptała.
Uśmiechnęła się do Pavora, najcieplej
jak tylko umiała. Nie ujrzała własnego uśmiechu, lecz nie potrzebowała tego.
Włożyła w niego wszystkie uczucia — lęki, niepokoje, tęsknotę, ale i radość.
— Dziękuję. — Westchnęła ciężko,
przecierając oczy. Nawet nie załkała. — Nie zabiłeś mnie?
— Nie — odpowiedział szybko. — Ale
podejrzewam, kto to zrobił. Tylko… — urwał, by rozejrzeć się po podłodze. — Nie
tutaj. Znasz jakieś bezpieczne miejsce?
Zamyśliła się. Nie, nie znała takiego
miejsca, a przynajmniej tak pomyślała w pierwszej chwili. Potem jednak
przypomniała sobie o kawiarni, do której podążyła za Bożeną. Znajdowała się w
odosobnionym, cichym miejscu, mimo że wokół rozciągały się rzędy bloków. Razem
z kobietą przebywała tam przez ponad trzy godziny, a nikt do niej nie zajrzał;
co więcej, nie widziała żadnego przechodnia.
— Tak, jest taka kawiarnia — wydukała
niepewnie.
— Tak, kawiarnia. Taki starszy facet,
który ciągle sprząta?
— Zgadza się…
— Wyglądasz słabo, więc nie dogonisz
mnie. — Prychnął pod nosem. — Jakoś przeżyję, więc spotkamy się na miejscu.
Masz tam być za dziesięć minut. Zrozumiano?
— Słucham?
— I uważaj. Żaden z bogów nie może cię
zobaczyć — ostrzegł, całkowicie ignorując Kornelię. — Unikaj odpowiadania na
jakiekolwiek pytania, a jeśli ktoś wspomni o Fobosie, to milcz. Pielęgniarka! —
wrzasnął. — Pielęgniarka.
Kornelia zamarła. Nie wiedziała, co
planował Pavor, ale nic dobrego.
Napiął mięśnie u ręki przykutej
kajdankami do łóżka. Mruknął coś pod nosem i nagle przyciągnął do siebie dłoń.
Kajdanki pękły w łańcuchu, a w tym samym czasie do środka weszła pielęgniarka.
Taca wypadła z jej rąk. Lekarstwa rozsypały się po całej podłodze. Kobieta
pojęła, co się stało, lecz krzyk zamarł na jej ustach. Pavor wyskoczył z łóżka,
wyrywając się z uścisku kroplówek. Podbiegł do pielęgniarki i pochwycił ją od
tyłu, przyciskając ramię do szyi.
Wyszedł na korytarz.
— Co ty robisz? — oburzyła się
Kornelia.
— Mówiłem ci, że masz iść tam, gdzie
się umówiliśmy! — zwrócił się ostrym tonem bezpośrednio do niej.
Zmrużyła oczy ze zdziwienia. Paradujący
w białej koszuli pacjent okryty bandażami niepokoił. Ale ten sam pacjent
grożący pielęgniarce i gadający do powietrza przerażał. Większość personelu
wstrzymała oddech. Uciekli pod ścianę z naprzeciwka, a kilka kobiet pisnęło.
Lekarz ostrożnie zaczął się cofać, jakby zamierzał wezwać ochronę, lecz gdy
Pavor przeszył go wzrokiem, zamarł. Pielęgniarka się rozpłakała. Z trudem
utrzymywała się na nogach. Pavor podtrzymywał ją w pasie, prawie niosąc.
— Wychodzę — odparł.
Kornelia nie była pewna, czy mówił do
niej, czy do personelu.
— Do… — zanim zdążyła dokończyć, Pavor
wybiegł z pomieszczenia. Szybko ruszyła za nim.
Nie skierowali się do windy. Wybrał
schody, po których pociągnął młodą pielęgniarkę. Jęczała, piszczała i błagała o
życie, lecz mężczyzna wydawał się głuchy na jej rozpacz. W pewnym momencie
pochylił ją i przerzucił przez ramię. Kornelię przestało dziwić jego
zachowanie. Zaczęła nawet podejrzewać, że gdy kobieta przestanie być im
potrzebna, porzuci ją gdzieś w krzakach.
— Policja, stać! — rozległo się wołanie
z dołu.
— Na którym piętrze jesteśmy? — spytał
Pavor.
— Z żadnego nie skoczysz, bo wszędzie
są kraty — odparła żartobliwym tonem.
— Nie pytałem, czy skoczę, tylko na
którym piętrze jesteśmy! — burknął pod nosem. — Na Zeusa, wyostrzył ci się
humor po tej śmierci.
— Nie humor — powiedziała na obronę. —
Jestem po prostu szczera, a twoje pomysły z góry odrzucam. To szaleństwo…
Pielęgniarka znowu zajęczała. Uderzyła
pięścią kilka razy w plecy Pavora, po czym kopnęła w brzuch. Nie poruszył się
choćby o kawałek. Wyraz jego twarzy pozostał niewzruszony. Stał w miejscu,
nadal na coś czekając.
— Które piętro? — powtórzył.
Kornelia zacisnęła usta w wąską
linijkę. A więc na to wciąż czekał… Odpowiedziała szybko:
— Chyba trzecie.
— Trzecie, trzecie! — wykrzyczała
pielęgniarka, a jej głos rozniósł się echem po klace schodowej.
— Genialna linia obrony… — Założyła
ręce na piersi. — Szaleństwo.
Pavor przemilczał jej docinkę. Zamiast
tego ruszył w dół schodów. Zeskoczył z nich na niższe piętro, a stamtąd już
unosiły się donośne rozmowy policjantów. Znajdowali się piętro niżej. Pavar
zsunął z siebie pielęgniarkę, pochwycił ją w pasie i skoczył. Na dole złapał
się za rurę ciągnącą się od poręczy, obrócił i rzucił kobietę na policjantów.
Upadli, ciągnąc za sobą kolejnych, jak w upadających kostkach domino. Pavor
wskoczył między nich i odbił się od twarzy jednego z mężczyzn. Pochwycił za
tarczę policyjną. Rozległ się strzał. Osłonił się tarczą i wbiegł między
strzelających do niego mężczyzn, taranując ich.
Słowa ugrzęzły w gardle Kornelii.
Całkowicie zamroczona i zaskoczona tym, co widzi, nadal podążała za Pavorem.
Nawet się nie spocił, nie zasapał. Wciąż biegł przez tłumy, aż wyskoczył na
chodnik. Policjanci wsiedli do radiowozów i popędzili za nim, wzywając posiłki.
Lekarze zajęli się rannymi przez ucieczkę — pielęgniarka skończyła ze złamaną
ręką, dwóch policjantów miała złamane nosy, a reszta pozostała z poobijanym
ciałami. A Kornelia tylko stała, zdając sobie sprawę, że i tak nie dogoni tego
mężczyzny.
Nie był człowiekiem.
Nie wierzyła w to, co rozegrało się
przed jej oczyma. Policja poniosła całkowitą porażkę. A po chwili wiadomość od
osób ściągających Pavora potwierdziła jej przypuszczenia. Uciekł im.
0 Comments:
Prześlij komentarz