[Echo z zaświatów] ROZDZIAŁ 19. Prawda pachnie kłamstwem


Zeus nie wpadł w szał. Choć tego samego dnia, o tej samej porze dał upust złości, zsyłając na Lublin porywistą burzę, teraz milczał. Chmury zniknęły, a czyste niebo okryło swoim pięknem miasto, ciesząc nie tylko przechodniów. Wrzeszczący tłum, który spotkała cykl wcześniej, znów stał pod głównym wejściem do szpitala. Wznosił wysoko transparenty, z krzykiem na usta głosząc swoje racje o ukaraniu Pavora, podejrzanego, a według nich winnego w sprawie. Policjanci dusili się w mundurach napierani przez cały tłum, który usilnie próbował wejść do środka.
Czy oni chcą wynieść Pavora ze środka?, spytała Kornelia, kręcąc głową. Nie wierzyła w głupotę ludzką, ale jej przykład właśnie mienił się przed jej oczyma. Jak mogli być tacy głupi? Nikt jeszcze nie wydał wyroku, sprawa dopiero się rozpoczęła. Kornelia również poznała trudności, które napotyka się w trakcie śledztwa, więc czego ci ludzie oczekiwali? Rozwiązania i skazania w dwa, trzy dni?
Współczuła policjantom. W deszczu radzili sobie lepiej. Tłum tracił więcej sił, pewnie też i chęci, gdy mierzył się nie tylko z policją, ale i z pogodą.
Weszła na plac w momencie, gdy jeden z mężczyzn rzucił kamieniem w okno. Rozbite kawałki szkła rozleciały się po trawie, a krzyk wydobył się z budynku, mobilizując policję. Złapali winnego, pozostali wezwali wsparcie. Tłum został poinformowany o przysługujących im prawach i ostatnim ostrzeżeniu. Nie rozeszli się. Ate wskoczyła między nich i zawisła nad głową każdego, nie mogąc zdecydować się, kogo wziąć na ofiarę.
Kornelia odeszła. Naoglądała się już wystarczająco bogini w akcji i podejrzewała, że jeszcze zdąży ją poznać lepiej.
— Boże, boże drogi! — jęknęła starsza kobieta stojąca przy ściance do recepcji. — Zabierzcie stąd tego mordercę, bo niewinnych nam pomordują.
Nikt się nie odezwał. Pielęgniarka fuknęła coś niezrozumiałego pod nosem i wskazała staruszce salę, do której miała się udać. Początkowo Kornelia podążyła śladem kobiet. Później jednak udała się w stronę OIOM—u, z którego już na korytarzu dobiegały krzyki; lekarzy, pacjentów, ale przede wszystkim dwóch mężczyzn, którzy nie należeli do personelu. Chwycił lekarza za kitel i przyciągnął do siebie.
— W tej chwili chcę rozmowy z podejrzanym, bo inaczej pozwę cały szpital o utrudnianie śledztwa — groźby zbyt łatwo przeszły przez gardło detektywa. — W tej chwili!
— Uspokój się Marcin! — wrzasnął partner, odciągając kolegę od lekarza. — Najmocniej przepraszam. — Skinął głowę. — I kolega też przeprasza — dodał szybko. — Prosimy zapomnieć o sytuacji.
— Zapomnieć?! — oburzył się lekarz. — Rozumiem, że panowie w tej chwili wyjdą i przestaną przeszkadzać pacjentom? — Wskazał na wyjście. — Mamy już zbyt wiele kłopotów na głowie. Wiem, że przełożeni naciskają, ale z moim pacjentem nie porozmawiacie. Dopiero co wybudził się z narkozy, jest na bardzo silnych lekach przeciwbólowych, więc…
—… damy radę — dokończył detektyw Marcin.
Wszedł do pokoju, w którym leżał Pavor. Kornelia pobiegła do środka. Nie mogła przegapić rozmowy. Personel i drugi detektyw podnieśli alarm natychmiast. Marcin podstawił jednak krzesło pod klamkę, zyskując kilka dodatkowych minut.
— Zabiłeś Kornelię Dalinską i pozostałe dziewczyny? — spytał bezpośrednio.
Kardiomonitor zapiszczał, kiedy Pavor podrapał się po opatrunku okrywającym połowę jego twarzy. Uśmiechnął się delikatnie, lecz nie był to uśmiech ciepły. Kornelia aż zadrżała na widok podnoszących się jeszcze wyżej kącików ust, jakby w szaleństwie mężczyzny. Potem już tylko ryknął śmiechem.
— Gadaj w tej chwili! — Nerwy puściły. Detektyw wstał raptownie, a w tym samym czasie huknęło krzesło. Drzwi od pokoju się otworzyły. Drugi policjant pochwycił przyjaciela i przewalił na podłogę, przyciskając go do niej.
— Uspokój się! — nakazał ostrym tonem.
W odpowiedzi złagodniał. Drgał jeszcze przed moment, ale nie upłynęła minuta, gdy się poddał.
— Przepraszam — szepnął. — Puść mnie, proszę.
— Puśćcie go — rozległ się cichy, ochrypły głos. Należał do Pavora. — Porozmawiam z nimi.
Pavor machnął od niechcenia ręką, plącząc kilka kabli. Pielęgniarka poprawiła wszystkie i wyszła.
— Pięć minut — rzucił lekarz. Kiwnął, nakazując opuścić pomieszczenie pozostałym.
Drugi z policjantów spojrzał na zegarek i trzy razy powtórzył godzinę, jakby zamierzał wyrobić się w czasie, który zarządził. Zaimponował Kornelii. W przeciwieństwie do Marcina wydawał się profesjonalistą, który trzyma się narzuconych reguł i wie, jak należy się zachowywać w tak trudnych przypadkach. Poniekąd rozumiała Marcina, narzucono na jego barki śledztwo, pewnie najtrudniejsze w karierze, ale to nie usprawiedliwiało nagannego zachowania.
— Marcin Piechnik i Kamil Wichniowiec — przedstawił kolegę i siebie. — Zgodził się pan na rozmowę, więc proszę powiedzieć, co robił pan w…
— Nie mam alibi, nie mam świadków — przerwał.
Odwrócił spojrzenie od policjantów i fuknął pod nosem. Nie rozmawiał z Marcinem, a z Kamilem, więc dlaczego był tak wrogo nastawiony do dobrego detektywa? Kornelia uznała, że nie ufa im. Faktycznie, Marcin z wyglądu i postawy nie przypominał wzór do naśladowania, ale Kamil stanowił przykładny wzór tego, co miał reprezentować prawdziwy policjant.
— Rozumiem… — Kamil odchrząknął. — A może wie pan, gdzie obecnie znajduje się…
— Nie, nie wiem, gdzie jest Penelopa — odparł stanowczym tonem, zbyt stanowczym.— Nie wiem, o co chcecie mnie jeszcze pytać, ale mam dla was tylko jedną odpowiedź. — Podparł się o łóżko i podniósł się do siadu, jęcząc przy tym. — Nic nie zrobiłem — wysyczał przez zęby.
— I nikogo nie zabiłeś? — wtrącił Marcin, tracąc nerwy.
— O dziwo tym razem nie — zażartował, choć Kornelii nie trąciło żartem, a pełną powagą. Nawet dla pozorów zaśmiał się, ale ona i tak wiedziała, co kryje się za tym uśmieszkiem; dzikim i brutalnym.
Pavor wyglądał pięknie, jak młody bóg, choć większość twarzy pokrywał bandaż. Mimo to rysy miał twarde, wyrzeźbione przez życie, które zabierały cały urok. I te jasne, nienaturalnie złote oczy, których blask przyciągnął uwagę policjantów i zabrał drogocenne minuty. Lekarz stanął w progu i postukał w tarczę zegara, oznajmiając, że już czas.
— Dziękujemy za rozmowę — tymi słowami pożegnał się Kamil.
Detektywi wyszli wraz z lekarzem, z którym postanowili rozmówić się przez chwilę; pewnie w sprawie incydentu z Marcinem. Kornelia została wewnątrz. Powinna iść za prowadzącymi śledztwo, podążać za nimi i zdobyć nowe informacje, ale jej nogi się nie ruszyły. Zostań, podpowiedział jej głos. Usłuchała się go, a nawet więcej; zbliżyła się do Pavora. Krok po kroku szła, z bliska przyglądając tym zachwycającym oczom. Z bliska wyglądały jeszcze piękniej. Mieniły się czystym, nienaturalnym złotem; kolorem, który nie powinien należeć do człowieka. Skojarzyła tę barwę z Tanatosem i jego ciemnymi, prawie czarnymi tęczówkami, które pochłaniały jej serce z każdym razem coraz mocniej, z każdym spojrzeniem i z każdym razem.
Pavor wbił wzrok w ścianę, która znajdowała się za Kornelią. Otworzył szeroko oko, a wargi rozchyliły się, jakby zamierzał coś powiedzieć. Milczał, a cisza pogłębiała się wraz z milknącym dźwiękiem kardiomonitora. Umiera?, spytała, choć gapił się na nią; na jej ranę, potem twarz, a na końcu włosy.
Zadrżał…
— Kornelia? — wydusił z siebie.
Odruchowo obróciła się raz, potem drugi i trzeci, ze wszystkich stron doszukując się jeszcze jednej osoby w pomieszczeniu. Jednak w pomieszczeniu znajdowała się tylko ona i Pavor.
— Mówisz do mnie? — dopytała, wskazując na siebie palcem.
Kiwnął w odpowiedzi.
— Mam na imię Kornelia? — kontynuowała ciąg pytań.
Ponownie kiwnął.
— Kornelia Dalińska? — Przysłoniła usta w momencie, gdy Pavor przestał cokolwiek robić. Więcej nie musiała usłyszeć. — Kornelia? Ja?
Serce podskoczyło w piersi. Krew zawrzała w żyłach, uderzając gorącem w twarz. Przypomniała jej po raz kolejny o imieniu, co do którego się nie pomyliła. Dlaczego od początku nie uznała, że nazywa się Kornelia? Dlaczego nie pomyślała, że ogląda własnych rodziców? Rodziców, którzy pokłócili się przez jej śmierć i doprowadzili do kolejnej tragedii. Gardziła sobą, nienawidziła w każdym możliwym aspekcie, za śmierć i za duchowe życie, które nie dało jej odejść. Jak mogła zapomnieć, że kochała słodkie rzeczy? O ciągłych docinkach Penelopy na temat jej nadwagi? A gdzie podziała się najdroższa babcia, którą odwiedzała każdego lata na wsi? Brakowało jeszcze wiele, ale pojedyncze wspomnienia zalały jej umysł falą. Wszystko wydostało się na raz, by zmącić zmysły; pozostawić z zagubieniem i pogardą względem własnej osoby.
— Ja nic nie pamiętałam — wyszeptała.
Uśmiechnęła się do Pavora, najcieplej jak tylko umiała. Nie ujrzała własnego uśmiechu, lecz nie potrzebowała tego. Włożyła w niego wszystkie uczucia — lęki, niepokoje, tęsknotę, ale i radość.
— Dziękuję. — Westchnęła ciężko, przecierając oczy. Nawet nie załkała. — Nie zabiłeś mnie?
— Nie — odpowiedział szybko. — Ale podejrzewam, kto to zrobił. Tylko… — urwał, by rozejrzeć się po podłodze. — Nie tutaj. Znasz jakieś bezpieczne miejsce?
Zamyśliła się. Nie, nie znała takiego miejsca, a przynajmniej tak pomyślała w pierwszej chwili. Potem jednak przypomniała sobie o kawiarni, do której podążyła za Bożeną. Znajdowała się w odosobnionym, cichym miejscu, mimo że wokół rozciągały się rzędy bloków. Razem z kobietą przebywała tam przez ponad trzy godziny, a nikt do niej nie zajrzał; co więcej, nie widziała żadnego przechodnia.
— Tak, jest taka kawiarnia — wydukała niepewnie.
— Tak, kawiarnia. Taki starszy facet, który ciągle sprząta?
— Zgadza się…
— Wyglądasz słabo, więc nie dogonisz mnie. — Prychnął pod nosem. — Jakoś przeżyję, więc spotkamy się na miejscu. Masz tam być za dziesięć minut. Zrozumiano?
— Słucham?
— I uważaj. Żaden z bogów nie może cię zobaczyć — ostrzegł, całkowicie ignorując Kornelię. — Unikaj odpowiadania na jakiekolwiek pytania, a jeśli ktoś wspomni o Fobosie, to milcz. Pielęgniarka! — wrzasnął. — Pielęgniarka.
Kornelia zamarła. Nie wiedziała, co planował Pavor, ale nic dobrego.
Napiął mięśnie u ręki przykutej kajdankami do łóżka. Mruknął coś pod nosem i nagle przyciągnął do siebie dłoń. Kajdanki pękły w łańcuchu, a w tym samym czasie do środka weszła pielęgniarka. Taca wypadła z jej rąk. Lekarstwa rozsypały się po całej podłodze. Kobieta pojęła, co się stało, lecz krzyk zamarł na jej ustach. Pavor wyskoczył z łóżka, wyrywając się z uścisku kroplówek. Podbiegł do pielęgniarki i pochwycił ją od tyłu, przyciskając ramię do szyi.
Wyszedł na korytarz.
— Co ty robisz? — oburzyła się Kornelia.
— Mówiłem ci, że masz iść tam, gdzie się umówiliśmy! — zwrócił się ostrym tonem bezpośrednio do niej.
Zmrużyła oczy ze zdziwienia. Paradujący w białej koszuli pacjent okryty bandażami niepokoił. Ale ten sam pacjent grożący pielęgniarce i gadający do powietrza przerażał. Większość personelu wstrzymała oddech. Uciekli pod ścianę z naprzeciwka, a kilka kobiet pisnęło. Lekarz ostrożnie zaczął się cofać, jakby zamierzał wezwać ochronę, lecz gdy Pavor przeszył go wzrokiem, zamarł. Pielęgniarka się rozpłakała. Z trudem utrzymywała się na nogach. Pavor podtrzymywał ją w pasie, prawie niosąc.
— Wychodzę — odparł.
Kornelia nie była pewna, czy mówił do niej, czy do personelu.
— Do… — zanim zdążyła dokończyć, Pavor wybiegł z pomieszczenia. Szybko ruszyła za nim.
Nie skierowali się do windy. Wybrał schody, po których pociągnął młodą pielęgniarkę. Jęczała, piszczała i błagała o życie, lecz mężczyzna wydawał się głuchy na jej rozpacz. W pewnym momencie pochylił ją i przerzucił przez ramię. Kornelię przestało dziwić jego zachowanie. Zaczęła nawet podejrzewać, że gdy kobieta przestanie być im potrzebna, porzuci ją gdzieś w krzakach.
— Policja, stać! — rozległo się wołanie z dołu.
— Na którym piętrze jesteśmy? — spytał Pavor.
— Z żadnego nie skoczysz, bo wszędzie są kraty — odparła żartobliwym tonem.
— Nie pytałem, czy skoczę, tylko na którym piętrze jesteśmy! — burknął pod nosem. — Na Zeusa, wyostrzył ci się humor po tej śmierci.
— Nie humor — powiedziała na obronę. — Jestem po prostu szczera, a twoje pomysły z góry odrzucam. To szaleństwo…
Pielęgniarka znowu zajęczała. Uderzyła pięścią kilka razy w plecy Pavora, po czym kopnęła w brzuch. Nie poruszył się choćby o kawałek. Wyraz jego twarzy pozostał niewzruszony. Stał w miejscu, nadal na coś czekając.
— Które piętro? — powtórzył.
Kornelia zacisnęła usta w wąską linijkę. A więc na to wciąż czekał… Odpowiedziała szybko:
— Chyba trzecie.
— Trzecie, trzecie! — wykrzyczała pielęgniarka, a jej głos rozniósł się echem po klace schodowej.
— Genialna linia obrony… — Założyła ręce na piersi. — Szaleństwo.
Pavor przemilczał jej docinkę. Zamiast tego ruszył w dół schodów. Zeskoczył z nich na niższe piętro, a stamtąd już unosiły się donośne rozmowy policjantów. Znajdowali się piętro niżej. Pavar zsunął z siebie pielęgniarkę, pochwycił ją w pasie i skoczył. Na dole złapał się za rurę ciągnącą się od poręczy, obrócił i rzucił kobietę na policjantów. Upadli, ciągnąc za sobą kolejnych, jak w upadających kostkach domino. Pavor wskoczył między nich i odbił się od twarzy jednego z mężczyzn. Pochwycił za tarczę policyjną. Rozległ się strzał. Osłonił się tarczą i wbiegł między strzelających do niego mężczyzn, taranując ich.
Słowa ugrzęzły w gardle Kornelii. Całkowicie zamroczona i zaskoczona tym, co widzi, nadal podążała za Pavorem. Nawet się nie spocił, nie zasapał. Wciąż biegł przez tłumy, aż wyskoczył na chodnik. Policjanci wsiedli do radiowozów i popędzili za nim, wzywając posiłki. Lekarze zajęli się rannymi przez ucieczkę — pielęgniarka skończyła ze złamaną ręką, dwóch policjantów miała złamane nosy, a reszta pozostała z poobijanym ciałami. A Kornelia tylko stała, zdając sobie sprawę, że i tak nie dogoni tego mężczyzny.
Nie był człowiekiem.
Nie wierzyła w to, co rozegrało się przed jej oczyma. Policja poniosła całkowitą porażkę. A po chwili wiadomość od osób ściągających Pavora potwierdziła jej przypuszczenia. Uciekł im.

0 Comments:

Prześlij komentarz

Obserwuj!